Dni w psychiatryku mijały równie wolno jak tygodnie na wolności. Wszelkie prace i zajęcia grupowe zdawały się tylko pomnażać sekundy pobytu zamiast je zabijać. Żadne grabienie liści czy siedzenie w kółeczku i wysłuchiwanie zboczeń innych nie spełniało swej roli terapeutycznej, a nawet wręcz przeciwnie – wypełniało Łukasza pustką od środka. Pustką, która zazwyczaj napływa od zewnątrz, by móc zatrzymać się w przytulnym truchle uczuciowym. Tym razem zalążek powstawał w nim, rósł i pęczniał jak pielęgnowane ziarnko grochu.

Justyna, 29 lat. Ukończyła studia prawnicze i była w trakcie pisania doktoratu. Jej mama zawsze chciała, by została prawnikiem. Justyna nie chcąc zawieść mamy uczyła się całymi dniami i nocami, kuła definicje, ustawy i kodeksy na pamięć. Niestety, wraz z przybywającą wiedzą ubywało jej młodości, urody, znajomych. Wiedza była ważniejsza niż kontakty towarzyskie. Na pierwszej rozmowie o pracę była tak zestresowana, że nie potrafiła sklecić jakiegokolwiek zdania. Na drugiej jąkała się i nie potrafiła spojrzeć w oczy potencjalnemu szefowi. Siedziała tylko skulona i wgapiona w podłogę trzymając jedynie pokaźne i godne pozazdroszczenia CV. Jej umysł nie dał rady.

Maciek, 32 lata. Informatyk i spec od wszystkich elektronicznych urządzeń. Spędził pół życia w kompilatorze C++ i drugie tyle grzebiąc przy tranzystorach. Uwielbiał udzielać się na forach o elektronice i sprzęcie komputerowym. Pomagał także początkującym programistom. Byli to jedyni jego przyjaciele, a monitor jedynym oknem na świat. Niestety, do tej pory imię jego jedynej dziewczyny kończyło się na „.jpg”. Z bólem obserwował jak jego otoczenie stopniowo spychało go na margines. Nikt nie chciał rozmawiać o skryptach i funkcjach. Jego umysł nie dał rady.

Piotr, 19 lat. Dusza towarzystwa, stały bywalec klubów i dyskotek. Koledzy zazdrościli mu dziewczyny, własnego samochodu i pozycji w liceum. Był lubiany przez nauczycieli i rówieśników. Zawsze życzliwy i uczynny. Nikt by sie po nim nie spodziewał, że podczas sobotnich wypadów lubi wciągnąć kreskę i zjeść kilka kolorowych tabletek. Za każdym razem ciut więcej, bo organizm powoli się przyzwyczajał i zwykła dawka nie oferowała takiego kopa jak na początku. Jego umysł nie dał rady.

Bożena, 48 lat. Przez 25 lat żyła we wspaniałym związku. Urodziła piękną córkę, którą chciała wychować na własne podobieństwo. Niestety, 24 lata starań nie przyniosły żadnego pozytywnego rezultatu. Nie potrafiła uznać indywidualności swojego dziecka, ani faktu, że czyjeś odmienne zdanie nie musi od razu być błędne. Nie mogła pogodzić się z jej psychiczną utratą, gdy córa wyszła za mąż. Odrzuciła od siebie cały świat. Jej umysł nie dał rady.

Sławek, 52 lata. Zbudował dom, spłodził syna i zasadził drzewo. Stabilność finansowa pozwoliła wysłać swoje dziecko na wymarzone studia, a samemu sobie, wraz z żoną, zafundować zasłużoną i spokojną emeryturę. Gdy w końcu miał trochę czasu zaczął odgrzebywać stare znajomości i spotykać się z daleką rodziną. Na nowo poznani koledzy wspominając stare czasy polewali jednego kieliszka za drugim, a kilkanaście lat nieodwiedzana ciotka częstowała dobrym winem i koniakiem. Sławek, człowiek prosty i oddany przyjaźniom, nie potrafił odmówić napitku i wracał z knajpy do domu chwiejnym krokiem przytrzymując się drzew. Coraz częściej i częściej. Nie zauważył jak pojawiły się wnuki, jak umarła jego żona. Jego umysł nie dał rady.

