Oscar jest marzeniem każdego filmowca, zarówno tego pławiącego się w luksusach Hollywood, jak i tego, który całym tym towarzystwem wzajemnej adoracji gardzi. Wśród tegorocznych nominowanych można znaleźć i jednych i drugich, chociaż nie każdy trafił do tego grona do końca zasłużenie.

Od razu trzeba wyjaśnić, że nie chodzi tu o to, że ktoś zagrał koszmarnie, albo napisał scenariusz nie trzymający się kupy. Wszystkie z tegorocznych nominacji można obronić, chociaż w przypadku niektórych trzeba by użyć argumentów zahaczających o śmieszność. My sobie to odpuścimy i będziemy pisać bolesną prawdę o przereklamowaniu wszędzie tam, gdzie będzie trzeba.

osc

Chociaż zasadniczo i tak każda opinia dotycząca kinematografii jest bez znaczenia. Przecież kilka zdań, nawet z ust najwybitniejszych krytyków (do których nam zresztą bardzo daleko), nie sprawi, że film nagle zmieni się w totalnego gniota albo wybitne dzieło. Co najwyżej stado baranów przeciętnych zjadaczy popcornu bez wyrobionego własnego zdania przyjmie zasłyszaną opinię jako swoją. Najlepiej więc będzie obejrzeć nominowane filmy (dopiero od niedawna można wszystkie, w mniej lub bardziej legalny sposób), ukuć sobie opinię co do ich jakości i pod żadnym pozorem nie uważać, że jest ona jedyną słuszną albo, co gorsza, ma jakiekolwiek znaczenie.

Najlepszy film

Najwięcej nagród w tej kategorii: Sam Spiegel i Saul Zaentz – 3

Najwięcej nominacji w tej kategorii: Steven Spielberg i Kathleen Kennedy – 8

Witaj w klubie (Robbie Brenner i Rachel Winter)

Gdyby kilka lat temu ktoś powiedział, że film w którym zagrają Matthew McConaughey i Jennifer Garner będzie nominowany do sześciu Oscarów, a sam blondwłosy laluś będzie miał ogromną szansę na statuetkę, to zostałby uznany za człowieka niespełna rozumu. Tymczasem gładkolica para wyjęta z komedii romantycznej i wsadzona w oparty na faktach dramat o chorym na AIDS elektryku spisała się rewelacyjnie. No dobra, Garner po prostu nie zaszkodziła filmowi, a to McConaughey zagrał rolę życia. Dużym plusem jest też to, że występujące w filmie postacie homoseksualne nie są przedstawiane jako „biedne, sterroryzowane przez homofobiczne społeczeństwo niewiniątka” tylko jako zwyczajni ludzie (bo nawet transseksualny bohater grany przez Jareda Leto, mimo że dość „barwny”, nie jest ani trochę karykaturalny). Również wyzwalanie u widza sympatii do głównego bohatera następuje krok po kroku, a nie jak w innych filmach „jedna scena i już go lubimy”.

Film przedstawia też skurwysyństwo mafii medyczno-farmaceutycznej, która w dupie ma dobro pacjentów i wykorzystuje każdą okazję, żeby się nachapać. Dla obu producentek (tak, mimo raczej męskiego imienia, Robbie jest kobietą) to pierwsza nominacja, chociaż Brenner pracowała już przy kilku znanych filmach („Igraszki losu”, „Obcy kontra Predator 2”, „Królewna Śnieżka”), tyle że nie jako główny producent. Z kolei w dorobku Winter znaleźć można jedynie mało popularne tytuły. Gdyby pod uwagę brać efekt końcowy czyli film po połączeniu wszystkich elementów (historia, gra aktorska, scenariusz itp.), to „Witaj w klubie” miałby o połowę konkurentów mniej. Niestety liczą się też głośne nazwiska, marketing, lobbing i inne sztuczki spod znaku pakowania gówna w papierek po cukierku. Jedyny plus tego jest taki, że czynniki te wzmocnią kolejny film, który w takim samym stopniu zasłużył na statuetkę.

Wilk z Wall Street (Martin Scorsese, Leonardo DiCaprio, Joey McFarland i Emma Tillinger Koskoff)

Można powiedzieć „o wilku mowa”. Film przede wszystkim rozrywkowy, ale zgrabnie nakręcony. Mimo, że opowiada o dość znanej historii Jordana Belforta, maklera, który dorobił się fortuny na oszustwach i krętactwach, to ogląda się go z zainteresowaniem, nawet jeśli zna się zakończenie. Jak to u Scorsese, „fucki” można liczyć w setkach, muzyka idealnie wpasowuje się w klimat filmu, bohaterowie to sukinsyny, których nie da się nie lubić, a 3 godziny seansu nie dłużą się ani trochę. Miłośnicy damskich wdzięków również nie będą zawiedzeni.

