Siedział w małym i ponurym pokoiku swojego kolegi. Dym z ohydnego papierosa nie przeszkadzał mu tak jak zawsze. Nie dzisiaj. Dostał to, po co przyszedł. Schował skrzętnie w reklamówkę i czekał. Udawał, że mu nie zależy. No bo przecież to wstyd zajmować się takimi rzeczami. Czekał, aż będzie mógł wyjść, nie urażając dobrego kumpla i nie zdradzając, po co właściwie przyszedł. Długa rozmowa przykuła go do krzesła. Kolega opowiadał o swojej nowej dziewczynie. Czuł żal i zazdrość, jednak słuchał nieprzerwanie. Nie chciał go urazić. W końcu, tłumacząc się późną porą, ruszył w kierunku drzwi. Jeden zamek… klik. Drugi… klik. Zasuwka… szrut. Otwarte…

Światła na korytarzu nie było. Jak zawsze. Po omacku zaczął schodzić po schodach, mocno ściskając reklamówkę pod pachą.

– To tylko reklamówka, nikt nie widzi, co tam jest – wmawiał sobie po cichu, gdy zaczął go zalewać wstyd i upokorzenie.

Już parter. Parter jest najgorszy. Znów ujrzał te same cienie przy domofonie. Powoli i niemal bezszelestnie zbliżył się do drzwi. Innego wyjścia nie ma. To jest jedyne. Chwycił za klamkę i delikatnie popchnął. Nie było elektrycznej blokady. Wyrwany zamek mówił sam za siebie. Wyszedł ostrożnie zza lekko uchylonych drzwi. Cztery głowy w kapturach skierowały swój wzrok na niego. Już wiedział, że ich sprowokował. Samym wychodzeniem, najostrożniejszym i najmniej rzucającym się w oczy, jakie zdołał wykonać. Nie widział ich twarzy. Było zbyt ciemno. Zasiedział się. Przełknął ślinę i ostrożnie ruszył przed siebie. Cisza była dla niego nie do zniesienia. Sygnalizowała nadchodzące zło. Jeden krok, drugi, trzeci. Minął ich. Tup! Szzt! Jakiś dziwny szelest z tyłu. Bał się odwrócić. Przyśpieszył kroku. Dopiero przy pierwszej latarni rzucającej namiastkę światła odważył się spojrzeć za siebie. Trzy cienie stały przy wejściu. Tam, gdzie wtedy. Ale gdzie czwarty? Wolał nie myśleć. Ratował się pozytywnymi myślami, że być może wszedł do środka. Szrrut. Ktoś poruszył krzak przy bloku. Panika. To bezdomny pies. Ulga.

Ruszył dalej. Szedł tylko oświetlonymi ulicami, mimo że miał dalej. Zbliżał się do głównego rynku, przez który codziennie przechodził. O tej godzinie to miejsce było nie do poznania. Masa awanturników, meneli i złodziei. Daleko nie musiał szukać. Pięciu na wprost. Dwa białe paski wzdłuż nogawek błyszczały w świetle latarni. Nie byłoby najgorzej, gdyby nie szli w jego stronę. Portfel w domu, komórka też. Jedyna cenna rzecz to informacje zawarte w umyśle, który także można okraść – kilkoma kopnięciami. Spuścił wzrok. Nie skręcił, za ciemno. Powoli stawiał malutkie kroczki, tak bardzo niepozornie jak tylko mógł. Buch! Jeden szturchnął go ramieniem. Nie odwrócił się. Przyśpieszył. Cichy śmiech z tyłu. Oddalają się? Spojrzał na swój cień. Tuż obok niego tworzył się inny. Coraz większy. Gdyby cień mógł przedstawiać kolory, na pewno ujrzałby dwa białe paski. Jedyna teraz myśl – uciekać? Szrrut. Strach go sparaliżował. Ostatkiem odwagi odwrócił się… Pusto. Jego czarne jak węgiel źrenice rozszerzyły się do maksymalnych rozmiarów. Pot zalał czoło. Oddech stał się nierówny. Zbyt pusto. Wszechobecna panująca cisza sygnalizowała nadchodzące zło. Przyśpieszył bardziej, tak że niemal biegł…

