Gdy się ocknął, nie był pewien gdzie się znajduje. Szybkim miotnięciem wzroku po pomieszczeniu rozpoznał swoje biurko, szafę, stolik i łóżko, na którym leżał. Był u siebie. Zastanawiał się, czy to był sen czy też spotkanie wydarzyło się naprawdę, a on dziwnym trafem stracił świadomość i dotarł do domu. Takie rzeczy już mu się zdarzały, gdy wracał po mocno zakrapianej imprezie i nazajutrz starał się rozdzielić to, co było faktem od tego co było snem. Wszak jedno i drugie było jednakowo rozmazane.

Chwilę później był już na klatce i wdychał zduszone ciężkie powietrze blokowiska. Niewiele rozmyślał w kategoriach filozoficznych na temat przystanku. Musiał, a raczej czuł ogromną potrzebę by odwiedzić tamto miejsce jak najszybciej. Od tego, czy wszystko faktycznie się wydarzyło zależała jego dalsza nieunikniona panika. Teraz jednak starał się o tym nie myśleć i szybko ruszył przed siebie odtwarzając swoje wczorajsze kroki. Spoglądając na zegarek ujrzał godzinę 11.40. Wyspał się.

Nigdy nie przypuszczał, że kiedyś zeświruje. Zawsze uważał, że skoro wszystko stara się sobie racjonalnie wytłumaczyć, to choroba psychiczna nie ma szans nawet się przywitać. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że to w ten sposób nie działa. Ani nie działało. Halucynacja, jakkolwiek dziwna by nie była, daje się kontrolować tylko pod wpływem narkotyku. W końcu była to tylko umyślna zabawa, główny cel zażywania. Trzeźwość była przymusowa i narzucona odgórnie. Tak samo jak i jego odchyły na które nie miał już niestety wpływu.

Czuł się jak gdyby ktoś w jego głowie, o kim nie miał do tej pory pojęcia, spiskował przeciwko niemu.

To nie było jednak najgorsze. Zastanawiał się, czy przypadkiem od zawsze nie był świrnięty i połowa jego przemyśleń, przeżyć i doświadczeń nie należała do świata omamów. W końcu nigdy nie sądził, że ktokolwiek może podzielać jego odczucia na temat większości ziemskich spraw. W oczach ludzi widział tylko głupotę albo niezrozumienie. Z rzadka pojawiał się jedynie przebłysk obopólnej więzi myślowej, oczywiście niewerbalnej, jednakże tak mocno widocznej w niektórych spojrzeniach. Ale i to mogło być tylko głupim złudzeniem.

Do tej pory miał częste przeświadczenie, że jest ostatnim prawdziwym człowiekiem na tej robaczywej planecie. Ta piękna romantyczna myśl pozwalała mu pokonywać przeciwności dnia codziennego. Czuł wtedy, że powszedni wiatr w oczy i ciągła wędrówka pod górkę ma jakiś wyższy cel. Teraz jednak zostało jedno wielkie gówno. Karmił się tym syfem, a raczej jego organizm karmił go tym syfem, by nie musiał podcinać sobie żył ani mordować zakutych pał. To, co wcześniej było ideologią, teraz potraktował jako nędzną wymówkę dla jeszcze nędzniejszej egzystencji, która bez jakiegokolwiek (choćby urojonego) celu była jeszcze większą beznadzieją. Niestety, trzeba będzie wymyślić kolejną wymówkę dla życia. Ta już była wystarczająco sprana, by się jej wyzbyć i zdać sobie sprawę, że brzmiała dumnie tylko za czasów, gdy powstała jak był gówniarzem.

„Czy tak wyglądają wewnętrzne rozstroje chorego człowieka?”

Gdy dotarł do celu, rozejrzał się kilka razy dookoła, by upewnić się, że to na pewno tutaj. Znał to miejsce, często tędy przechodził, jednak ostrożności nigdy nie za wiele. A przynajmniej nie teraz, na skraju mentalnej eksplozji. Mimo że wytrzeszczył maksymalnie oczy, to jednak przystanku tam nie było…

– O kurwa – szok nie pozwalał mu wypowiedzieć nic więcej.

