Gdy otworzył oczy, za oknem było już ciemno. Musiał nagle zasnąć przytłoczony wydarzeniami dnia, z którymi jeszcze się nie pogodził. I chyba nigdy nie miał zamiaru. Jedyne światło dawała malutka lampka na stoliku koło łóżka, oświetlająca zrobione na tacy kanapki. To pewnie mama zrobiła pierwszy raz od kilkunastu lat synowi kolację. Znak jedności? Okazanie miłości? Niezbadane są działania ludzkie. Wstał, zmierzwił jeszcze bardziej włosy na głowie i poszedł do kuchni.

– Zrobiłaś mi kolację? Dz… dziękuję – wyjąkał, nieprzyzwyczajony do takich gestów, które wyrażały inne uczucia niż negatywne.

Brak odpowiedzi i błyszczące łzy mamy odbijające delikatny płomień papierosa zapewne sygnalizowały, że woli zostać sama w swojej kuchni, na swoim taborecie. Tak jak zawsze.

Nie miał już ochoty, by z powrotem położyć się spać, więc zasiadł do stolika z lampką, żeby zjeść matczyną kolację. Jak za starych czasów. Powoli, nie śpiesząc się, zaczął rozmyślać o ojcu. Pomiędzy nienawistnymi momentami skrywanych w otchłaniach jego traumatycznych wspomnień, starał się odnaleźć te piękne chwile, by w ostatnim rozrachunku uznać tatę za wspaniałego człowieka. Przypomniał sobie jak tata przyniósł pewnego dnia jego pierwszy rower, zupełnie bez okazji. Zostawił go bez słowa pod Łukasza drzwiami i cierpliwie czekał w przedpokoju aż wróci z gry w piłkę, by nie ominąć jego pierwszej reakcji. Pamiętał również, jak wspólnie grali w „piłkarzyki” na jedynym w jego życiu rodzinnym wyjeździe w góry. Ojciec specjalnie dawał mu na samym końcu wygrywać, by zobaczyć radość syna po ciężkiej i wyrównanej grze.

Łukasz z zakamarów pamięci wyławiał najodleglejsze wspomnienia i pociągał nosem ze wzruszenia, z przeszklonymi oczami. Naprawdę zaczął żałować, że tata odszedł. Nawet jeśli te realne wspomnienia nie różniły się od nierzeczywistego snu, nawet świadomość, że ojciec nadal by pił i niszczył nieświadomie wszystko na swojej drodze – to Łukasz chciałby, by nadal żył. By był dumny z syna, by pokochał życie i mógł odejść szczęśliwy.

Niestety, najbardziej ojca zaczął potrzebować, gdy ten czuł się najbardziej niepotrzebny. Typowy paradoks życiowy, którego siłą napędową są słabości ludzkiego charakteru. Dopiero po stracie zaczął doceniać, co ojciec dla niego zrobił, czego nauczył i co dał. I jakkolwiek mało by nie było tych wszystkich rzeczy, warto je wspomnieć i podziękować za wspólne wesołe chwile, bo wypełniły częściowo pustkę, którą czuje po jego odejściu. Warto zdać sobie sprawę w szczęśliwych momentach, że po jakimś czasie to właśnie je będziemy wspominać ze wzruszeniem. I doceniać, ale za późno.

A gdy teraz on chętnie by się przeszedł z ojcem na ryby, porozmawiał jak dorośli ludzie, o pierdołach, czy nawet polityce, by poznać poglądy bliskiej osoby – było na to za późno. Zawsze chciał, jednak odkładał to w nieskończoność, tłumacząc się niestosowną chwilą, nudą ojcowskiego towarzystwa lub nienawiścią do niego. A teraz najchętniej by poszedł i wyrwał go siłą ze środka nocnej zmiany w pracy i zaciągnął na pogaduchy z wędkami nad jezioro. Za późno.

„Bardzo bym chciał jeden dzień wolny od życia”.

