Pewnego dnia, w pewne popołudnie, które było niemal takim samym popołudniem jak to dzień wcześniej, Łukasz Rejewicz wgramolił się na krzesełko i ściągnął z półki bibliotecznej encyklopedię medyczną, tom czwarty, zaburzenia psychiczne. Pożółkłe i wypadające stronice wskazywały na podeszły wiek wielkiego tomiska, więc nie zdziwił się, gdy na pierwszej luźnej i zarazem tytułowej stronie zobaczył rocznik – 1983.

Otworzył na chybił trafił gdzieś pośrodku i delikatnie wertując wstecz poszukiwał hasła DMT. Zmrużył oczy, by dostrzec mały druczek.

„Dimetylotryptamina, bla bla, pochodna tryptaminy, bla. W ludzkim organizmie pojawia się w małych ilościach. Najprawdopodobniej produkowana jest w stanach głębokiej medytacji oraz w chwili śmierci. Towarzyszą wtedy człowiekowi wizje, które wydają się być objawieniami duchowymi lub kontaktem z innymi światami. W naturze występuje w wielu gatunkach roślin i ma właściwości psychoaktywne. Używana przez wiele plemion indiańskich w celach leczniczych i mistycznych”.

Zbyt wiele nie myśląc otworzył encyklopedię przy samym końcu. Przewertował parę stron i znalazł. Szyszynka.

„Gruczoł wydzielania wewnętrznego, bla bla, blaszki pokrywy, bla, długość, rozmiary. O jest. Produkuje melatoninę, czyli hormon snu. Podejrzewa się również, że w szyszynce powstaje dimetylotryptamina – organiczny związek chemiczny występujący także w wielu gatunkach roślin”.

Zamknął tom i oparł się na okładce. Starał się wychwytywać poszczególne fakty i łączyć je z wcześniej uknutymi wnioskami. Szukał potwierdzenia poczynając od możliwych scenariuszy. Fakty wysnuwał na podstawie wniosków, a nie odwrotnie. Ten pokrętny sposób zdobywania doświadczenia pozwolił spojrzeć z perspektywy czasu na niedaleką przeszłość i podsumować ją logicznie zdobytymi nieco później konkluzjami.

Podmuch zrozumienia. Wydawało mu się, że dopasował wszystkie elementy układanki poprzez przewrócenie ich na drugą stronę. Jeżeli w jeden sposób coś nie pasowało, oznaczało to, że musi być też drugi sposób. Alternatywa do wcześniejszego rozumowania.

Łukasz podpierał się tak zamyślony, w pozycji siedzącego filozofa, gdy czyjaś ręka musnęła jego ramię. Wzdrygnął się lekko wystraszony i obejrzał za siebie. Marta stała tuż za nim i wgapiała się w niego ze spojrzeniem ciekawskiego kota. Wydawało mu się, że przeszywa go na wylot swoimi ślepiami, czytając po drodze wszystkie myśli i spijając jego uczucia. Chwilę później była już przygotowana, jak to zawsze bywało, do abstrakcyjnej konwersacji.

– Dokształcasz się? – miauknęła.

– Tak… tylko – rzucił rozproszony.

Jego łokieć powędrował parę centymetrów w górę by zasłonić tytuł. Sam się sobie zdziwił, że ten dziwny odruch chciał, by się Marta nie dowiedziała co czyta. Tak, jakby jego podświadomość zadeklarowała niepodległość i rządziła się swoimi prawami, robiąc mu nieracjonalne wyrzuty i odruchy. Uznał mimo wszystko, że to tylko jednorazowy wybryk wywołany wytrąceniem go z zamyślenia.

– Właśnie kończyłem – wytłumaczył się, sam nie wiedział z czego. Dopiero teraz zaczynał powoli przestawiać się na rzeczywistość.

– Znowu miałeś odpływ – stwierdziła. – Ciebie już chyba nie można zostawiać samego, bo możesz odlecieć na zawsze.

– Bardzo śmieszne – rzekł ponuro.

– Twoje wspomnienia są jasne, czy ciemne?

– Co? – Łukasz wykrzywił twarz w niedowierzeniu.