Wewnątrz umysłu już się gotowało. To nie była bajka, to nie był żaden film, ani też gra komputerowa. To było jego śmierdzące życie, które powoli zapadało się w gównie. A przystanek autobusowy był zaworem, który teraz zniknął i pozwolił na spłynięcie szamba wraz z Łukaszem na samo dno.

– Przepraszam pana, czy na tej ulicy jest gdzieś przystanek? – zagaił speszonego grubaska sunącego z pieskiem na spacer.

– Nie wydaje mi się. Najbliższy jest dopiero na Boryszewskiej.

Więcej się nie musiał upewniać. Był świrem.

Ochłonął dopiero po wizycie u pośredniaka, który jak co tydzień przywrócił go na ziemię. Roboty żadnej, jak na jego żadne kwalifikacje. Na nic się nie przydała znajomość języka, dyplomy ze szkoły i nawet kilka wyróżnień za olimpiady, w których często zajmował miejsca bliskie pierwszemu z fizyki i chemii za młodu. A z duszą humanisty i filozofa udało mu się nawet i parę razy napisać eseje, który ostatecznie gubiły się zawsze gdzieś w pierwszej dziesiątce finalistów.

Nigdy nie lubił robić sobie inspekcji własnych umiejętności. Zawsze go przybijało, że potrafi niewiele więcej niż przygłupi robol kopiący rowy. A nawet jeśli potrafi, to nie ma tego na papierku, co z zasady rzeczy jest więc gówno warte. A mógł iść do zawodówki, by wyrobić sobie fach w ręku i dostać certyfikat. Mógł nawet skończyć jakiekolwiek technikum. Ale nie, ambicje wzięły górę i marzenia o studiach i karierze sprawiły, że wybrał ogólniak lepiej przygotowujący do matury niż szkoły techniczne czy zawodowe. Jak wyglądały u niego studia, wolał sobie nawet nie przypominać.

I tak przybity szedł przed siebie z wgapionym wzrokiem w chodnik. Pogrążony we własnych myślach, tonący w potrzebach, pragnieniach i marzeniach.

Przygarbiony, lekko szurał butami, a wzrok podnosił tylko by na nic nie wpaść. Chociaż równie dobrze mógłby tego nie robić, bo drogę znał na pamięć. Trafiłby wszędzie do celu, nawet idąc tyłem z zamkniętymi oczami. Ręce w kieszeni i duże kroki dopełniały groteskowego wizerunku, który wyglądał jak pomieszanie poety z postacią z kreskówki.

Do mieszkania nie chciał wracać, bo nie miał po co. Kumpli nie chciał fatygować swoimi odwiedzinami. Dziewczyny nie miał. Bliższej rodziny, oprócz kwaczących ciotek nie miał. Nawet ojca już nie musiał szukać, bo dobrze wiedział gdzie się znajduje. Bez celu wydeptywał ścieżkę dookoła osiedla, półprzytomny z natłoku myśli, o których nawet najwybitniejszym uczonym się nie śniło. Wyciągnął z kieszeni zmięte wezwanie policyjne i po raz kolejny obejrzał. Zostało mu pół godziny tułaczki, zanim będzie mógł się zjawić na ustaloną godzinę. Jedyne co go mogło nastrajać pozytywnie, lecz niestety nie nastrajało, to fakt, iż jego matka była już na policji spisać zeznania i nie będzie musiał się z nią użerać w obie strony, plus na komisariacie. Zrobił jeszcze dwie rundy dookoła blokowisk i powlekł nogami w stronę komisariatu, gdzie będą go katować wspomnieniami, których wolał unikać.

