Wstał jak zwykle nieco za późno. Spojrzał nieprzytomnie na archaiczny zegarek stojący leniwie na biurku i zerwał się na równe nogi. Była 10.12. Jeszcze musiał iść do sklepu, a potem biec na przystanek do tego cholernego psychiatry. Ubrał się jak najszybciej potrafił, obijając się o ściany przy zakładaniu spodni, obmył twarz wodą i przejechał kilka razy szczoteczką po zębach. Musiał się stawić i zbadać na szajbę, bo w przeciwnym razie dostałby stały nadzór i wakacje w jakieś odwykowni. A tak, po paru tygodniach mógłby mieć znowu spokój.

Wygnał na ulicę i szybkim krokiem skierował się do najbliższego sklepu. Wiedział, że ta brzęcząca pipa przy kasie będzie znowu w tak dobrym nastroju, że popsuje mu dzień. Świadomość tego, że idiotka nawet w przypadku wybuchu Trzeciej Wojny Światowej miałaby taki sam wspaniały humor przyprawiała go o dreszcze.

„Iść i wysłuchiwać tego piszczenia jełopki, czy nie iść i nasłuchać się po powrocie do domu od matki jakim jestem nieudacznikiem?”

Z dwojga złego wybrał alternatywę – inny sklep. Domyślał się w głębi duszy, że matka wyczuje chleb kupiony w innym sklepie i zacznie się niepotrzebna dyskusja. A czemu nie tam?, A coś się stało?, A tam miałeś bliżej?.

„Kurwa, nawet jakby reklamówka miała inny kolor niż przezroczysty żółty to musiałbym tłumaczyć jak dziecku dlaczego tak, a nie inaczej”.

Nie była to jej wina. Takie są uroki, gdy odwala ludziom na starość i Łukasz bardzo dobrze o tym wiedział. Przyrzekł sobie, że jeżeli w przyszłości jemu też będzie odbijać palma, to dla dobra dzieci i przyszłej rodziny, jeśli ją będzie posiadał, po prostu się zastrzeli. Albo każe to zrobić zaufanemu przyjacielowi, bo on sam może nie zauważyć swojego zajoba.

Wpadł przez niemal kartonowe drzwi do niewielkiej kanciapy przypominającej większy kiosk. Była najbliżej.

– Chleb krojony, tamten serek gouda, Marlboro Lighty i małą kostkę masła, proszę – matka nie powiedziała co ma kupić, co oznaczało, że ma kupić to, co zawsze.

Obiegł wzrokiem jeszcze raz towary na półce, by upewnić się, że wszystko czego potrzebuje jest dostępne, a następnie skierował swój jeszcze zaspany wzrok na grubą i obleśną kwokę gdaczącą przez telefon.

– No i wiesz, myślałam, że jej tam nie będzie, ale kurde była. No, serio, mówię, nie ściemniam…

– Proszę pani, śpieszy mi się, mogłaby mnie pani obsłużyć? – zapytał najgrzeczniej jak potrafił.

– …co? Zara, nie? Zośka, ile ci zostało na koncie? Dwie minuty? – trybiki w jej mózgu zazgrzytały. – Pan poczeka – rzuciła bezczelnie prosto w oczy i wróciła w wir rozmowy.

Łukasz nie chciał sprawiać sobie jeszcze większej ilości kłopotów, niż miał. Jednak z lekkim podenerwowaniem stwierdził, że niestety sytuacja tego wymaga. Stał jak idiota jeszcze przez piętnaście sekund i patrzył na świniaka w fartuchu. Zaczął stukać palcami o ladę na znak zniecierpliwienia. Nie pomogło. Została jeszcze minuta i czterdzieści sekund.

Całkowicie spokojny i opanowany, bez żadnego grymasu złości na twarzy zbliżył się do lady i sprawnym ruchem ręki chwycił prosiakowi komórkę. Obejrzał ją z kilku stron, jakby podziwiając kształt muzealnego modelu Nokii i z lekkim uśmiechem oraz potężnym zamachem rzucił telefonem o ścianę. Jazgoczenie ze słuchawki ucichło, a babsko siedziało nieruchomo i zaczynało się powolutku pienić. Łukasz jeszcze przez chwilę pozostał na posterunku i napawał się złością obleśnej pipy, która właśnie zaczynała się robić fioletowa. Ucieszył się, że on taką samą złość w sobie zatuszował i stłumił, jeszcze kilkanaście sekund temu.

– Ty gnoju! Odkupisz to! A jak nie, to zawołam policję! – po lekkim szoku zaczęła wrzeszczeć i wymachiwać rękami.