Zewsząd napar białego powietrza wdarł się napastliwie do płuc wyduszających ostatnie tchnienie przeciętnego tlenu. Nagle szarość przeobraziła się w błękitne barwy letniego nieba, by po chwili zrównać zieloność poświaty z wiosenną łąką tworzącą nieśmiało odblaski w zakamarkach pokoju. Stało się. Natychmiastowo pokój ogarnął jaskrawy blask kolorów, które do tej pory istniały jedynie na upiększonych fotografiach początkującego artysty. Gdy rozejrzał się po pomieszczeniu, zamiast burej nicości zastał wodne i trawiaste palety odbite przez jego przeszklone spojówki, w całości prezentujące karykaturalne, lecz piękne, narkotyczne oblicze pomieszczenia. Klitka przystosowana dla jednej mizernej osoby, rozświetlona w ciemności błędnym zwierciadłem kolorów, rumieniła się coraz bardziej pozornym kolorytem marzeń i wspomnień, które w tym momencie myszkowały po Łukaszowej świadomości. Źródłem światła stały się natychmiastowo niewielkie, lecz ogarniające całość nieszczęścia, ciała szkliste koloru nijako-czerwonego, dające poczucie zielonkawości pomieszanej z błękitem ścian, które w domyśle prezentowały się szpitalnie biało. A gdy wzrok przesunął się niechętnie w drugi kąt znienawidzonej przestrzeni, pośród jaśniejącej piękności stworzył się nieśmiało niewielki płomyk wydźwięku nostalgicznego z dodatkiem szczypty przeinaczenia spowodowanego składnią każdego umysłu. Coraz ciemniej. Coraz ciemniej. Oto dlaczego cisza sygnalizowała nadchodzące zło.

Zerwał się na równe nogi i ruszył do drzwi. Trzask. Chlasnęły za nim. Winda. Szybko. Trzeba się stąd wyrwać. Miał ochotę biec wprost do prosektorium. Ale jeszcze większą ochotę miał, by cofnąć się w czasie i zrobić co trzeba. Oto właśnie czego doświadczył. Doświadczył doświadczenia. Największego gówna ewolucji, które otrzymujesz, gdy tak naprawdę nie jest ci już potrzebne.

Gdy był już na dole, zapiął do końca zgarniętą wcześniej bluzę z kapturem i ruszył przed siebie. Snopy latarni zdawały się wirować w rytm jego pulsu, który coraz to bardziej przyśpieszał. Szedł, jeszcze niewiadomo gdzie, ale szedł. Chciał się rozładować, chciał się wypłakać, chciał umrzeć i jednocześnie zacząć żyć. Chciał zmienić wcielenie – natychmiast. Mijał cały czas opuszczone ławki, zaniedbane nocą piaskownice i rozbite świeże butelki po piwach. Przy najbliższym bloku minął również śniade postacie, krzywo spoglądające na przybysza znad kapturów i dżokejek niedbale, lecz nie z zimna, nałożonych na puste czerepy wypełnione gównem i trocinami. Zwykli i przeciętni ludzie dawno zamknięci w swoich PRL-owskich kanciapach, wyglądali raz po raz na osiedlowe krzyki i tłuczone butelki. Byleby zaspokoić ciekawość. Nowa awantura, nowe butelki fruwające przed blokami, nowe darcie szczeniackiej plebsowskiej mordy wypełnione nienawiścią i kretynizmem skierowanym do niewiadomo czego. Ot, nuda.

A gdy mijał kolejne wylęgarnie pospólstwa, gdy przechodził koło następujących po sobie śmierdzących klatek i ławek, zielonkawe zmazy ogarnęły jego spojrzenie i wyświechtana niebieskość zastąpiła drogę. Przystanął na chwilę, by załapać równowagę, stwarzając pozory przeciętnego obywatela gówna i syfu lekko zamroczonego fantazją. Zacisnął oczy i zęby, wtem i wizja ustąpiła miejsca rzeczywistości. Gorzej nie mógł trafić.

Przecisnął się jeszcze między dwoma obskurnymi blokami, wynurzył się ze swojego osiedla i wciągnął głęboko powietrze niczym topielec, który szczęśliwie uratował się od wody. Bliskość centrum miasta radowała go z jednego głównego powodu: tutaj się zaczynali pojawiać cywilizowani. Nie ludzie. Ludzi już nie ma, pozostały tylko małpy i świnie. Jednak uradował go widok wracającego do domu namiastki biznesmena w garniturku, zapewne po nadgodzinach lub, co bardziej prawdopodobne, po pobycie u kochanki. Niedbale zapięta i pognieciona koszula wystająca spod garniaka miała na celu dodać luzu, lub symbolizować zabieganie i roztargnienie. Na młodej twarzy, która mogłaby być rówieśnikiem Łukasza, niesplamionej jakimkolwiek zarostem, gładkiej jak dupsko niemowlaka, malował się pełen hipokryzji i sarkazmu lekki uśmiech, którym poczęstował przechodzącego obok Rejewicza.

