Od czasu do czasu można niecałą godzinę w tygodniu przeznaczyć/zmarnować (tradycyjnie, niepotrzebne skreślić) na wizytę w kościele. Przyczyny takiej nagłej potrzeby odwiedzenia przybytku Opatrzności mogą być różne, ale nie o nich będzie ten tekst. Będzie o siedmiu przyczynach, które mogą sprawić, że nawet komuś z bardzo dobrymi chęciami może nie starczyć cierpliwości na przetrwanie całej mszy.

Dlaczego siedmiu? Nie, nie ma tu żadnej symboliki, po prostu tyle udało mi się naliczyć podczas moich odwiedzin w tym zacnym miejscu. Jeśli jednak ktoś liczy na pojazdy po religii, to srodze się zawiedzie i właściwie już teraz może przestać czytać. Wszystkie siedem przyczyn, dla których nieraz chce się wyjść i trzasnąć drzwiami, jest wynikiem dziwnych potrzeb tego, kto wkurwia najczęściej, niezależnie od miejsca i sytuacji – człowieka. W tym wypadku kogoś, kto też miał potrzebę by tu przyjść. Oczywiście jego potrzeby są ważniejsze niż twoja chęć wyciszenia się i posłuchania czasem nawet ciekawych rzeczy, które do powiedzenia ma ksiądz. Dziś pierwsze trzy z nich.

Potrzeba bliskości

Stajesz sobie z tyłu kościoła, tak aby nie dusić się w ławkach i przypadkiem nie zasnąć podczas wyjątkowo nudnego kazania. No dobra, na stojąco też można zasnąć, zdarzyło mi się kilka razy. A więc stoisz sobie spokojnie, dookoła od cholery miejsca, ale co robi ktoś, kto wpadł do kościoła na ostatnią chwilę? Zgadza się! Mimo że mógłby stanąć w stu innych miejscach to wpierdala się 10 centymetrów przed ciebie. Pół biedy jeśli to kurdupel albo jeśli jesteś od niego wyższy. Co innego jeżeli sytuacja jest odwrotna. Wtedy najczęściej musisz zmienić miejsce, bo szepnąć na ucho żeby spierdalał nie dasz rady (chyba, że nosisz ze sobą drabinę), a drzeć się po rozpoczęciu mszy nie wypada.

W ciągu kolejnych kilkudziesięciu minut sytuacja tylko się pogarsza. Z dziesięciu centymetrów robi się osiem, z ośmiu sześć, i tak dalej, aż nie zacznie trzeć dupskiem o ciebie, jednocześnie depcząc ci po stopach. Jednak gdy jest już tak blisko, to masz na niego sposób – wystarczy przy przyklękaniu uczynić to nieco szybciej, oczywiście na jedno kolano. Jak nabije się na nie tyłkiem, to z pewnością wystrzeli wystrzeli w kosmos jak piłka po karnym Ramosa. Jest tez wersja mniej optymistyczna – może się zdarzyć, że nie da rady uklęknąć i wtedy, zamiast jak nakazuje Kościół po prostu pochylić głowę, twój „bliski przyjaciel” wypina się czterema literami centralnie w twoją twarz, zupełnie jakby wychodził z progu skoczni narciarskiej. Wtedy jesteś w czarnej dupie.

Dziecięca potrzeba kontaktu

Nie idziesz na mszę dla dzieci, tylko na zwykłą, ale one i tak tam są. Za duże na wózek, za małe żeby stać całą mszę. Wtedy najczęściej rodzic bierze je na ręce, oczywiście zwrócone twarzą w twoją stronę. Nie widząc niczego poza dzieciakiem, starasz się odwrócić wzrok, albo na ścianę, albo podziwiając własne buty. Prędzej czy później jednak spojrzysz przed siebie i ujrzysz, że malec chce usilnie nawiązać z tobą kontakt, najczęściej wyciągając ręce w twoim kierunku i łapiąc cię za to co się nawinie (zboczki ochłońcie, dziecko jest na wysokości waszych twarzy). Nie próbuj się uśmiechać, bo tylko pogorszysz sytuację – dzieciak będzie myślał, że to zabawa. Groźne miny mogą być jeszcze gorsze, bo jeśli umie mówić, to rodzic na pewno będzie wiedział o co chodzi, pomimo wrzasku i łez przestraszonego szczyla.

Może się też zdarzyć, że będzie darło papę i bez twojej winy. Wtedy rodzic (najczęściej matka) nie wyjdzie aby uspokoić swoją małą syrenę strażacką, ale będzie je ignorować lub co gorsza uciszać na głos przy coraz bardziej poirytowanych ludziach. Jak już dzieciak się uspokoi, to prawdopodobnie zacznie ciążyć rodzicowi, który postanowi postawić je na ziemi. Wtedy bachor zaczyna swój rajd. O ile same bieganie jeszcze można zdzierżyć, to jednak bieganie, wrzask i ciągnięcie cię za nogawkę może spowodować w tobie nagłą chęć wycia razem z nim.

Potrzeba rozmowy

Może masz to szczęście, że nikt nie postanawia zasłonić ci widoku swoim dupskiem lub dzieckiem? Nie ciesz się jednak zbyt prędko. Rozejrzyj się czy przypadkiem nie ma w pobliżu panów w okolicach pięćdziesiątki. Jeśli tak, to możesz być mimowolnym słuchaczem plotek, ploteczek i komentarzy dotyczących nie tylko tego co słychać z ambony, ale również tego co dzieje się na świecie. A dzieje się rzecz jasna źle i panowie mają na to wspaniałe rozwiązania, którymi oczywiście muszą się podzielić z równie gadatliwymi kolegami. Chociaż i tak powinieneś się cieszyć, że coś rozumiesz. Czasami mruczą i buczą, wkurwiając zrozumiałymi tylko dla siebie szmerami spod wąsa.

Jak temu zaradzić? „Zamknąć ryje!” raczej nie pomoże. Możesz spróbować ich przekrzyczeć. Na dłuższą metę jednak to też nie działa – po chwili zaczną gadać o jakimś wariacie, który wydziera się na mszy. Proście, a będzie wam dane? Nie w tym wypadku. Okażesz się „bezczelnym chamem”, który zakłóca im modlitwę. Jednak jest sposób – jeśli nie możesz z kimś wygrać, to się przyłącz. Tacy goście z reguły chętnie przyjmują kogoś, kto również zna złote środki na wszystko. Spróbuj po chwili nakierować rozmowę na temat ludzi gadających w kościele. Jeśli są choć trochę rozgarnięci, to załapią aluzję, a ty będziesz mieć spokój. Jeżeli nie, spróbuj gadać coraz głośniej, tak żeby w końcu sami zaczęli cię uciszać. Chyba, że masz już dość towarzystwa na tyłach kościoła i jeśli wybierzesz się na kolejna mszę, to z pewnością usiądziesz już w ławce. Tam jednak też czyhają na ciebie „potrzebujący”. O nich w kolejnej części.