– Myślisz, księżniczko, że będzie im się chciało wszczynać dochodzenie o telefon wart parę złotych? Myślisz, że rozwieszą portrety pamięciowe po mieście? – wszedł za ladę, przepchnął się koło oszołomionej baby z wytrzeszczonymi oczami, wziął chleb z półki, ser z lodówki, a masło i fajki z kącika, a następnie zapakował grzecznie, jak gdyby nigdy nic, do przezroczystej zielonej siatki.

– Mam tu zmiotkę, zaraz cię pogonię złodzieju! – krzyczała. Łukasz wyciągnął rękę po miotłę i odłożył ją w drugi kąt sklepiku. Baba stała jeszcze bardziej zdezorientowana.

– Proszę, reszty nie trzeba – rzucił na tackę piętnaście złotych i skierował się do wyjścia.

– Ty gnoju! Jak się nazywasz, chamie jeden ty?!

– Rejewicz.

– Re-co?

– Gówno.

Wyszedł.

Wracając szybkim chodem do domu, by odstawić zakupy, napawał się konfliktem ze sklepikarą. Odtwarzał całą sytuację oczami wyobraźni i raz po raz wywoływał ją na nowo. Nie musiał analizować tego co zrobił, bo w jego mniemaniu zrobił wszystko idealnie. Niczym perfekcyjnie dopracowana scena w filmie akcji, gdzie bohater pokonuje wszystkie przeciwności i brnie do utopijnego celu. Idol dzieci, wzór do naśladowania dla nastolatków, twardziel i charakterniak. Całkowite przeciwieństwo Łukasza.

Po wejściu do zasyfionej klatki powrócił do rzeczywistości. Zablokowana winda. Przez dwie cipy trajkoczące na którymś piętrze, z czego jedna nie może się zdecydować czy jechać, czy gadać o gównie. Rejewicz poczuł się na siłach, po poprzednim udanym incydencie, by wtrącić od siebie parę słów do dialogu, jednak w ostatniej chwili zastopował. W końcu jeszcze potrafił się kontrolować. W końcu tym się odróżniał od reszty.

Wbiegł po schodach galopem mijając na czwartym potencjalne obiekty mordu i wparował jak pocisk do mieszkania.

– Łukasz, to ty? – usłyszał cichutkie, skrzeczące, przepalone fajkami, zachrypnięte i przede wszystkim oczywiste pytanie.

– Tak, ja – modlił się w duchu o koniec rozmowy.

Był gotów przełożyć wszystko do przezroczystej żółtej siatki, których wala się miliony po całym mieszkaniu, zupełnie jakby matka je kolekcjonowała. Jakby tysiąc tysięcy siatek miałby się komuś przydać. Trzymana reklamówka miała większą pojemność od standardowych ze sklepu od przemiłej baby i mogła wzbudzić podejrzenia. Podejrzenia i niechcianą, niepotrzebną i denną dyskusję na temat „czemu tamten sklep, a nie ten”. A przecież miał za dziesięć minut autobus. Paranoja. Gdyby ktoś patrzył właśnie na niego z góry, z pewnością zlitowałby się nad jego dolą.

„Jak będę się śpieszył – będzie się czepiać. Jak za szybko wyjdę – będzie się czepiać. Kurwa, nawet jak nie wypakuję wszystkiego w odpowiedniej kolejności pod jej nos to też będzie się czepiać”.

Był bezsilny. W kropce. W sytuacji bez wyjścia. Skazany na niepowodzenie. Wszedł jak najwolniej potrafił, wykonał cały codzienny obrządek wyjmowania zakupów na stół, podsunął pod nos paczkę fajek i po trochu zaczął się wycofywać. Zostało jakieś osiem minut.

Potknął się ostrożnie drepcząc do tyłu. Zahaczył nogą o wiklinowy koszyk stojący przy samym wejściu i czekający tylko aż ktoś go kopnie.

„No to mam przejebane”.

– Uważaj, bo pozbijasz słoiki! – drgnęła matka i powróciła po chwili do pierwotnej statycznej formy.

Słoiki były pod stołem kuchennym, dobry metr dalej od koszyka. Nawet jakby kopnął go z całym impetem, to i tak słoiki pozostałyby nienaruszone. Absurd, jakich przeżywał miliony dziennie. Wiedział, że to nie koniec konwersacji, po prostu stara zbierała siły i myślała nad jakimś poważnym zarzutem skierowanym w jego stronę. Oczywiście z dupy wyjętym.