Ulicę dalej wymiotował. Zgięty w pół, opierający się jedną ręką o największe, najwięcej zasłaniające drzewo, patrzył z niedowierzeniem jak ponura breja rzygów spływa po korze.

– Poetycko – powiedział pod nosem i w myślach utkał sobie artystyczną wizję siebie rzygającego na widok tego całego gówna, zwanego światem. Jednak to najbardziej romantyczne wyjaśnienie jego wymiotów miało na celu oddalić inną myśl, bardziej realistyczną i prawdopodobną: – Chyba naprawdę jest coś ze mną nie tak – wymamrotał już nieco głośniej. Spojrzał na swoje kolorowe dzieło z obrzydzeniem i stwierdził, że nic podobnego nie jadł.

„Pewnie wyrzygałem jutrzejszy obiad.”

Wyjrzał zza drzewa i przebiegł wzrokiem po ulicy w poszukiwaniu naocznych świadków jego zeszmacenia. Bał się pogardy i pokpiwań. Nie po to sam sobie udowadniał, że jest coś więcej wart, niż ta banda zakapiorów stojących pod klatkami i drącymi japy. Nie po to szukał psychicznego oparcia w każdej napotkanej drobnostce, by byle rzygnięcie zniszczyło mu opinię o samym sobie wspartą komentarzem, lub wymownym spojrzeniem innych.

Nikogo. Pustka.

Pomimo bólu brzucha, wyprostował się i zamknął oczy. Chciał policzyć do dziesięciu, lecz z tych bezsensownych zamiarów wyrwał go głośny szelest przypominający deptanie po suchych liściach i tarmoszenie reklamówki. Nie był w stanie określić jego źródła, zdawało mu się, że odgłos pochodzi ze wszystkich stron.

„Czy tak zaczynają się głosy w głowie?”

Szelest ucichł. Tak jak i wiatr oraz wszelkie odgłosy poza oddechem i biciem serca. Zupełnie jakby bóg, jeżeli jest, nacisnął pauzę na swoim pilocie i jedynie Łukaszowi zezwolił na „Play”. Tak jak minutę temu mógłby przysiąc, że nikogo w pobliżu nie było, tak teraz zauważył starą kobietę siedzącą na przystanku kilkanaście metrów od Łukasza. Starczy wiek poznał po pomarszczonych i grubych dłoniach, a płeć po grubej i sfilcowanej sukni, która w tym świetle wyglądała szaro, jednak domyślnie miała kolor, najprawdopodobniej, jasno granatowy. Twarz kobiety przysłaniał cień przystankowego dachu, a latarnia swoim dziwnie pomarańczowym blaskiem stwarzała wrażenie jedynego źródła światła w okolicy. Kobieta siedziała nienaturalnie wyprostowana jak na swój wiek. Podczas gdy większość osób w podeszłym wieku co najmniej lekko garbieje, ta zdawała się mieć posturę nastolatki. Groteskowości dodawał jej całkowity brak ruchu, który wzmocnił wrażenie wyrwania z czasu, a pełna materiałowa siatka spoczywająca przy nodze sugerowała niedawno zrobione zakupy. Łukasz spojrzał na zegarek.

„22.22”.

Gdyby miał wskazówkę sekundową gapiłby się na nią, by się upewnić, że czas faktycznie płynie. Tymczasem jedynym rozwiązaniem była próba wywołania jakiejkolwiek interakcji ze światem.

Zdarzały mu się sny, gdy w podobnych okolicznościach, znajdował się sam w środku, zdawałoby się, żyjącego miasta lub ruchliwego miejsca. Dookoła jedynie szare bloki, krzywo zaparkowane samochody i agresywna, napięta atmosfera, którą każdy śniący koszmary powinien zrozumieć. Tutaj jednak, mimo znajomej statyczności i klaustrofobicznej przestrzeni między nim, a przystankiem, czuł lekkie drżenie mięśni i napięcie nerwów. Od wrażenia snu odsuwał go także fakt, że był w stanie sprawdzić godzinę. A przecież każdy rozgarnięty wie, że jednym z objawów snu jest brak możliwości przeczytania czegokolwiek i sprawdzenia która jest godzina. Zerknął jeszcze raz.

