Nie był pewien, czy jego zachowania odzwierciedlają zaburzenia, ale patrząc w tym momencie na matkę mógłby przysiąc, że jest ona podręcznikowym przykładem schizofrenii paranoidalnej. Zapłakana, skulona i bardziej szara niż kiedykolwiek. Zdawała się kurczyć z każdą przykrością życiową. Od chwili narodzin Łukasza, aż do dzisiaj, do momentu, w którym osiągnęła ostatni poziom załamania, w taki sposób, że następny spowoduje zniknięcie.

Zadziwiająco sprawnie przebiegał przepływ informacji pomiędzy matką, a resztą świata. Pomimo że kobiecina zamknięta całe epoki w mieszaniu, to jednak zdołała się dowiedzieć co Łukaszowi dolega, zanim ten zdołał się zastanowić nad jakimkolwiek wytłumaczeniem. Chyba.

– Łukaszku… – chlipnęła cieniutkim głosikiem starając się zachować odrobinę dystansu, jakby do domu wróciła zupełnie inna osoba. – Dzwonił pan doktor i mi wszystko opowiedział, nie martw się, jakoś sobie z tym poradzimy, razem.

„Jasne, przed paroma godzinami darłaś na mnie papę, a teraz mi tu Łukaszkujesz.”

– Mamo, nic mi nie jest. To przez to, co brałem tak się dziwnie zachowuję. Niedługo mi przejdzie, już nigdy więcej nie dotknę tego świństwa – okłamał siebie i ją.

– Obiecaj mi, proszę cię – po wyrazie twarzy widać było, że w jej głowie właśnie następował koniec świata.

– Obiecuję, tylko nie mów na razie ojcu… o ile wróci.

Ojciec pasował do definicji rozszczepienia osobowości. Pierwsza postać – pełen nienawiści, pustki i zgryźliwości, ot stary trep. Na dodatek najebany. Bo to właśnie ten ostatni czynnik wywoływał to oblicze. Drugą natomiast, była osoba pełna dystansu, patrząca na wszystko z góry, jednak ze specyficznym poczuciem humoru i próbująca do upadłego wiązać koniec z końcem. I trzeźwa.

Za trzeźwość, jakkolwiek by nie była – za nią ojca uwielbiał. Mógł być skurwysynem, gnojem i dupkiem, byleby tylko był trzeźwy. I chociaż większość czasu chodził pijany, to jednak Łukasz starał się wspominać dobre chwile, szczególnie z dzieciństwa, w którym trzeźwa postać ojca miała duży wpływ na jego dobre samopoczucie. Niestety, miał tę pewną przypadłość, tak jak wiele innych postkomunistycznych obywateli – nie miał pozytywnych faz. Nie po wypiciu.

Łukasz, jak się napił – kochał wszystko i wszystkich. Stawał się duchowym hipisem zmieszanym z komikiem kabaretowym i buddą. Nigdy nie był agresywny, nigdy nie sprawiał innym przykrości i krzywdy. Ot, narąbany ideał. Miał nadzieję, że tak mu zostanie do końca życia…

„Grunt to nie popełniać błędów swoich rodziców. Po kilku generacjach powinien powstać nowy, wspaniały gatunek nadludzki.”

Może powinien zacząć od swojej.

Tymczasem filozoficzne rozwody nad sensem tego całego ziemskiego bagna rozwiało przeraźliwe, zimno brzmiące:

– Łukaszku, byli tu panowie policjanci przed chwilą. – Strugi dodatkowych, świeżych łez zalały twarz matki. – Twój tata nie żyje. Popełnił samobójstwo. Z mostu…

Jedyna informacja jaka mogła go zdziwić w tym dniu, oprócz wybuchu trzeciej wojny światowej i wielkiego meteoru zbliżającego się do tego nędznego szamba, właśnie została wypowiedziana. I w tym oto przepełnionym stęchlizną starych dywanów przedpokoju, dowiedział się drugiej rzeczy, która miała zamiar mu zmienić życie. Nawet nie zdążył usiąść, zdjąć butów i uzmysłowić sobie faktu, że mają go za szajbusa. Stał jak figura woskowa, pomiędzy progiem, sobą i matką, powoli zalewając się zimnym potem i ciepłymi łzami. Oparł rękę o szafę by nie upaść, lub by po prostu okazać jakąkolwiek reakcję, ponieważ sam w głębi podświadomości nie wiedział jak się powinien w tym momencie zachować. Stać jak wryty? Zemdleć? Niedowierzać? A może rzucić się w objęcia matki i rozpłakać? Lecz zamiast jakiegokolwiek filmowego efektu, stał jak posąg, oparty o ścianę. Mijały sekundy, lub minuty, stracił rachubę czasu i zdawało mu się, że został uwięziony w jakimś szarym i smutnym obrazie, na którym klaustrofobiczny przedpokój był teraz kilka razy większy, pochłaniający wszelkie światło i kolory.

„Czy tak reagują na śmierć bliskiej osoby inni ludzie?” – chciał zacząć się zastanawiać, lecz wiadomość o ojcu przepełniła mu dogłębnie wszystkie procesy myślowe. Chciał jakkolwiek się zachować, lecz nie mógł, zablokowany niewidzialną siłą, która zadała mu nieoczekiwany cios w plecy. Gdy już ręce zaczęły się tak pocić, że zostawiły mokry ślad na szafie, będący jedynym zewnętrznym znakiem jego uczuć, wykrztusił z nadzieją o wypadek:

– Trze… Trzeźwy był?

– Tak.

