Podziemne życie po 22.00 zaczyna rozkwitać tutaj tak, jak w każdym większym mieście. W bramach pojawiają się zakapturzone postacie, w klatkach schodowych słychać dźwięki rozbijanych butelek, a z ulic znikają przeciętni ludzie robiący zakupy lub wracający z pracy. Zostają głównie młodzi, pełni agresji i nienawiści ludzie, którzy bez celu włóczą się po mieście zaczepiając słabszych oraz imprezowa młodzież idąca tłumami do klubów i dyskotek. Ot, przeciętny wieczór.

W domu czekało na niego wezwanie na komendę w sprawie śmierci swojego ojca. Domyślał się, że będą go gnębić, rozdrapywać rany i wypytywać o wszystkie możliwe scenariusze. Tak, jakby samobójstwo było tak ciężkie do zaakceptowania.

Najedzony, lecz jeszcze bardziej przygnębiony policyjnym wezwaniem w sprawie ojca, Łukasz parł przed siebie by znów zbadać miejsce gdzie był przystanek. Tym razem bez jakiejkolwiek nadziei, a w zasadzie tylko po to, by jeszcze bardziej się upewnić, że jest świrem. Kilkadziesiąt metrów od niego paru nastolatków pokazywało środkowe palce w stronę przejeżdżającego ulicą autobusu. Skręcił ulicę wcześniej, by uniknąć konfrontacji. Świr.

Pech jednak chciał, by z naprzeciwka nadciągnęły dwa pewnie idące cwaniaczki. Z deszczu pod rynnę. Jeden w kapturze i dresie, podobny do wszystkich cieni w bramie, drugi w szerokich spodniach i obwisłej bluzie. Maras i Siarka. Rozpoznał parkę osiedlowych pseudokumpli po stylu małpiego chodzenia, które z pewnością w ich mniemaniu jest oznaką wyższości lub czegoś w tym stylu. Już wcześniej ostrzegał sam siebie, by nie ruszać tyłka z domu. Pokręcił z niedowierzaniem głową, w której zabłysnęło nieśmiałe: „Wiedziałem, że tak będzie”.

Gdy usłyszał skrzeczący kretyński śmiech, domyślił się, że go rozpoznali. Rozmowa zbliżała się nieubłagalnie.

– Siemasz, stary. Moje kondolencje, wiesz, wieść się szybko niesie. Przejebana sprawa. Trzymasz się jakoś? – Maras zaczął nad wyraz miło. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że zawsze jak był spalony to miał jakiś problem. Tym razem przekrwione malutkie oczka zdawały się wyrażać prawdziwe zmartwienie.

– Źle. Świat mi się zawalił. – Nie miał ochoty na zwierzenia, z których i tak by niewiele zrozumieli. – A ty jak tam?

– Ujdzie. Jeszcze przez miesiąc mam te jebane zawiasy za ten znak, który wygięliśmy. Może przyjaramy sobie, co? Walniemy po buszku, bo mi resztki zostały z wczorajszej biby. Grubo było.

Maras nie czekając na odpowiedź wyciąga plastikowy przezroczysty woreczek z marihuaną i nabija ją w szklaną lufkę. Kilka sekund później porcja dymu trafia w płuca Łukasza. Dawno nie palił, lecz uznał, że nie wypada odmówić. Zwłaszcza jeżeli robił wszystko, by uciec od rzeczywistości, a teraz taka możliwość przyszła sama. Po dwóch kolejkach skończył się towar, a chłopaki wyciągnęli z kieszeni otwarte piwa.

Teraz będzie trzeba rozmawiać. Z jednej strony pragnął tego bardzo, z drugiej – poziom intelektualny rozmówców był dla niego o kilka poziomów za nisko, by mógł w nich szukać bratniej duszy. Pech chciał, że w całym swoim życiu spotkał niewielu godnych rozmówców, co jednak często sprowadzało go do przemyśleń, że to właśnie on jest nienormalny, a nie pozostali. Patrząc na innych, choćby na tych jednokomórkowców stojących codziennie pod klatką, doznawał nieszczęsnego wrażenia, że potrafią się dogadać i wyrażać emocje bez zbędnych ceregieli i refleksji. A gdy nie szło im za dobrze, konflikt rozwiązywali w nieco mniej wyrafinowany, lecz bardziej fizyczny aniżeli werbalny sposób. W takich przypadkach zżerała go zazdrość, że nie potrafił wyłączyć swojej analitycznej świadomości na czas konwersacji. Niejednokrotnie każde zdanie odbijało się głośnym i długim echem w jego zestresowanej kontaktem interpersonalnym głowie. Raz za razem analizował każde zdanie, każdą formę przekazania myśli w poszukiwaniu ukrytych znaczeń i podtekstów. Nie był w stanie wykraść cudzych refleksji, więc pozostawała jedynie skrupulatna lecz szybka analiza, która bardzo często prowadziła go do fałszywych wniosków. Być może przez to w niemal każdym widział potencjalnego wroga.