– Śpieszy ci się gdzieś? Prawie wcale cię nie ma w domu, szlajasz się gdzieś jak zwykle! Co ja z tobą mam, zero pożytku. Same problemy, same problemy. Znalazłbyś sobie w końcu jakąś pracę porządną…

Awantura wisiała w powietrzu. Wysłuchał jeszcze kilku zdań na temat swojej beznadziejności i zaczął obmyślać plan ucieczki.

„Wyjdę teraz, zacznie się nieskończone dopytywanie. Wyjdę zaraz, to nie zdążę. Odpowiem coś, będzie że pyskuję i nie szanuję własnej starej. Przeproszę, pomyśli że jestem naćpany.”

Miał ochotę poradzić sobie tak perfekcyjnie, jak z telefonem sprzedawczyni. Miał ochotę złamać szóste przykazanie. Gdyby powiedział o wizycie, zaczęłaby się panika. Niestety, nawet to najprostsze rozwiązanie nie wchodziło w grę. Zegar odliczający sekundy do przybliżonego odjazdu autobusu tykał nieustannie w jego głowie.

„Trzeba działać.”

Musiał spławić matkę.

W takich chwilach lubił przyrównywać swoje problemy do zmartwień innych ludzi. Do tych, co mają najgorzej. Do głodu, wojny, kataklizmów. Pocieszał się tym, że są tacy co mają większe udręki. Tacy, co na jego problemiki odpowiedzieliby śmiechem prosto w twarz.

W momentach największych kryzysów w ten sposób się uspokajał. Wracał z powrotem do świata spokojnych, a seryjnego mordercę tłumił w sobie. Jako wykapany altruista opanował tę technikę do perfekcji, dzięki czemu nerwy miał pod kontrolą. Co innego ona…

Tyk… tyk…

– … – bardzo chciałby coś powiedzieć, jednak wiedział, że cokolwiek powie to będzie źle.

– Słuchasz mnie w ogóle? Naćpać się wybierasz, tak? Tak ci się śpieszy do tych swoich koleżków?

Nie miał żadnych koleżków. Matka pewno sobie tak tłumaczyła wciągnięcie synalka w świat zła i narkotyków. Zapewne w jej mniemaniu jest idealną rodzicielką, której nie można nic zarzucić.

Największym bólem przepełniała go świadomość, iż nie może powiedzieć prawdy. Słowa „Łukasz” i „psychiatra” nie mogą wystąpić w tym samym zdaniu nie wywołując zarazem ataku paniki, przeklinania świata, ojca, koleżków i psychiatryka, do którego potencjalnie trafi. Musiał wymyślić coś, co wywoła jak najmniej zbędnych pytań.

„Kurwa, czy to takie trudne?”

Tyk… tyk…

– Mamo, wracam do sklepu, bo mi babka źle rozmieniła… – niczego bardziej idiotycznego nie potrafił wymyślić.

Teraz wystarczyło tylko poczekać i posłuchać paru zdań jakim jest idiotą, że dał się oszukać i że dobrze mu tak.

– Życie jeszcze zweryfikuje twoje poglądy! Jesteś zupełnie jak twój ojciec, nigdy nie patrzysz na to, co robisz i tylko… – nie dał jej dokończyć i szybkim krokiem wyszedł. Wiedział, że dokończy jak wróci, przypomni o tym jutro i pojutrze. I tak co jakiś czas przez następny miesiąc.

„Życie zweryfikuje moje poglądy, albo moje poglądy zweryfikują życie.”

Wziął głęboki oddech na uspokojenie i zacisnął oczy starając się skupić.

„Muszę stąd uciec, muszę się wydostać…”

Jeżeli miałby być kiedyś w jego życiu najidealniejszy moment na zabicie matki, to właśnie go przegapił.

Tyk… tyk…

Gdy zjechał na dół, ruszył galopem na przystanek. Ostatni raz biegał ładnych parę lat temu na zajęciach z wychowania fizycznego. Potem jedynie raz zdarzyło się uciekać przed jakimiś cwelami, którzy chcieli mu dać jedyne, co można dostać za darmo na tym świecie – wpierdol. Po kilkudziesięciu metrach od klatki zaczął dyszeć i sapać jak stary, parchaty dziadek. Zwolnił i trzymając się za przepuklinę doczłapał się na ławeczkę, gdzie czekali inni domniemani pasażerowie. Spojrzał na zegarek, był minutę po czasie.

– Przepraszam, czy dwunastka już jechała? – zapytał najbliższej starszej kobiety i od razu stwierdził, że to był zły pomysł.

– Łooo, panie. Jo nie wiem, czekam na szóstkę, jechała szóstka, pan wie? – wychrypiała.

– Nie wiem, dopiero przyszedłem. – I spostrzegł dwunastkę na horyzoncie.