Wydaje się, że od wielu lat filmy animowane generowane komputerowo osiągnęły pewien poziom przepychu graficznego, przy którym można przystopować i zająć się ważniejszymi aspektami w produkcji – animacją ruchów, mimiką czy historią. Oczywiście zawsze da się zrobić lepiej, więcej i zajebiściej, ale w filmach animowanych pełnego metrażu jest to w zasadzie niepotrzebne, jako że publika tych produkcji składa się głównie z najmłodszego pokolenia.

Co innego można zaobserwować w krótkometrażówkach. Tam wykonanie pod względem wizualnym jest równie ważne, zwłaszcza gdy studia zazwyczaj nie operują kwotami milionów dolarów do przehulania. Zwłaszcza, że najbliżej im do pełnoprawnego miana „sztuki”. A gdy nie ma tyle pieniędzy, co więksi bracia, wtedy twórcy realizują wspaniałe, kreatywne pomysły na piękne zobrazowanie historii „po kosztach”. Zacznijmy właśnie od animacji krótkometrażowych.

Animacje krótkometrażowe

„Tsukumo” – reż. Shuhei Morita

Anime wyreżyserowane przez twórcę „Kakurenbo”. Kto widział, ten wie, jak pięknie narysowane może być współczesna japońska animacja. „Tsukumo” opowiada przygodę włóczącego się przez las podróżnika, który znajduje schronienie w małej, drewnianej chatce. I chociaż treść merytoryczna niczego nie urywa, to wykonanie wizualne stoi na najwyższym poziomie. Skojarzenia z innym cudem Kraju Kwitnącej Wiśni – „Papriką” (Ktoś? Anyone?) są nader wskazane, bowiem najnowszy film Mority również ociera się o świat halucynacji, snów, legend i demonów.

„Pan Hublot” – reż.  Laurent Witz, Alexandre Espigares

Klasyczny trójwymiar, nad którym mało kto westchnie. Przedstawia steampunkowy świat, w którym wszystko jest zmechanizowane i pozbawione natury. Jeden z mieszkańców przez okno mieszkania dostrzega porzuconego na ulicy robo-psiaka i postanawia go przygarnąć. Zaburzenia obsesyjno-kompulsywne mocno kontrastują z zachowaniem chaotycznego psa. Pomysł dobry, a wykonanie zbyt lekkie i nie pozostawiające pola do interpretacji. Z tego powodu najprawdopodobniej zostanie szybko zapomniane. Pomimo że animacja jest pochodzenia luksemburskiego, to reżyserzy stworzyli to swoje pierwsze dzieło we współpracy z francuską telewizją Arte. Zaznajomieni z francuską animacją łatwo rozpoznają ten charakterystyczny, smukły i humorystyczny dryg, jaki towarzyszy ich produkcjom.

„Koń by się uśmiał” – reż. Lauren MacMullan

Film wytwórni Disneya nawiązujący do czasów, gdy Walt jeszcze chodził po ziemi, czarno-białe postacie przez większość filmu tańczyły, a za całe udźwiękowienie odpowiadała orkiestra. W animacji „Koń by się uśmiał” część filmu została stworzona właśnie w ten sposób, by widz miał wrażenie, że ogląda jakieś przesiąknięte stęchlizną archiwa. Niedługo później postacie „wypadają” w swojej współczesnej formie z dziury w ekranie i próbują wpłynąć na fabułę ręcznie rysowanego, klatkowanego filmu. Oczywiście efekt najlepiej prezentuje się w kinie z okularami 3D na nosie, niemniej jednak całość ma iście Disney’owski klimat, który zaginął w tej firmie jakieś 20 lat temu. Vintage pełną gębą z oryginalnym (!) głosem Walta Disneya jako Myszki Miki z przedwojennych czasów. Pomimo że jest to dzieło paskudnej korporacji, jest dla mnie największym faworytem do Oscara.

„Miejsce na miotle” – reż. Jan Lachauer, Max Lang

Obie animacje krótkometrażowe wyreżyserowane przez Langa doczekały się nominacji. Najnowsza produkcja (chociaż i tak z 2012 roku) opowiada historię wiedźmy, która lecąc na miotle gubi po drodze różne rzeczy. Gdy zlatuje, by poszukać tego, co jej właśnie wypadło, poznaje swoich nowych współtowarzyszy, którzy pytają, czy nie znalazłoby się dla nich miejsce na miotle. Film powstał na podstawie książki dla dzieci o tym samym tytule. Głosu wiedźmie użyczyła Gillian Anderson, co jest o tyle ciekawe, że w całym filmie wypowiada ze dwa zdania.  Natomiast narratorem mówiącym wierszem jest Simon Pegg. Szczerze mówiąc, pomimo średniego wykonania graficznego, animację oglądało się przyjemnie, ale nie wróżę jej nagrody.

„Feral” – reż. Daniel Sousa

Najpoważniejsza animacja w tegorocznych nominacjach o wychowanym w mroźnym lesie chłopcu, który ostatecznie zostaje porwany w szpony cywilizacji. Historia została opowiedziana bez użycia ani jednego słowa, a jej przygnębiający przekaz podkreśla ponura stylistyka i wypranie z kolorów. Reżyser jest nauczycielem animacji amerykańskiej Akademii Sztuk Pięknych w miejscowości Providence. Na swoją pierwszą nominację pracował „po godzinach” przez pięć lat.

Animacje pełnometrażowe

„Ernest i Celestyna” – reż. Stéphane Aubier, Vincent Patar, Benjamin Renner

Francusko-belgijska animacja o przyjaźni myszy z niedźwiedziem, oparta na serii książek dla dzieci pod tym samym tytułem. Oszczędnie narysowana, przez co wyróżnia się na tle pozostałych oryginalną stylistyką i ma szanse sporo namieszać.

„Kaze tachinu” – reż. Hayao Miyazaki

Biograficzny film o Jiro Horikoshim, projektancie myśliwców z II Wojny Światowej. Nazwiska reżysera chyba nikomu nie trzeba przedstawiać, bowiem Miyazaki jest jednym z najwybitniejszych filmowców z Japonii. Na koncie ma już Oscara za „Spirited Away: W krainie Bogów”. Japoński reżyser zarzeka się, że to jego ostatnie dzieło, ale to samo mówił kilka filmów temu.

„Kraina lodu” – reż. Chris Buck, Jennifer Lee

Klasyczne rzemiosło ze stajni Disneya o dwóch małych księżniczkach i królestwie. Na potrzeby filmu studio stworzyło specjalny silnik do generowania śniegu, ale jak się ma budżet 150 milionów dolarów, to można tworzyć takie cuda. Złoty Glob za najlepszy film animowany został już zdobyty.

„Minionki rozrabiają” – reż. Pierre Coffin, Chris Renaud

Tutaj dla kontrastu budżet wynosił „tylko” 76 milionów dolarów. Nie rozumiem zachwytu nad Minionkami, ale nominacja całkiem zasłużona. Film jest kolorowy, pełen detali i wciągnie każdego dzieciaka.

„Krudowie” – reż. Chris Sanders, Kirk De Micco

Rodzinka jaskiniowców w świecie pełnym dziwnych stworów, które nigdy nie istniały z pewnością będzie atrakcyjna dla młodego widza, ale starszy ziewnie kilka razy i pokręci z zaprzeczeniem głową. DreamWorks za 135 milionów mógł postarać się o lepszą fabułę.