Mimo, że portale filmowe podają 5 producentów (współproducenci i kierownicy produkcji się nie liczą), to do Oscarowego wyścigu wystawiono czworo. Taka ekipa widnieje na oficjalnej stronie Akademii, więc Filmweb podający trzy nazwiska (McFarland, Tillinger Koskoff i odstrzelony przez Akademików Riza Aziz) zwyczajnie mija się z prawdą. Dla McFarlanda i Tillinger Koskoff jest to oscarowy debiut, a dwaj bardziej znani panowie byli już wcześniej nominowani do Oscarów, chociaż tylko Scorsese (w dodatku jedynie raz) miał okazję zgarnąć statuetkę za najlepszy film – „Hugo i jego wynalazek” w 2012 roku.

Zniewolony. 12 Years a Slave (Brad Pitt, Dede Gardner, Jeremy Kleiner, Steve McQueen i Anthony Katagas)

Sama historia jest interesująca, choć jej zakończenie okazało się strasznie banalne. W rzeczywistości działania mające na celu uwolnienie Solomona Northupa były dużo bardziej złożone i czasochłonne, niż mogłoby się wydawać po obejrzeniu filmu Steve’a McQueena. Również rzeczywiste postacie nie były tak (nomen omen) czarno-białe – na ekranie widzimy może półtora przyjaznego białego człowieka, a czarni są uosobieniem dobroci, niemalże szlachetności. Z drugiej strony, inny tegoroczny film spod znaku czarni kontra biali, czyli „Kamerdyner”, pokazywał „dobrych białych”, którym jednak zawsze brakowało czegoś, co czyniłoby ich „black friendly”. A na koniec okazał się obrzydliwą, pro-Obamowską agitką. „Zniewolony” przynajmniej trzyma się z dala od polityki (co też uchroniło go od oscarowego kopa w dupę), a skupia się raczej na życiu głównego bohatera.

Może gdyby „Kamerdyner” poświęcił kilka minut więcej swojemu bohaterowi, to dziś o filmie Steve’a McQueena mówilibyśmy jak o wielkim przegranym, a to obraz Lee Danielsa byłby na świeczniku. Tym bardziej, że w tej czarno-czarnej rywalizacji „Zniewolony” wygrywa właściwie tylko w kwestii zdjęć, chociaż akurat za nie nominacji nie dostał. Ale producenci wiedzieli, jak „uwieść” Akademię. Co prawda Kleiner, McQueen i Katagas są oscarowymi „pierwszakami”, a pozostała dwójka miała do tej pory po jednej nominacji za Najlepszy Film (Pitt za „Moneyball”, Gardner za „Drzewo życia”), jednak po wybraniu z ich filmografii co ciekawszych pozycji, widać, że wiedzą, gdzie szukać ciekawych historii. Nawet jeśli tak jak w przypadku „Zniewolonego” trzeba się później ratować intensywniejszą kampanią reklamową.

American Hustle (Charles Roven, Richard Suckle, Megan Ellison i Jonathan Gordon)

Z kolei jak zwykle w przypadku nachalnej kampanii reklamowej, mamy do czynienia z ciekawym kinem rozrywkowym, ale niczym więcej. Film Davida O. Russella może okazać się tegorocznym „Lincolnem” (12 nominacji i ledwie 2 statuetki), co w żadnym wypadku nie powinno dziwić. Aktorzy mają mocną konkurencję, a w kategoriach producenckich mamy po prostu do czynienia z bardziej dopracowanymi filmami. Jednak szum, jaki powstał wokół „American Hustle”, powoduje, że każdy boi się powiedzieć, że ten film jest jak pisanka-wydmuszka – ładny z zewnątrz, ale zupełnie pusty w środku.

Gdyby nie aktorzy, którzy go ratują (chociaż nikt nie zagrał wybitnie), „American Hustle” mógłby równie dobrze w ogóle nie powstać i nikt nie miałby o to żalu. A jak do tej pory radzili sobie producenci? Dla Charlesa Rovena i Richarda Suckle jest to pierwsza okazja na zdobycie statuetki, Jonathan Gordon był już nominowany w zeszłym roku za „Poradnik pozytywnego myślenia”, natomiast Megan Ellison w zeszłym roku mogła dostać nagrodę za „Wroga numer 1”, a w tym ma podwójną szansę na Oscara – znalazła się wśród producentów nie tylko „American Hustle”, ale też filmu „Ona”. Nieźle, jak na dwudziestoośmiolatkę.