Całość tych przeżyć często potęgowała się, a szczególnie jak był upalony i w niepewnym, mało znanym towarzystwie.

– Coś się tak zawiesił, stary? – Małe, czerwone i przymrużone oczka Marasa powodowały, że wyglądał nieco jak azjata. Bardzo brzydki azjata.

– A nic. Zmęczony jestem i załamany.

I wtedy usłyszał parsknięcie Siarki. Czy było to parsknięcie z kpiny lub braku szacunku? A może zwykłe koleżeńskie zaśmianie, które zabrzmiało jak parsknięcie, ponieważ Siarka w ten dziwny sposób się śmieje? Śmiech z Łukasza, czy do Łukasza? Wszak nie powiedział nic śmiesznego, więc raczej nie była to reakcja na przekaz wypowiedzi. Może po prostu sobie skojarzył coś, o czym tylko wie sam Siarka i reakcja na ten bodziec wywołała u niego niekontrolowany śmiech, który został szybko powstrzymany i przybrał postać jedynie małego parsknięcia.

„Kurwa, ale się zjarałem. Poprułem. Zpoczwarzyłem. Skapsztaniłem.”

Zarżał sam do siebie.

– Czyściocha zjaraliśmy czy z tytą? – Zapytał od razu, by nie zawieszać się więcej i nie prowokować do ewentualnego dalszego nabijania się z niego.

– Dymek był czysty jak wódka zbożowa!

Odpowiedź nader wyszukana i inteligentna jak na tego typu człowieka. Może jednak Maras nie był taki ubogi intelektualnie jak się Łukaszowi wydawało. Rozbawił go ten, niby kiepski, lecz w tym stanie narkotycznym strasznie zabawny tekst i wszyscy puścili salwę śmiechu.

Po drugiej stronie ulicy usłyszeli delikatne tuptanie czterech szarych i kudłatych nóżek. Pies, najlepszy przyjaciel człowieka, zwykły, nierasowy, bezdomny rozglądał się ze strachem w poszukiwaniu dobrego momentu na przejście przez jezdnię. Mimo że nie jechało żadne auto, czworonóg raz to wychodził, raz to cofał się nie mogąc się zdecydować na ruch. Podkulił ogon, cicho zaskomlił i zmusił się do szybkiego biegu w kierunku Łukasza. Gdy trochę kulejącym człapaniem dotarł na krawężnik, zatrzymał się natychmiast jakby dopiero ich zauważył i przekręcił głowę by się im bliżej przyjrzeć. Starał się odczytać intencje stojących na chodniku ujaranych matołów. Jedynie z Łukaszem wymienił spojrzenie i nieśmiało podbiegł obwąchać nogawkę. Merdaniem ogona oświadczył, że chce się pobawić. Rejewicz przez chwilę stał jak słup i zastanawiał się co zrobić. Jakaś jego cząstka chciała ukucnąć, wygłaskać kundla i zabrać do domu. Niestety jedyna reakcja jaką z siebie wydobył, to odepchnięcie nogą z odrazą. Sam sobie się zdziwił, że wykonał tak okrutny, odtrącający gest do najprawdopodobniej jedynego stworzenia w promieniu wielu kilometrów, które było pozbawione obłudy i kłamstwa. W tym ludzie babrają się codziennie. I wcale go to tak nie obrzydza jak trochę błota i sierści. Coś naturalnego.

– Won stąd! – Siarka wziął zamach i kopnął psiaka w ogon. Zapewne celował parę centymetrów dalej, w okolice tylnych łap, jednak kundel na szczęście w porę odskoczył.

Podniósł łepek do góry, zapiszczał, a następnie opuścił wzrok na sam chodnik w wyrazie smutku. I poszedł.

Nie znalazł miłości, jednak oczy pełne nadziei prowadzą go dalej. Pomimo że usuwa się każdemu z drogi. Z marzeniem, że spotka kogoś kto pokocha jego naturalność, zwykłość. Będzie wart więcej niż 30 złotych u handlarza na rynku.

Łukasz Rejewicz poczuł się cholernie głupio. Próbował zebrać myśli do kupy, obserwując z żalem oddalającego się kundelka obwąchującego chodnik, gdy nagle Siarka wypalił:

– Ej, idziesz z nami się najebać do parku? –Zadźwięczało mu w głowie jak budzik kradnący sen.

– Chodź, przyda ci się trochę dobrej bani – zawtórował Maras.

– Nie mogę. – Prawie zawsze tak odpowiadał, gdy nie miał ochoty. – Muszę coś sprawdzić jak najszybciej.