„22.22”.

Zadrżał. Ściskanie w żołądku ustąpiło na rzecz narastającego zaniepokojenia, które, jak wyczuwał, miało zamiar przerodzić się w strach. Gotów był przysiąc, że stał tak zawieszony ładnych parę chwil, a od ostatniego spojrzenia na zegarek minęła dłużej niż minuta. Czasem umysł płata figle czyniąc pojęcie czasu całkowicie względnym. Raz dziesięć sekund odczuwa się jak minutę, innym razem dwie godziny zlatują, zdawałoby się, w pół. Był gotów usprawiedliwić się tą właściwością ludzkiego umysłu tylko po to, by pozbyć się tego rosnącego z każdą myślą zaniepokojenia. Rosnącego. Bez względu na to, czy pozytywnie wytłumaczył sobie sytuację, czy nie. Z każdą sekundą czuł jak serce lekko przyśpiesza i jest gotowe wrzucić kolejny bieg, lada moment.

Poczuł się wariatem. O ile wcześniej panował nad swoimi reakcjami, halucynacjami i urojeniami, to teraz zdawał sobie sprawę, że może niechcący ześwirować jeżeli jeszcze jakiś dziwny impuls pokaże, że coś jest nie tak z rzeczywistością, w której się znajdował. Na typowej jeździe po Can-D bez trudu potrafił odróżnić zwidy od autentyczności. W końcu racjonalnie myśląc, rozpływający się stół czy pękające ściany, na które nikt nie reaguje, muszą być wytworem znarkotyzowanej wyobraźni. Aż taki głupi nie był.

Dość miał stania i braku reakcji, niepewnie ruszył nogą i zrobił pierwszy krok w kierunku odrapanego przystanku. W zasadzie tylko po to, by udowodnić sobie, że wszystko jest pod kontrolą i jest całkowicie normalny.

Poczuł się jeszcze bardziej nieswojo. Zdał sobie sprawę, że jego wymuszony i niepewny krok musi wyglądać komicznie. W myślach ujrzał własną karykaturę przypominającą dziecko, które dopiero uczy się chodzić. Z metra za metrem, zbliżając się coraz bardziej, zaczął dostrzegać coraz więcej szczegółów przystanku autobusowego. Stare ogłoszenia, na wpół zerwane i wyblakłe od wody i słońca, odrapany lakier, całkowicie wybite szyby i miliony wypalonych papierosów na ziemi dookoła. Typowe obskurne przystanicho. Niestety siedząca postać za nic nie zyskała na detalach w miarę jak podchodził bliżej. Co gorsza, wydawała się być nieznacznie rozmazana. Zupełnie jakby miał wzrok po wypiciu paru piw, który lekko mąci przestrzeń w tylko tym jedynym miejscu.

„Ale zaraz, zaraz. Tu chyba nigdy nie było przystanku?”

Obawiał się tej myśli. Od samego początku był w głębi duszy pewien, że podświadomość podrzuci mu prędzej czy później to koszmarne pytanie. Jak na złość, jak gdyby był zbyt mało poschizowany i potrzebował kolejnego ciosu w plecy. Strach otworzył mu oczy najszerzej jak mógł, a nogi odmówiły posłuszeństwa. Był teraz więźniem w sparaliżowanym ciele i zdawało mu się, że jedynie synapsy i komórki mózgowe działają tak jak powinny. Stał jak wryty, tym razem na środku ulicy, zastanawiając się, czy aby na pewno chce zaspokoić swoją ciekawość. Czuł się jak postać w horrorze, która na przekór wszelkim racjonalnym i logicznym argumentom pragnie iść w samo centrum zła tylko po to, by za chwilę zaskoczyć widza swoją śmiercią. Czarne pięciozłotówki zajęły miejsce źrenic i chłonęły łapczywie każdy najmniejszy bodziec zmysłowy docierający do umysłu. Gdy powoli instynkt i pierwotne odruchy, pamiętające jeszcze człowieczeństwo w jaskiniach przejęły kontrolę nad ciałem Łukasza, najwyżej metr od niego przeleciała leniwie biała reklamówka.