Teraz do niego dotarło, że ojciec miał dość wszystkiego. Życie tak mu nakopało, że zdecydował się na ten ostateczny krok. Jakże odważny i egoistyczny, zostawiając i raniąc tyle osób za sobą. Lecz mógł także zrobić to jako przysługę, za te wszystkie cierpienia i bóle sprawiane innym, za bycie gnojem i moczymordą. Może jakaś trzeźwa i skrzywiona myśl w jego głowie podsunęła mu to rozwiązanie, przedstawiając mu zbawienie pokrzywdzonych ludzi poprzez jego śmierć. Jakże bardzo zniekształcone musiało być jego postrzeganie świata, by zamiast próby naprawienia swojego życia, wpaść na pomysł by je zakończyć.

Cisza, sygnalizowała nadchodzące zło.

To był dzień, w którym oficjalnie został sam na świecie. Ominął matkę i wszedł do swojego pokoju. Za plecami usłyszał cichutkie:

– Dostałeś wezwanie na policję jutro, żeby spisali twoje zeznania. Nie martw się Łukaszku, jakoś sobie poradzimy – skłamała, bo nigdy sobie nie radzili. Nie ze sobą, a co dopiero z życiem.

Dla ludzi wartości nabierają rzeczy i zdarzenia odległe, które przez pryzmat marzeń są czymś nieskazitelnie pięknym. Myślał naraz o przeszłości z ojcem i przyszłości bez ojca, byleby tylko uniknąć kontaktu z teraźniejszością.

W takich chwilach czuł, że koniecznie potrzebuje kolejnej dawki Can-D. Zamknął drzwi i włożył rękę w szparę w łóżku, między materacem, a oparciem. Po chwili szukania, odnalazł opuszkami palców papierowe zawiniątko, w którym był jego wymarzony narkotyk. Chwycił mocno w garść i wyciągnął, nie okazując przy tym żadnych emocji. Zupełnie jak figura woskowa, na dodatek kiepskiej jakości. Zasłonił twarz rękoma, a po chwili dało się słyszeć delikatne nieśmiałe szlochnięcie. Kap. Kap. Kap…

Oto on. Niedoszły geniusz. Siedział bez żadnych perspektyw, kochając świat i nienawidząc zarazem jego wydarzeń. A im częściej chciał uciec od rzeczywistości, tym ta bardziej sprowadzała go na ziemię. Z razu na raz z coraz większym impetem, pokazując kto tu rządzi. Zapewne ojciec miał to samo uczucie. Oto on.

„Wykapany tatuś”.

Po tej myśli natychmiast zerwał się na nogi i cisnął papierkiem w ścianę z taką siłą, że dało się słyszeć jak tabletka wewnątrz rozpada się w proch.

– Nie mam zamiaru skończyć jak mój ojciec! – wrzasnął, lecz w zasadzie do siebie. Głośnym szlochającym szeptem, by nikt nie musiał go brać za jeszcze większego wariata.

Kilka minut wgapiania się w nicość przypomniał sobie ostatnią wymianę zdań między nim, a ojcem. Jak to zwykle w przypadkach nagłej śmierci bywa, był to najgorszy dialog jaki mógł mieć miejsce i od razu zalał jego zdruzgotany mózg wyrzutami.

– Tato, widziałeś, że znowu rozgrzebali ulicę Dmowskiego? Teraz przejechać nie idzie i trzeba albo godzinę czekać, albo objechać całe osiedle.

Łukasz zagadał z całkowicie przyjacielskim i nienacechowanym negatywnie tonem, jednak przeczuwał nadchodzący problem, jako że ojciec był już po kilku piwach.

– No i co z tego? Przecież i tak tamtędy nikt z nas nie jeździ. Nawet nie mamy zasranego samochodu. Czy ty musisz się o wszystko dojebać, przypierdolić i narzekać, że ci się nie podoba?

Nie miał wtedy sił na tłumaczenie swoich intencji, ponieważ wiedział, że to i tak jak zawsze okaże się bezcelowe. Tym bardziej, że awantura już wisiała w powietrzu, a jakiekolwiek dalsze próby dialogu zostałyby odebrane jako kolejne narzekanie.

Nigdy nie został, ani nie zostanie zrozumiany przez swoją wypaczoną rodzinę, która miała już jednego członka mniej.

Trip narkotykowy był jedyną dla niego możliwą formą ucieczki. W głębi serca kochał podróżować, jednak do tej pory mógł to jedynie robić w myślach. Nieszczęsny los chciał, że urodził się w bagnie, z którego należy uciec. A jeszcze nie tak dawno, po połowie dawki Can-D, miał wspaniały zamysł na swoje dalsze życie, na rodzinę. Piękną żonę z synkiem i córką czekającą na niego u progu, gdy wróci z pracy. Podczas gdy dzieci tulą się do nóg tatusia, bo szkraby ledwo nauczyły się chodzić, on całuję żonę na powitanie w gorące i piękne usta. Stoją przez chwilę i wymieniają się zakochanymi spojrzeniami, podczas gdy dzieci chwalą się nowymi rysunkami, jakie namalowały w przedszkolu. Jeden przedstawiający całą, szczęśliwą i kolorową rodzinę z ogromnymi uśmiechami i serduszkami dookoła głów. Drugi, podpisany „wymarzony dom”, na którym widnieje ten sam malutki domek, w którym oni teraz właśnie wszyscy mieszkają. Tylko samochód trochę inny, mniej koślawy, ale to do zrobienia w przyszłym roku po premii. Tymczasem w domu, zza uchylonych drzwi od kuchni roznosi się woń nadchodzącego obiadu, który zjedzony we wrzącej miłością atmosferze pozbawiłby momentalnie wszystkich codziennych problemów. Bo liczy się tylko, że są. Razem.

Kap. Kap. Kap.