– No dawaj, i tak jest już późno. Sprawdzisz sobie jutro! – rzucił Siarka tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Albo o! Pójdziemy z tobą. – W narzucaniu się też nie widział najwyraźniej nic złego.

– Nie, nie. Raczej nie. Innym razem, dobra? – Łukasz obmyślał plan ucieczki.

– Za każdym razem tak mówisz!

– No tak się zawsze składa, że chcecie coś robić w gównianych dla mnie momentach. Może jak szybciej załatwię sprawę to do was dołączę. Może być?

– No niech ci będzie, kurwa. My będziemy siedzieć tam ze dwie godzinki i zwalamy na chatę. Znajdziesz nas?

– Jeżeli nie zmieniliście ulubionej ławki, to bez problemu. – Nie miał zamiaru do nich wracać, jednak uznał, że warto jest okazać trochę chęci.

W tej już mniej napiętej atmosferze, Łukasz wymienił jeszcze kilka koniecznych zdań i pożegnał się idąc w swoją stronę. W dalszy świat.

Zawieszony i zapatrzony w ziemię, szedł nieoświetloną ścieżką prowadzącą na skróty do miejsca, które zaorało mu psychikę dzień wcześniej. Na wysokości koron drzew zauważył pozbijane klosze latarni. Mrok nagle stał się oczywisty. Bum. Usłyszał w oddali odgłos giętej blachy i tłuczonego szkła. Ktoś kopnął i przewrócił kosz. Zapewne następną ofiarą będzie żywa osoba.

W większości powodem takich przykrych incydentów i średniej jakości osób szwędających się po okolicy była obecność dyskoteki „Noise” parę ulic dalej.

„Jedno z tych miejsc, oprócz kościoła i zawodówki, które gromadzi ludzi o najniższym ilorazie inteligencji.”

Jego własna myśl wydała mu się zabawna i uśmiechnął się ironicznie sam do siebie. Nie był przeciwny takim imprezom. Sam swojego czasu śmigał po wszystkich parkietach w mieście, jednak brak selekcji przy wejściu i wpuszczanie paronastolatków obrzydziły mu wyładowywanie energii przy światłach i głośnej muzyce.

Rozejrzał się. Dookoła zasikane klatki, poprzewracane kosze, pozbijane butelki na środku ulicy. Widok przykry, jednak przywykł do niego często włócząc się po osiedlu. Rano już będzie czysto, nikomu spośród dziennych przechodniów nie przyjdzie do głowy, jakim życie wiodło to miasto jeszcze kilka godzin temu.

Po pobliskim brukowanym parkingu biegały dwie pijane nastolatki. Krzyczały coś do siedzącego przy mozaice kolorowych kwiatów półprzytomnego kolegi. Łukasz szybko przeszedł obok, patrząc z zażenowaniem na degradację ludzkich wartości. Chociaż sam nie był święty i dobrze o tym wiedział. Dziewczyny rzuciły mu zalotne spojrzenie, niemal dające do zrozumienia, że oddałyby się każdemu za następne piwo. Darował sobie tę pokusę i powrócił do swojego świata krzywych myśli.

Nie próbował nawet podchodzić, ponieważ próba choćby minimalnej ciekawej rozmowy, już nie wymagając inteligentnej, skończyłaby się tępym spojrzeniem z ich strony, które jedynie błysnęłoby pomyślunkiem na momencik by ocenić jego atrakcyjność. I wtedy kolejny wizualny ideał pójdzie w piach, a on nie mógłby pozbierać psychicznie przez kilka dni. I nawet jeśli takie dziewczę zechce podjąć jakąkolwiek dalszą interakcję, to już nie ma czego w tych pięknych oczach szukać. Trudno. Ona uśmiechnie się do następnego, który będzie potrafił to (ją) bardziej wykorzystać.

Łukasz obrócił się za siebie, spoglądając ostatni raz na nastolatki.

Nie ma jednak się co dziwić. Piękny tyłeczek, idealny kształt. Pewnie dlatego nie znają prawdziwego życia.

Nie więcej jak dwieście metrów dalej kolejne niechciane wydarzenie przerwało jego wewnętrzny monolog. Anonimowy mężczyzna w schludnej koszuli stał pod osiedlowym pawilonem i czekał na swoją kolej do bankomatu. Był drugi, a zarazem ostatni, co w życiu Łukasza było dość częstym motywem i może dlatego postanowił się mu przyjrzeć. Facet zapewne spodziewał się, że późnym wieczorem nie będzie musiał sterczeć i czekać niewiadomo ile pod jedynym bankomatem tej firmy w okolicy. Mylił się. Na twarzy pojawiły się pierwsze oznaki zniecierpliwienia, gdy staruszka przed nim czytała po kilka razy każdą instrukcję i mozolnie wstukiwała swój PIN. Wyglądała jakby została na siłę wrzucona do nieodpowiedniego świata, w którym starsi ludzie dawno już śpią w zamkniętych na trzy spusty kanciapach.