Z roztargnienia potknął się na schodach przy drzwiach głównych komisariatu i wtedy też uświadomił sobie, że dotarł na miejsce. Odnowiony budynek lśnił nowym tynkiem i całkiem przyzwoitymi oszklonymi drzwiami. Dookoła przy latarniach wisiały kamery monitorujące okolice komisariatu, przez co wydawał się być nieco fortecą, która zaraz go wchłonie i wyrzyga z powrotem dopiero, gdy sama uzna to za stosowne.

Czerwona tabliczka z nazwą instytucji grzmiała złowrogo.

– Dzień dobry, którędy do pokoju 204? Ja do pana Jaśkowiaka – rzucił jak najmilej i pokorniej mógł w stronę dyżurnego. Wąsaty i przysadzisty mężczyzna przerwał oglądanie telewizji, spojrzał z ukosa i machnął ręką w stronę korytarza. Równie dobrze mógł odganiać muchę. Łukasz ruszył niepewnie, jak gdyby nadal czekał na jakąkolwiek milszą odpowiedź, jednak za swoimi plecami usłyszał jedynie donośne odchrząknięcie wywołane zapewne tonami wypalonych papierosów.

Logika zaprowadziła go od razu na drugie piętro, gdzie wszystkie pokoje zaczynały się na cyferkę 2. Na korytarzu, prócz niego, siedziało jeszcze dwóch nastolatków z opuszczonymi głowami i jedna zapłakana kobieta. Wolał nie dociekać co przeskrobali i szybko odnalazł wzrokiem swój punkt docelowy. Na całe szczęście nikt inny nie czekał do 204. Pociągnął delikatnie klamkę w dół, mając nadzieję, że nie wyda żadnego odgłosu. Jednak ta zaskrzypiała. Uchylił drzwi i wsadził w małą szparę jedynie wzrok.

– Można? – Omiótł wzrokiem pomieszczenie i zauważył, że może wejść. Na to przynajmniej wskazywało machnięcie ręką jednego z dwóch policjantów. Drugi siedział i skrobał coś w aktach.

– Dzień dobry, ja w sprawie…

– Nazwisko? – przerwał mu funkcjonariusz. Jego ton głosu nie był ani rozkazujący, ani pytający. Był nijaki, równie dobrze mógł mówić do człowieka przy drugim biurku.

– Rejewicz. Ja do pana Jaśkowiaka.

– A to proszę tutaj, właśnie na… – omiótł Łukasza wzrokiem. – …pana czekałem. Pan usiądzie.

Gdy Łukasz usadowił tyłek na wytartym krześle, policjant sięgnął do szuflady po zbitek papierów w szarej aktówce. Wyglądał na umięśnionego faceta, któremu nabrało się nieco brzuszka za biurkiem. Chyba nie tak wyobrażał sobie swoje życie. Obojętna, lecz zmęczona twarz i przenikliwe oskarżycielskie spojrzenie zupełnie nie współgrały ze sobą.

– Pan Rejewicz… – powtórzył pod nosem i wyszperał z akt jakiś arkusz. – Potrzebujemy zeznań panie Rejewicz, w sprawie samobójstwa ojca. Zresztą, zapewne to jest panu wiadome – wbił wzrok w Łukasza jakby w głębi ducha oczekiwał zupełnie innej odpowiedzi, co by sprawiło, że codzienna rutyna nabrałaby rumieńców.

– Tak, wiem – odpowiedział, a funkcjonariusz zabrał się za wypełnianie rubryczek.

Pokój w którym przebywał był niewiele większy od jego własnego, w blokowisku. Jedynie pancerna szafa i godło narodowe zawieszone na ścianie dawały znać, że dzieją się tu poważne rzeczy na skalę osiedlową. A może nawet miastową. Ramka ze zdjęciem na biurku policjanta sugerowała jakąś kobietkę w zanadrzu lub, co gorsza, nawet dzieci do których trzeba czym prędzej wrócić i zapomnieć o śmierdzącej patologii, która puka regularnie do tych drzwi. Ratował się próbami kpiny, by poczuć się pewniej i zrównać policjantów do swojego poziomu. Poziomu ludzi.