Już niedaleko. Skrzyżowanie. Łapał oddech czekając na czerwonym świetle. Wrruuum. Czarne BMW również czeka na zmianę światła. Pomimo przyciemnianych szyb, za sprawą jednej otwartej widać całe wnętrze. Kierowca masywny, trzymający kierownicę dwoma palcami, druga ręka natomiast swobodnie spoczywa na kolanie nastoletniej pasażerki. Pomimo późnego wieczoru, oboje w okularach przeciwsłonecznych, żując gumę z nienaturalną prędkością.

No tak, sobota – pomyślał i znów ukłuło go uczucie żalu i zazdrości.

Ruszyli z piskiem opon. Dziewczyna jęknęła z zachwytu, zapatrzona w swojego maczo, a on powędrował dalej, szybkim krokiem, przez skrzyżowanie.

– Stój! – krzyknął głos z tyłu, gdy już wchodził na chodnik.

Obrócił się. Radiowóz. Zjechał na chodnik i zatrzymał się tuż koło niego, jakby chciał odciąć mu drogę. Ze środka wyszedł policjant, niemal niczym się nie różniący od kierowcy BMW. Również łysy, masywny, w okularach przeciwsłonecznych w późny wieczór. Gdyby nie mundur, zapewne by uciekł.

– Co tam masz? – rzucił z wyraźną intonacją wyższości, wskazując wyciągniętą pałką na reklamówkę ukrywaną pod ramieniem.

– Nic takiego.

– Jak to nic? To co tak szybko idziesz? Komu to zajebałeś? Pokazuj.

Nie miał wyjścia. Sięgnął powolnym ruchem po reklamówkę i podał funkcjonariuszowi. Ten jednak, z widocznym brakiem szacunku, niemal wyrwał mu ją z rąk i szybko zajrzał do środka. Po chwili wpatrywania się w zawartość pokręcił głową i z dziwnym spojrzeniem politowania oddał ją z powrotem.

– Skąd masz? – zapytał już nieco łagodniejszym tonem.

– Od kolegi – odetchnął z ulgą. Nic nie zauważył.

– Zasuwaj do domu.

Policjant wpakował swoje masywne cielsko z powrotem do radiowozu, wycofał i odjechał. Znów cisza. Czyżby sygnalizowała nadchodzące zło? Wcisnął reklamówkę z powrotem pod pachę i ruszył szybkim krokiem w stronę domu. Już niedaleko…

Po kilku minutach spokojnej drogi w oddali już mógł dostrzec zarysy swojego bloku. Mijał kolejne puste uliczki i ciemne zaułki, z których emanowało zło. Mimo że za dnia znał je tak dobrze, teraz czaiły się w nich najgorsze koszmary. Starał się o tym nie myśleć, jednak nieposłuszny umysł wciąż przywracał mu te straszne przemyślenia. Już prawie. Ostatnia prosta. Chodnik. Sami swoi. Mrmrrr. Kolejne cienie przy klatce. Cholera. Tym razem nie zwalniał. Był zbyt blisko celu. Przeszedł przez gromadkę ciemnych postaci najszybciej jak tylko mógł. Fszzt! Puch! Potknął się. Nie o kamień. Nie o stopień. Ktoś mu podłożył nogę, czego dowodził głupawy chichot z tyłu. Reklamówka rąbnęła na ziemię. Podniósł ją najszybciej jak tylko mógł i schował z powrotem, czując głęboki wstyd. Obrócił się, zaciskając bezradnie pięści. Podniósł wzrok i zrobił największy błąd – spojrzał prosto w tępe oczy, z których wręcz biła nienawiść.

– Na chuj się patrzysz? – rzuciła ostro postać w cieniu.

– Zostawcie go, to mój sąsiad – odezwał się znajomy głos obok. – Wstawaj.