Drgnął wystraszony, a gdy zdał sobie sprawę z zerowego niebezpieczeństwa odprowadził ją wzrokiem za zakręt ulicy gdzie podążyła dalej za swoim przeznaczeniem. To w pewien sposób irracjonalnie dodało mu odwagi i teraz zamiast stać jak figura woskowa ostrożnie przemieścił się jak najbliżej postaci. Gdy zrobił te kilka kroków w jej stronę, postronnemu człowiekowi zdawać by się mogło, że idzie niemal na palcach, zupełnie jak gdyby nie chciał jej obudzić.

– Usiądź Łukaszu. – Głos dobiegający z nikąd pochodził prawdopodobnie od kobiety.

Łukasz, stojący już po drugiej stronie ulicy przy przystanku, mógłby przysiąc, że jej usta poruszyły się zupełnie niewspółmiernie z wypowiedzianym zdaniem. Od razu skojarzył tę groteskę z dubbingiem filmowym. I od razu, po raz pierwszy w życiu, poczuł że ze strachu można faktycznie zemdleć.

– Usiądź, porozmawiamy. – Przyjemny, wyrozumiały babciny głos rozległ się znowu w głowie Rejewicza.

Uciekać nie chciał. Obawiał się, że to wszystko to jego jedna wielka paranoja i biorąc nogi za pas wyjdzie na kompletnego świra, którym już podobno był. Po szybkiej analizie zysków i strat usiadł dwa miejsca dalej na plastikowym siedzisku. Nie chciał bliżej i nie mógł. Jedynie te dwa krzesełka pozostały nierozpierdolone przez bezmózgie sterydowe kreatury często nazywane pieszczotliwie ludźmi.

– Zauważyłeś, że starsi ludzie zupełnie nie rozumieją tych młodych? Sama jestem w podeszłym wieku i jak patrzę na was i te wasze wybryki to chciałoby się jedynie krytykować. A potem tylko gryzę się w język i przypominam sobie jak szalałam sama będąc młoda. Niestety większość starych pierników tego nie pamięta. Nawet ci znacznie młodsi ode mnie, ledwo dzieciaka spłodzili i zapominają jak to było za młodu. A na pewno świętoszkami nie byli, he he – zaświszczała dobrodusznym śmiechem, który wydawałoby się zaraz przejdzie w starczy kaszel. – Chcą być autorytetami. Chcą się podświadomie wycofać od tego jacy byli. Myślą, że ciągłą krytyką polepszą swój status i swoją pozycję jako człowieka doświadczonego. A guzik!

Łukasz przetrawił każdy wyraz po stokroć. Stres i strach spowodował, że każda głoska drążyła świadomość i zmuszała do bycia zapamiętaną. Pierwszy raz poczuł, że zapamiętywanie może być procesem na który nie ma się wpływu i zachodzi wbrew własnej woli. Gdy skończył, zaczął sobie zdawać sprawę ze swojej komicznej pozy jaką przybrał. Pozycja gotowa do ucieczki z jedną nogą na ulicy, a drugą na chodniku. Zupełnie jak mały ciekawski dzieciak, który z ogromnymi ślepiskami chcę coś dziwnego zbadać i zaraz po tym dać dyla.

– No usiądź wygodnie. Mam ci tyle do powiedzenia.

Tym razem usłuchał z pokorą. Sam się sobie dziwił, gdy już usadowił w pełni tyłek na jedynym nadającym się do siedzenia krzesełku.

– Dobrze – wymamrotał. To było jedyne na co było stać jego wystraszony aparat mowy.

– Niestety, starcza demencja – usłyszał jakby wyrwane z kontekstu. Zapewne kobieta wypowiedziała ostatnią myśl z całego ciągu, które zwerbalizowane ułożyłyby się w zgrabną całość. – Mnie to na szczęście ominęło, taką mam nadzieję. Mam wrażenie, że rzeczywistość odbieram najobiektywniej na świecie. Ty pewnie także? He he. – Poczuł, jakby czytała mu w myślach. – Widzę wszystko z perspektywy trzeciej osoby. Jestem w stanie ocenić wszystko racjonalnie i logicznie, bez wkładu swoich emocji i odczuć. Czy w takim razie jestem nadal człowiekiem, czy może…

– Bogiem?

W odpowiedzi kobieta się jedynie uśmiechnęła. A przynajmniej tak przeczuwał, gdyż jej twarz nadal była spowita cieniem przystanku autobusowego i nawet z tak bliskiej odległości nie był w stanie sprecyzować jej rysów i mimiki.

Tymczasem przystanek wciąż trwał wyrwany z rzeczywistości.