– Nie zastaliśmy pana wczoraj. Po mieście się szlajamy, co? – powiedział nie odrywając wzroku od kartki.

– Dotarłem parę minut po tym jak panowie wyszli. – Reszty odpowiedzi celowo uniknął.

– No dobra. To lecimy. Czy zna pan jakiś powód dla którego pana ojciec mógł popełnić samobójstwo?

– Nie znam żadnego konkretnego.

– A niekonkretne? – oderwał długopis od kartki i spojrzał uważnie na Łukasza.

– Też nie. Pewnie miał po prostu dość wszystkiego…

– Coś się działo w pana rodzinie, co mogło być tego przyczyną?

– Nic, co nie działoby się na co dzień – odpowiedział zgodnie z prawdą, jednak powstrzymał się od szczegółów.

– Czy wiedział pan o jego zamiarach?

– Nie. Nie miałem pojęcia.

– Kiedy go pan widział po raz ostatni?

– Jak ostatni raz wyszedł z domu. To było chyba przedwczoraj.

– Chyba? To pan nie pamięta?

– No tak jakoś wyszło. – Podrapał się po karku. – Mam kiepskie dni ostatnio. Wszystko mi się zlewa. To pewnie przez ten szok… – chciał, by brzmiało to jak najszczerzej, jednak policjant pokręcił głową i wrócił do pisania.

– Czy podejrzewa pan, że ktoś mógł go nakłonić do targnięcia się na własne życie?

– Nie.

– Czy zna pan kogoś, kto mógłby mieć na temat samobójstwa jakieś informacje?

– Niestety nie.

Łukasz jeszcze kilkanaście minut obserwował cierpliwie jak funkcjonariusz zapełnia kolejne linijki swoim niedbałym pismem i wypełnia tajemnicze druczki. Gdy już było po wszystkim, odczytał na głos napisane zeznanie i kazał się podpisać w kilku miejscach. Zebrał wszystkie papiery i postukał grzbietem o biurko, by je wyrównać, a następnie włożył z powrotem do teczki, która zapewne zawierała wszystkie szczegóły dotyczące śmierci ojca Rejewicza.

– Wolny.

– Dziękuję. – Łukasz wstał i skierował się do wyjścia. Kątem oka dostrzegł jak policjant ładuje całą kartotekę do ogromnej szuflady. Stamtąd trafi do archiwum i już nigdy więcej nie ujrzy światła dziennego. Być może spłonie kiedyś razem z innymi w piecu, w ramach oszczędzania miejsca lub zmiany ustroju.

Wyszedł z pokoju i automatycznie skierował się do wyjścia. Wbił ręce w kieszenie na znak, że nie ma zamiaru przez jakiś czas kontaktować się z rzeczywistością. Teraźniejszość była dla niego rozmazaną plamą, na którą spoglądał jak przez brudne okulary. Miał jedynie zarys aktualnych wydarzeń, podstawowy szkic wszechogarniającego szamba, które nazywał pieszczotliwie własnym życiem. Za to przeszłość rysowała się nad wyraz klarownie. Wszystko widział i pamiętał wyraźnie, wraz z najdrobniejszymi detalami, które, wydawałoby się, powinny uciekać z pamięci z powodu swojej błahości i nieistotności. Frustrowało go, że doskonale pamięta fragmenty z dzieciństwa, szczególnie te związane z jego ojcem, a wyleciały mu z głowy wydarzenia sprzed kilkunastu minut. Co robił? Był na komisariacie? Którędy tam dotarł? Czy tak wygląda głęboka trauma?

Spostrzegł, że już jest na zewnątrz dopiero, gdy lekki podmuch wiatru wcisnął mu dziesiątki ziarenek piasku do oczu. Nawet nie zaklął. Pogodził się chwilowo z losem.