Wstał. Bez słowa. Chwycił prędko za drzwi i wszedł do środka klatki. Nie musiał dzwonić. Zamka dawno nie było. Gdy podchodził do windy, z dworu znów dobiegły głupawe śmiechy. To pewnie o nim. Wcisnął przytopiony guzik i czekał. W myślach analizował po tysiąckroć poprzednie sytuacje, co niestety jeszcze bardziej go przygnębiło. Gdy winda dojechała, odsunął się. Ktoś był w środku. Szare, odrapane drzwi od windy otworzyły się z impetem. Mizerna lampka w środku lekko oświecała nażelowaną głowę i cwaniakowaty uśmiech. Tuż po nim z windy wytoczyły się dwie plastikowe małolaty, beztrosko chichocząc i skrzecząc cienkimi głosikami na całe piętro. Rozpustnie powlokły po nim spojrzeniem, jednak po chwili zmieniło się ono w obrzydzenie i zażenowanie.

– No tak, sobota wieczór – mruknął do siebie z nieodzownym uczuciem żalu i zazdrości.

Nacisnął guzik. Piąte piętro. Oparł się o jedyne niezamalowane markerem miejsce i czekał. Szzzzzz. Szum windy go uspokajał. Nie było tak cicho. Czuł się bezpieczniej.

Już. Zatrzymała się. Nie musiał wychodzić, żeby dobiegły do niego wrzaski. Źródła także nie musiał dociekać. Znał je zbyt dobrze. Wyszedł. Wolnym krokiem zbliżał się do drzwi swojego mieszkania. Krzyki dochodzące z wewnątrz z każdym ruchem były coraz głośniejsze. Dotknął klamki i już miał ją pociągnąć w dół, gdy ta zrobiła to za niego. Odsunął się, a zza otwieranych drzwi, z ciemności mieszkania wyłonił się pijany ojciec z grymasem wściekłości. Odsunął się dalej. Nie chciał dostać. Za ojcem wyleciała płacząca matka, gdy ten wchodził do windy. Poprzez łzy wykrzykiwała niezrozumiałe słowa, a w ponurym świetle księżyca widać było siniejące oko. Żadne z nich go nie zauważyło. Sami swoi. Gdy drzwi trzasnęły z powrotem, przysiadł w kącie korytarza. Kap… Pierwsza łza. Kap, kap… Dwie kolejne. Delikatne szlochanie i łagodny szmer łez uderzających o podłogę był już jedynym odgłosem.

Minęło parę chwil, zanim zdołał się otrząsnąć. Wstał, otarł twarz i ze spuszczoną głową wszedł do środka. Jeden zamek… klik. Drugi… klik. Zasuwka… szrut. Zamknięte… Cisza. Ta sama cisza, której się tak bał. Sygnalizująca nadchodzące zło. Bez problemu potrafił ją rozpoznać. Zdjął buty. Zajrzał przez lekko uchylone drzwi do kuchni. Zobaczył nieruchome plecy mamy, siedzącej na taborecie, wpatrującej się przed siebie. Całkowicie statyczna, jakby była przedmiotem. Częścią ponurej kuchni.

Wszedł do swojego pokoju. Przymrużył oczy i wziął głęboki oddech. Poczuł się bezpiecznie. Zamknął drzwi i zapalił lampkę nocną. Usiadł na łóżku i obok położył reklamówkę. Odrzucał tysiące myśli przebiegających mu przez głowę. Nie dzisiaj. Było już zbyt późno. Położył się wygodnie na plecach. W końcu wyjął z reklamówki to, co tak długo ukrywał i… otworzył… Szzt… Romeo i Julia, strona pierwsza…

A kilka kartek dalej, pomiędzy stronami, jego jedyna ucieczka od rzeczywistości. Po chwili pogrążył się w przedsennych marzeniach, a jego naładowana świadomość w jedynej chwili wytchnienia pozwoliła mu poczuć się błogo, wytwarzając świat bez nienawiści i przemocy…