Profilaktyczne przebrnięcie przez otchłanie ziemskich piekieł powoduje jak zwykle samoistne wywołanie błogostanu często nazywanego melancholią. Zaczynając od codziennej szarości, a kończąc na szarej codzienności człowiek brnie w bagnie obojętności i pomyjach życia. Wyprzedzając własne pytania o sens wszystkiego, w ogóle ich nie zadaje.

Bo wewnątrz istnienia pseudoludzkiego, zwanego nadczłowiekiem, nie ma miejsca na braki egzystencjonalne czy luki rozwojowe. W przeciwnym wypadku następuje natychmiastowe odtrącenie i wtedy jedyne, co chroni przed skazaniem na wieczne potępienie, jest tymczasowość życia. A te luki i pustki, które wypełnia ludzka dusza zostają względnie, lecz siłowo zapchane przez system podporządkowania i deptania po innych.

A gdyby tak przez chwilę, choćby wymuszonym, człowieczym spojrzeniem, pełnym słodkich i uroczych wad, spojrzeć na skurwysynów siejących nienawiść wokoło, dostrzec można swoistą samotność wśród tłumu bezmózgiego planktonu, wartego o wiele mniej niż te pożyteczne organizmy. I w tym momencie komputer w mózgu przestaje działać i budzi się, bądź dopiero rodzi w człowieku prawdziwe istnienie.

Narkotyki nie były dla niego nałogiem. Traktował je jako ucieczkę. Mógł przestać kiedy tylko chciał, jednak nie odczuwał takiej potrzeby. Rzeczywistość była dla niego na tyle okrutna, by uciekać w świat błogiego stanu świadomości gdy tylko natłok problemów go przytłaczał. A te często znikały same, czasem pojawiały się nowe. Nigdy jednak ćpanie nie pomogło mu w rozwiązaniu jakiejkolwiek trudności, czego był świadom. Stanowiło jednak dla niego pewnego rodzaju azyl, przystań dla zmęczonej duszy.

Obudził się zalany potem. Lubił koszmary, bo wiedział, że gdy się obudzi poczuje miłą ulgę, bowiem to jednak był tylko sen. Rzadko jednak straszny koszmar prześcigał w swojej potworności to, co przeżywał codziennie. W pracy, w domu, na ulicy.

Podniósł się leniwie i złapał za głowę. Mała tabletka Can-D, którą przeszmuglował w książce powoli przestawała działać. Niestety, końcowe fazy stanu narkotykowego bywały bolesne. Czuł kłucie w tylnej części głowy i niesamowitą wręcz suszę w ustach. Jednak był przygotowany na takie okazje, w końcu nie pierwszy raz korzystał z dobrodziejstw Can-D. Na stoliku nocnym, koło otwartej wczorajszej książki leżał namoczony ręcznik, który trzęsącymi się rękami podniósł i przyłożył do karku. Poczuł przyjemne dreszcze i uniósł głowę do góry, by nadmiar wody spłynął mu z ręcznika na plecy. Nie zmieniając pozycji na ślepo sięgnął po szklankę wody ustawioną jak zwykle przy szafce. Tak mu było wygodniej, zresztą robił to wiele razy.

Raz po raz, od kiedy tylko pamiętał spotykał na swojej drodze różne upośledzenia intelektualne wśród inteligentnych, jakby się wydawało, ludzi. Niestety, większość posiadała pewien odchył od normalności przykładowo przejawiający się nadmierną ignorancją, bądź nienawiścią. Tacy byli jego znajomi, rodzice, osoby napotykane na drodze. Nigdy nie znalazł czystego i nieskażonego charakteru przed którym mógłby się otworzyć.

Usiadł niemrawo na łóżku i wsunął stopy w wytarte i stare kapcie. Namoczonym ręcznikiem otarł kilka razy twarz i szyję, a potem rzucił go od niechcenia w kąt pokoju. Przyda się na później. Bał się wychodzić z pokoju. Być może ojciec już wrócił i zacznie go wyzywać od nieudaczników („narzekają tylko nieudacznicy” – słowa ojca, które zapamiętał, i które go po części wychowały) lub widok pobitej matki przerazi go tak, że będzie musiał pójść po następną dawkę narkotyku. Na całe szczęście dla jego psychiki nikogo nie było, jednak pozorna cisza i spokój mogła sygnalizować nadchodzące zło. Często wydawało mu się, że posiada pajęczy zmysł charakterystyczny dla jego ulubionego bohatera komiksowego – Spider-Mana – którego uwielbiał czytać w młodości, gdy za każde pieniądze od babci kupował kolejne wydania. Zawsze pożółkłe, pogniecione, z drugiej ręki. Bo tańsze.