I tak ostatecznie zawędrował do biblioteki. Miejscu, które było jedynym pozytywem przemawiającym za mieszkaniem w okolicy. Jeszcze kilka lat temu często do niej chadzał, teraz jednak robił to coraz rzadziej. Nie z braku czasu, tylko z braku pozycji, których jeszcze nie przeczytał, a które mogłyby go zainteresować. Pech chciał, że regały biblioteki zasiane były albo to badziewnymi romansidłami, albo klasykami pokroju Mickiewicza i innych podobnych starożytnych pierdół dla zdewociałych polonistek. Szkoła wystarczająco obrzydziła mu wszystko, co przypominać by mogło lekturę szkolną. Ze względu na szajbniętą nauczycielkę i ze względu na jedyną słuszną interpretację każdego dzieła, zapisaną w jedynej słusznej książeczce podręcznika szkolnego. Nowych pozycji dawno tu nie uświadczył. Do niewielkiej osiedlowej biblioteki na ogół trafiały pożółkłe buble sprzed kilkunastu lat dostarczane przez tych, którym szkoda było wywalić książki na śmietnik.

Wszedł do środka i jego nozdrza wypełnił zapach stęchłego papieru i kurzu. W tym starym, przypominającym przerobioną kamienicę budyneczku, cały parter należał do właściciela biblioteki. Wybudował nawet oddzielne wejście, by odwiedzający nie musieli mieć styczności z mieszkańcami, którzy zapewne wywołaliby z tego powodu jakiś konflikt. Wielkie skrzypiące drzwi z mosiężną klamką odsłaniały jedno duże pomieszczenie zawalone mocno brązowymi regałami i półkami, na których kurz, wydawałoby się, wzmacnia swoją grubością całą drewnianą konstrukcję, bo bez niego by się rozpadła. Pierwsze kroki zawsze powodowały skrzypienie parkietu, które zawsze było najgłośniejszym dźwiękiem w całej bibliotece. Łukasz, już dobrze wprawiony zawsze stąpał po wybranych klepkach wywołujących, jego zdaniem, najmniejszy hałas. Z perspektywy trzeciej osoby wyglądał, jakby chodził po polu minowym, co wywoływało w jego umyśle lekkie zażenowanie, jednak nie większe gdy miałby być przyczyną rozkojarzenia czytających poprzez spowodowanie skrzypienia. Wolał się nie pogrążać i nie kojarzyć sobie tym podobnych czynności z fiksacją. Już był wystarczająco zdołowany.

Za starym meblem przypominającym skrzyżowanie lady z biurkiem siedziała pomarszczona kobiecina będącą zarazem jedyną pracownicą biblioteki i żoną właściciela. Pomimo szkaradnego wyglądu Łukasz zawsze twierdził, że jest jedną z bardziej sympatycznych i bezinteresownych osób na tej planecie. Głównie z racji tego, że wszystkie biblioteczne usługi miał darmowe, pomimo że cały interes śmierdział bankructwem. Skinął jej głową na powitanie, a ona odpowiadając uśmiechem powróciła do maratonu układania pasjansa, którego katowała na przedpotopowym buczącym komputerze służącym za archiwum.

Łukasz poszybował w stronę ostatniego, najciekawszego regału, w którym znajdowały się wszelkie książki wyższych lotów, wliczając w to publikacje naukowe i zbiory opowiadań fantastyki przy których uwielbiał się odrywać od rzeczywistości. Przystanął jednak w połowie drogi i wszedł pomiędzy komiksy. Tak naprawdę to właśnie tam chciał trafić. Nawet jeśli w momencie wchodzenia do intymnego sanktuarium biblioteki świadomość wyłączyła przykre myśli, to jednak podświadomość wciąż tłamsiła problemy i tęskniła za ojcem. A to właśnie niektóre z tych komiksów dostał od ojca wypożyczone w czasach, gdy nawet telewizor musieli sprzedać, by mieć na chleb. I pomimo, że był to okres największej biedy, której źródeł nigdy nie rozumiał ze względu na swój młody wiek, to jednak wspomina je najcieplej. Najprawdopodobniej dlatego, że było wtedy też pieniędzy na alkohol, więc ciepło rodzinne nie było aż tak zachwiane. Starał się jednak nie dopuszczać tego prozaicznego i oczywistego w swojej prostocie wytłumaczenia, zastępując je zwykłą nieskażoną miłością. Trwało to wystarczająco długo, by Łukasz mógł palcem przejechać po pożółkłych woluminach i stwierdzić, że zna na pamięć niemal każdy.