Słuchając ich wywodów, Łukasz rozbijał ich psychikę i życiorysy na części pierwsze. Wychwytywał każdy najmniejszy odruch i zachowanie, z których składał się cały charakter i nakładał na to problemy życia codziennego. O ile zaledwie niektórzy wychodzili poza kanon szarości, to już znaczna większość była przytłaczająco logiczna, schematyczna i przewidywalna. Po kilku sesjach czuł, że może z łatwością przewidzieć co powiedzą, jak się zachowają i co zrobiliby w danej sytuacji. Zaplanowani na każdą okoliczność, powielający gotowe schematy i jedynie modyfikujący je nieznacznie adekwatnie do sytuacji. I co najsmutniejsze, tyczyło się to również jednostek ponadprzeciętnie inteligentnych, w tym niestety i jego samego. Oto populacja dwudziestego pierwszego wieku.

Większość ludzkości wydawała się być dla niego robotami pozbawionymi spontaniczności. Wiedział to na podstawie swojego beznadziejnego przypadku i wieloletnich obserwacji. Nikt nie chce wypranego ze zwierzęcych zachowań, wiecznie się mądrującego i mającego na wszystko gotową odpowiedź jajogłowego intelektualisty. I był pewien, że wiele osób tak właśnie go postrzegało, jednak nie mógł nic na to poradzić. Pomimo że inteligencja się ceni, to jednak w znacznym stopniu odstrasza. Paradoksalnie wiedział, że to właśnie chwile spontaniczne są najpiękniejszymi wspomnieniami w życiu. I chociaż nie wszystkie bywają udane, to jednak zawsze byłoby co wspominać. Wiedział także, że podświadomość i intuicja działa lepiej w wielu przypadkach niż świadomość i intelekt.

Oprócz Marty, Mariusza i doktora Wilnera cały asortyment niedoszłych psycholi stanowił jedną wielką szarą masę. Te same wychudzone sylwetki szurały laćkami po korytarzach. Każda wydawała się być klonem poprzedniej. Widok trupich twarzy, ogołoconych z myśli dzięki wspaniałym psychotropom wciskanym do kolacji, znacznie poszarzyły już i tak szare życie Rejewicza. Banda alkoholików po przejściach i niedoszłych samobójców nie była wcale bardziej stuknięta od przeciętnego przechodnia na ulicy. Po szpitalu szurały też i ciekawsze postacie, które swoimi odchyłami odznaczali się nieco mocniej. Był stary górnik, który twierdził, że ziemia została skolonizowana. Była kobieta widmo, która, gdy tylko usłyszała skrzypienie klamki zaczynała krzyczeć i uspokajał ją tylko zastrzyk i przywiązanie do łóżka. Był także młody współwłaściciel agencji marketingowej, który przez większość swojego życia bał się zasnąć z obawy, że jego świadomość może uciec z ciała i nie wrócić. Niestety, brakowało natomiast jasnowidzów i wróżbitów, którzy mają się dobrze na wolności, a z pewnością szkodzą bardziej społeczeństwu niż biedny paranoik, który boi się swojego odbicia w lustrze.

Najgorsi i najbardziej denerwujący byli histerycy, hipochondrycy oraz różnego rodzaju panikarze, którzy nie potrafili zatrzymać swojej choroby we własnej czaszce i suszyli głowy o byle gówno każdemu napotkanemu towarzyszowi. Wiecznie niezadowoleni i wiecznie starający się zwrócić na siebie uwagę. Narzekający, marudzący, gderający, zrzędzący i robiący wszystko by przelać swoje negatywne uczucia na innych. Pieprzeni egoiści. Ich nastroje udzielały się innym. Człowiek, jako z reguły istota dosyć empatyczna, przejmuje się emocjami i absorbuje zachowania innych, szczególnie bliskich i pobliskich osób. Nie jest więc tajemnicą, że jak ktoś użala się nad sobą publicznie zaraża tym sposobem innych swoimi humorkami. Swoją skrzywioną rzeczywistość nakłada na świat codzienny. A lamenty na żałosne tematy świadczą tylko o próżności i głupocie. I, pomimo że nauczono większość populacji, że nie bagatelizuje się cudzych problemów, to nikt już nie uczy, że własnych się nie wyolbrzymia.