Lekko uchylił drzwi od pokoju, by wymknąć się do łazienki, gdy od razu spostrzegł te same nieruchome plecy matki siedzące w zadymionej kuchni. Nie chciał z nią rozmawiać. I tak go nie rozumiała. On ją rozumiał natomiast bardzo dobrze. W końcu obserwował ją niemal codziennie przez 27 lat swojego życia. Z dnia na dzień była coraz bardziej odległa i nieobecna, aż w końcu stała się dla niego tylko nieruchomymi plecami siedzącymi na taborecie w zadymionej kuchni. Tak pogłębia się choroba psychiczna – stwierdził kiedyś, gdy już jedyna interakcja z matką polegała na jego odpowiedziach „tak” lub „nie”. Unikał zdań złożonych, gdyż mogły przywołać lawinę niepotrzebnych, dublujących się i bezsensownych pytań. A matka przecież i tak by go nie zrozumiała. Nie widział sensu w konwersacji z psychicznym wrakiem człowieka. Nie szanował jej, jednak mimo wszystko kochał. Chociażby za to, że była jego matką, więc był do tej miłości niejako kulturowo i instynktownie zobligowany. Czasem jednak bał się, że to nie miłość, a jedynie przyzwyczajenie.

Nie odezwał się ani słowem i ostrożnie otworzył drzwi do łazienki, by nie wzbudzać nadmiernego hałasu i zainteresowania. Co chwilę pogrążał się w swoich neuronach. Żył w świecie refleksji i przemyśleń, a codzienne czynności wykonywał niejako samoczynnie zupełnie się na nich nie skupiając. Nie był marzycielem. Robił to jedynie przed zaśnięciem dla lepszego snu i odstresowania się od dnia mijającego. Na co dzień po prostu dogłębnie analizował rzeczywistość i ludzi. I za to cierpiał najbardziej.

W domu siedzieć nie chciał, więc od razu po szybkim prysznicu założył wczorajsze ubranie i buty, a następnie ruszył ku drzwiom.

Niedzielny poranek, ciepły i słoneczny niczym nie dał po sobie zdradzić jakie dramaty wydarzyły się wczoraj w jego mieszkaniu i psychice, a także na drodze od kolegi. Z winy swojej wrażliwości mocno przeżywał nawet najmniejszy krzyk czy szyderczo wypowiedziane zdanie. Na zewnątrz swojego cierpienia nie ukazywał, jednak w głębi duszy serce mu pękało, gdy musiał być świadkiem awantur domowych lub gdy musiał ulegać zaczepkom silniejszym fizycznie, cieniom w bramach. Ku swojemu nieszczęściu był bowiem bardzo wrażliwy, co również, dla bardziej spostrzegawczych, wykazywał jego wygląd zewnętrzny. Niewysoki i wątły z lekko wystraszonym spojrzeniem mógłby być przyrównany do młodych uczonych marnujących młodość w bibliotekach. Brakowało mu tylko okularów i flanelowej koszuli w kratkę wciągniętej w spodnie.

On niestety miał awersję do jakiegokolwiek rodzaju nauki. W podstawówce się nie wyróżniał, a w liceum był średniakiem. Nie wyobrażał sobie szczęśliwego życia spędzonego w jednej połowie przed książkami, a w drugiej w dwunastogodzinnej robocie. To nie on chciał być największym mędrcem tego świata, znać dziesięć języków obcych i tyleż samo programowania, historię wszystkich krajów umieć na wylot, czytać dziennie po trzy książki i nie mieć w ogóle życia prywatnego. Nie chciał być wyzywany od kujonów i nie chciał by jedyną dziewczyną, która z nim rozmawia była pani z biblioteki. Wszystko po to by być popychadłem, który nawet nie potrafi sprzedać swojej wiedzy z powodu braku umiejętności dogadania się z ludźmi. Co dwie minuty poprawiać ciężkie okulary w grubych oprawkach, gadać z jedynymi kumplami z koła matematycznego o nowych, wspaniałych funkcjach i całkach, a za szczyt imprezy uznawać chińskie zupki i grę Monopole. Wolał kształtować się społecznie chodząc na imprezy, rozwijać osobowość w kontaktach międzyludzkich przy rozmowach o byle czym, chlejąc litrami wódkę i piwo. Chciał mieć tę młodość, z której mu tak niewiele już zostało. Twierdził, że ci najbardziej rozwinięci społecznie idą na szczyt, a w większości każdy szef jest głupszy od pracownika. I to na nich tyrają kujonki bez życia prywatnego i społecznego, zamknięci w laboratoriach lub tonąc w papierach, które tylko oni potrafią odczytać ze zrozumieniem. I te wysokie zarobki i kupa kasy, której nie ma nawet czasu wydać. I to ma być samospełnienie? Sukces przez naukę? To nie dla niego.