Wyciągnął z namaszczeniem swój ulubiony komiks ze Spider-Manem, których całą kolekcję miał jeszcze gdzieś u siebie w szafie, i usiadł przy stoliku by zatopić się ze wzruszeniem w lekturze. Otworzył… Szzt… strona pierwsza…

Z każdym kolejnym obrazkiem świat dookoła rozpływał się jak papierosowy dym, a cech rzeczywistości nabierała treść zawarta w pożółkłych i przybrudzonych kartkach. Problemy życia codziennego oddalały się stopniowo w miarę brnięcia przez kolejne intrygi, które z namaszczeniem przerzucał palcami. Kolory intensywniały, kontury się wyostrzały. Cały świat przechodził transformację z nędznej, smutnej planety do pięknego wyidealizowanego świata zrodzonego w czyjejś głowie. Punkt odniesienia Rejewicza przeniósł się całkowicie do krainy wyobraźni.

Przez chwilę pławił się w niej jak małe dziecko w basenie z piłeczkami, lecz z rozkoszy wyrwał go ciepły smak krwi w ustach. Rozchylił wargi i pozwolił kilku czerwonym kroplom opaść na blat. Z rozbryzgiem uderzyły o powierzchnię, a dookoła nich powstały miniaturowe czerwone plamki. Łukasz ostrożnie włożył dwa palce do ust i dotknął kilku zębów po kolei, by ustalić przyczynę krwawienia. Pod naciskiem każdy z nich poruszył się i odchylił, mimo że żaden nie powinien. Ze strachu zamknął usta i zacisnął mocno zęby, jakby myśląc, że to pozwoli im powrócić na swoje miejsce. Zamiast tego poczuł, że odchodzą całkowicie od szczęki i żuchwy zbierając się na języku. Smak świeżych dziąseł rozszerzył mu źrenice i przyśpieszył bicie serca. Krzyknął nieświadomie i część zębów wyleciała z ust rozrzucając się wokół niego z dźwiękiem przypominającym upuszczane monety.

Pomarszczona kobiecina poklepała go po ramieniu.

– No, chłopie. Zamykam niedługo. Na komiksy cię dziś naszło widzę.

– Przepraszam, nie spodziewałem się, że tyle tu zasiedzę – rzucił nieskładnie ledwo wyrwany z amoku wspomnień i obrazków. Lekko zaseplenił, jednak wszystkie zęby były tam gdzie powinny.

– Nie szkodzi. Przyjdź jutro, jeśli chcesz. Korzystaj póki możesz, bo pewnie niedługo zawiniemy interes. – Jej uśmiech nagle zniknął, a głos przybrał wyciszony poważniejszy ton. – Nie opłaca się tego trzymać. Teraz nikt książek nie czyta.

Łukasz wstał i wymienił się porozumiewawczym spojrzeniem. Jeszcze przed paroma godzinami miał plan oddać wszystkie komiksy ze Spider-Manem pomarszczonej kobiecinie, jednak teraz nie miało to żadnego sensu. Obecnie uznał to za bezsensowny i beznadziejny gest mający daleko do miana dobrego uczynku.

„Chciałem dobrze, a wyszło jak zawsze.”

Nakręcając się dalej tą myślą, opuścił budynek.

Gdy już w pełni powrócił do rzeczywistości, poczuł głód. Cały dzień na małym śniadaniu wywoływał coraz to głośniejsze bulgotania w żołądku. Zbliżał się wieczór. Lekki chłodek, który zastał spowodował, że przyśpieszył kroku i skierował się wprost do domu w objęcia światowej rangi pesymizmu.