– No chodzi mi o to, czy twoje dalekie wspomnienia, na przykład z dzieciństwa, są przesycone jasnością czy raczej są ciemne i wygaszone.

– To zależy, ale raczej wygaszone.

– A pamiętasz zapachy poszczególnych pomieszczeń? W domu? U babci, czy gdzieś tam.

– Pamiętam chociażby zapach mieszkania sąsiada, gdy chodziłem do niego piłkę pompować. Bo miał pompkę.

– Jaki to był zapach?

– Świeżej farby i panierki do kotleta. Przyjemny.

– To zajebiście.

Odwróciła się i poszła.

Poczuł jak w środku mózgu wytworzył mu się wielki krater.

– Aaa, psychiatrę masz za pięć minut. Ogarnij się – rzuciła, wystawiając jedynie głowę za futrynę.

Rejewicz zerwał się chaotycznie, odłożył encyklopedię na miejsce i ruszył na spotkanie. Usiadł na ławeczce przy gabinecie psychiatry i wbił wzrok w posadzkę. Miał jeszcze kilka minut, w najlepszym przypadku. W najgorszym, który jest zarazem standardowym przypadkiem – miał kilkadziesiąt minut czekania, jako że świrolog spóźniał się notorycznie i bez żadnych oznak wyrzutów sumienia. Na przeciwległej ławce siedziała podstarzała pulchna baba, która sapała głośno z każdym oddechem. Podobne dźwięki wydają ludzie, którzy dopiero co wybiegli kilka pięter po schodach, ona jednak dyszała bez żadnych oznak zmęczenia. Ot, gruba kłoda, które nie rozumie, że już dawno nadeszła pora by przestać się obżerać.

Sięgnęła do kieszeni szpitalnych spodni i wyciągnęła zawiniętego w foliowy papierek cukierka. Długo oglądała ze wszystkich stron, jakby zastanawiając się do czego służy, a następnie ścisnęła odstające końcówki papierka i pociągnęła z obu stron. Cukierek wykonał obrót i był gotów do spożycia. Towarzyszył temu okropnie denerwujący szelest, mimo że dźwięk wydobył się wymiernie cicho. Babsko odwinęło cukierka do końca z miną jakby pogubiła się w całym procesie odpakowywania. Chwyciła lepką i błyszczącą zawartość i wrzuciła go z namaszczeniem do ust. Łukasz usłyszał obrzydliwe mlaśnięcie i uderzenie cukierka o zęby.

A potem stało się najgorsze.

Baba ssała cukierka, wydając z siebie regularne cmoknięcia.

Jej obie ręce były skupione na starannym i bezmózgim miętoleniu pustego papierka. Szelest, jaki temu towarzyszył wypalał Łukaszowi uszy. Zanim zabrała się do bezmózgiej roboty, najpierw rozłożyła całkowicie papierek. Z szelestem. Tss, tss. Potem starannie, jakby to było świeżo wyprasowane prześcieradło, zaczęła składać go na równe części, przy każdym złożeniu starannie przejeżdżając po nim palcami z okropnym szelestem. Tss, tss.

Łukasz obserwował ten akt debilizmu z przerażeniem i miał wrażenie jakby znajdował się na zupełnie innej planecie. Gotowało się w nim od samego początku. Miał ochotę wstać, podejść bez słowa i wymierzyć solidnego liścia prosto w ten spasiony ryj. Zewnętrzną częścią dłoni.

Potem odejść bez słowa.

Tymczasem jednak słuchał szeleszczenia, które podkurwiało go z każdą kolejną falą dźwiękową.

Mlaśnięcie.

Tss. Tss.

– Przestaniesz, kurwa, czy nie?! – wrzasnął na cały korytarz. Odniósł wrażenie, że mimo wszystko było to cichsze, niż dźwięki wydawane przez papierek.

Pulchna morda spojrzała na niego z przerażeniem i zastygła w bezruchu. Widział w kącikach jej ust błyszczącą ślinę. Wyglądała jak wystraszony hipopotam i była takiej samej urody.

Usłyszał zgrzyt klamki oraz kroki na drugim końcu korytarza. Psychiatra pojawił się w idealnym momencie i zapobiegł brutalnemu morderstwu. Łukasz odetchnął z ulgą.