A teraz, bliżej ślubu niż studniówki, z trudem chwytał się dowolnej roboty, byle tylko zarobić parę groszy i móc spokojnie powrócić do swojej przystani dla zmęczonej duszy. Nie stać go było na studia, nie stać go było na dodatkowe kursy. Jedyne, czym się wyraźnie wyróżniał i mógł zabłysnąć to ogromna percepcja i niesamowita pamięć idąca w parze z inteligencją. Niestety nikt tego nie doceniał, a i on starał się z tym nie wychylać.

– Ej, Rejewicz. Twój stary jest jakiś pierdolnięty, wybił szybę na klatce i go zgarnęli – usłyszał przy windzie od sąsiada.

Po garniturze i teczce w jego ręku stwierdził, że mu się lepiej układa. W końcu biznes-jełop w niedzielę rano zasuwa do roboty… Rejewicz zignorował tę zaczepkę i kontynuował swoją podróż na zewnątrz. W głębi serca jednak się przejął. Podwójnie. Raz ciętą uwagą lepiej ustawionego sąsiada, drugi – bo już wiedział, gdzie jest jego ojciec. Jeżeli był pijany to izba, jeżeli trzeźwy to areszt. Z drugiej strony mógł trafić do aresztu po tym jak wytrzeźwiał w izbie. Rejewicz przejął się potrójnie.

Zwrócił uwagę na miejsce, w którym wczoraj się potknął. Nienawistnych cieni już nie było, jednak wstyd i upokorzenie pozostało. Kilka puszek po piwie na murku i pety uświadomiły mu, że to jednak nie był sen, w który tak często chciał zmienić rzeczywistość.

Na blokowisku, w którym mieszkał aż roiło się od patologii. Czasem, gdy ukrywał się przed cieniami, siadał na ukrytej pod starym dębem ławce i wsłuchiwał się w nocne zaloty świerszczy częstokroć zagłuszane krzykami z mieszkań, tłuczeniem butelek i naczyń, płaczu i wyzwisk. Z niewiarygodną precyzją potrafił wyłapać wśród nich te, które pochodziły z jego mieszkania. A on, na tej ławce, niczym poeta szukający weny, dywagował sam ze sobą na temat jak bardzo do tego świata nie pasuje. Z rzadka, gdy miał nadmiar wolnego czasu, wsiadał w autobus i wyjeżdżał na obrzeża miasta, do bogatszych dzielnic z zamiecionymi ulicami i domkami jednorodzinnymi. Tam także, wyszukując dobrze ulokowaną ławkę, by nikomu nie przeszkadzać, obserwował bogate życie i z uciskiem na sercu zastanawiał się, dlaczego on nie dostał szansy na lepszy start, niczym te dzieciaki radośnie biegnące do prywatnej szkoły z markowymi plecakami, drugim śniadaniem i workiem z butami na zmianę. A on nieraz nosił zeszyty w ręce, gdy dno w jego szmacianej namiastce plecaka rozpruwało się na nowo, raz za razem.

– Cześć, Łukaszku. Proszę, oto chlebek, masełko i serek – odezwała się piskliwym głosem młoda ekspedientka. Wiedziała, że co niedzielę kupuje to samo. – Coś jeszcze?

– Marlboro Lighty – rzucił w eter, nie do niej.

Pomimo, że Łukasz Rejewicz miał 27 lat, nadal traktowała go jak nastolatka. Na takiego w końcu wyglądał, zupełnie nie ujawniając swojego wieku po aparycji. Była to najmilej zwracająca się do niego osoba w całym cholernym życiu. Proszę, dziękuję, przepraszam, Łukaszku. Uwielbiał to, a zarazem nienawidził. Nienawidził, ponieważ wiedział, że to wymuszone zdrabnianie i nadmierna grzeczność to wyraz czystej i nieskazitelnej płytkości babska za ladą. Ta bura suka świergotała tak czule do każdego kto często przychodził i wystawiał kasę na podajnik. A imię znała, bo nieraz pokazywał dowód kupując piwo. Tępa pipa nie miała tak dobrej pamięci jak Łukaszek.