– Tacy ludzie powinni iść na odstrzał. Do niczego się nie przydają. Tylko zawadzać potrafią. – Usłyszał narzekanie wypowiedziane w jego kierunku. Gość zauważył, że jest obserwowany i postanowił poszukać poklasku.

Starsza pani zakończyła wypłacanie uciułanych pieniędzy, chwyciła wielkie torby z zakupami i żółwim krokiem ruszyła w świat.

– Cholerne życie. Same problemy – tym razem wymruczał już do siebie, tak że Łukasz ledwo dosłyszał.

Mężczyzna włożył kartę. Wystukał PIN. Zabrał kasę i szybko schował do portfela.

– Przepraszam pana, czy mógłbym prosić o mały datek? – zapytał potulnie człowiek w poobcieranym swetrze i butach robotnika bez sznurowadeł. Przegarnął zmierzwione podsiwiałe włosy i odruchowo wyciągnął rękę, jak robią to żebracy.

– Niestety nic nie mam. Rodzinie trzeba utrzymać. Do pracy pan spierdalaj zamiast naciągać ludzi.

– Bardzo pana proszę… ja też mam rodzinę…

– Na litość mnie pan nie weźmiesz, idź pan stąd. – Pomimo że się facet wyglądał na obrzydzonego to szturchnął bezdomnego mocno ramieniem, próbując wrócić na chodnik. Miejsca by przejść było dużo, jednak wyglądało na to, że chciał pokazać swoją wyższość i status.

Żebrak zachwiał się, próbując utrzymać równowagę, i niezdarnie upadł, mimo że był raczej trzeźwy. Nastała cisza. Mężczyzna w koszuli wyglądał przez chwilę na lekko speszonego. Zapewne nie chciał aż tak mocno popchnąć, by tamtego przewrócić. Głupio mu było przepraszać kogoś takiego, więc jedynie warknął:

– Uważaj se jak stoisz. Nawet stać nie potrafisz, to nic dziwnego, że roboty nie ma, palancie.

– Coś powiedział smarkaczu? – Żebrak podniósł się szybko z ziemi i zacisnął pięści. Na poczciwej twarzy widać było złość i poniżenie.

– Idź w pizdu, nieudaczniku.

Zaczęło się. Padł tylko jeden celny cios, prosto w środek twarzy. Mężczyzna leżał na ziemi z rozwalonym nosem. Miotał się przez chwilę oszołomiony próbując wstać, krwawiąc przy tym obficie na jeszcze przed chwilą idealnie wyprasowaną koszulę. Bezdomny sięgnął po portfel leżący na chodniku. Pośród kart kredytowych, członkowskich, autobusowych, tramwajowych, srowych, zauważył świeżo wypłacone trzysta złotych. Wyjął tylko stówkę. Schował do kieszeni.

– Złodziej! Na pomoc! Policja! – Mężczyźnie nic nie pozostało, jak tylko krzyczeć. Był wyraźnie słabszy i mniej pewny siebie. Nawet los chciał mu pomóc. Zza rogu wyłoniła się charakterystyczna, niebieska furgonetka patrolująca okolicę jak co dzień. Nigdy ich nie ma jak są potrzebni, jednak teraz wyglądało na to, jakby sam bóg ich zesłał. Zatrąbili i kazali obdartemu złodziejowi położyć się na ziemi mierząc z broni, mimo braku uprawnienia, by robić to w stronę bezbronnego.

– Na ziemię gnoju! – krzyknął jeden z policjantów, który jako pierwszy wyskoczył z radiowozu i powalił złodzieja na chodnik.

Dalej już poszło szybko. Kajdanki, obelgi, tył furgonetki, obelgi.

Łukasz stał i gapił się na tę szopkę jak zaczarowany. Kolejna żałosna scena ukazująca gównianość tego świata. Postanowił się szybko ulotnić, na wypadek gdyby poszkodowany zechciał go wziąć sobie za świadka. Nie miał zamiaru marnować niepotrzebnie swojego czasu, i co najważniejsze, nie chciał jeszcze bardziej pogrążać bezdomnego człowieka, do którego czuł nieśmiałą sympatię.

Oddalając się o kilkadziesiąt metrów zauważył dwie mętne sylwetki stojące pod drzewem. Również przyglądały się całemu cyrkowi.

– Mamusiu, a kiedy tatuś wróci? – zapytała malsutka dziewczynka z oczkami wpatrującymi się z nadzieją w kierunku policyjnego wozu.

– Nie wiem, córeczko… nie wiem.

– A będziemy mieli coś do jedzenia?… Bo jestem bardzo głodna mamusiu…

Ból w sercu. Na tym świecie większej liczbie ludzi życie się pieprzy, niż poprawia.