Ona (Megan Ellison, Spike Jonze i Vincent Landay)

Sympatyczna historia faceta, który zakochał się w inteligentnym systemie operacyjnym (mówiącym głosem Scarlett Johansson) Oscara prawdopodobnie nie dostanie, chociaż jako jeden z zaledwie trzech nominowanych obrazów nie powstał na bazie prawdziwej historii. Niby nie powinno mieć to znaczenia, jednak filmy opowiadające od początku do końca fikcyjną historię powinny zasługiwać na większe uznanie. W końcu trudniej jest wymyślić spójną i ciekawą opowieść, niż zerżnąć ją z czyjegoś życia.

Tym większe słowa uznania dla Spike’a Jonze, który nie tylko wyreżyserował i wyprodukował film, ale też napisał do niego scenariusz. A nawet wystąpił w małej rólce, chociaż na dobrą sprawę było to tylko podłożenie głosu. Jakby tego było mało, dostał również nominację za tekst do piosenki wykonywanej przez Scarlett Johansson i Joaquina Phoenixa. Prawdziwy człowiek orkiestra. Z trójki producentów najmniejsze doświadczenie oscarowe ma Vincent Landay. W tym roku został nominowany po raz pierwszy, chociaż na swoim koncie ma między innymi „Adaptację” i „Być jak John Malkovich”, które jednak nie dochrapały się nominacji za najlepszy film.

Kapitan Phillips (Scott Rudin, Dana Brunetti i Michael De Luca)

Jak na film próbujący dość wiernie trzymać się wydarzeń, na bazie których powstał scenariusz, „Kapitan Phillips” nawet wciąga widza. Niestety jedynie przez pierwszą połowę filmu, bo później już odlicza się czas pozostały do końca. Żeby nie było, że spodziewałem się Kapitana Planety i Piratów z Karaibów – to właśnie nadmiar „fajerwerków” szkodzi filmowi, ale cóż – nie wypadało wykreślać ze scenariusza wątków, które mimo że bardziej pasowałyby do filmu klasy B, to jednak wydarzyły się naprawdę. Twórcy filmu mimo wszystko mają nosa do Oscarów. Producenckie trio było już nominowane w 2011 roku za „The Social Network”, a De Luca i Rudin konkurowali ze sobą w rok później. Wtedy jednak „Strasznie głośno, niesamowicie blisko” i „Moneyball” pogodził „Artysta”. Ale Scott Rudin pewnie jakoś specjalnie nie narzekał, bo na koncie miał już wcześniejsze nominacje za „Prawdziwe męstwo”, „Godziny” i „To nie jest kraj dla starych ludzi”, za który to film otrzymał statuetkę w 2008 roku.

Grawitacja (Alfonso Cuarón i David Heyman)

Film nakręcony dla efektów specjalnych i najlepiej w taki właśnie sposób podejść do seansu. Fabułą jest prosta jak konstrukcja cepa i doszukiwanie się jakichś ukrytych znaczeń („trzeba walczyć o przetrwanie mimo wszystko” i inne tego typu pierdoły) jest nadinterpretacją. Ale za to bardzo dobre jest w nim wszystko inne. Przy takim rozmachu efektów specjalnych, kameralna obsada jest strzałem w dziesiątkę. Nie można się też przyczepić do Sandry Bullock i George’a Clooneya, którzy nie grali jedynie samymi nazwiskami. Dzięki „Grawitacji” Alfonso Cuarón w tym roku podwoił liczbę swoich nominacji (do sześciu w karierze), a David Heyman wprawił swój licznik w ruch.

Nebraska (Albert Berger i Ron Yerxa)

Początkowo obejrzenie tego filmu było równie wykonalne jak polizanie się po łokciu. W końcu jednak „Nebraska” trafiła do sieci, co na tę chwilę daje chyba jedyną szansą na zapoznanie się z historią podstarzałego alkoholika, który wraz z synem wyrusza w podróż do tytułowego stanu po odbiór miliona dolarów, który, jak mu się wydaje, wygrał na loterii. Mimo, że opis zbytnio nie zachęca i trąci jakimś pretensjonalnie psychologicznym dziadostwem, to jednak film ujmuje prostotą i niewymuszonym humorem, a czarno-białe zdjęcia nadają mu paradoksalnie ciepłego klimatu. Mimo że filmografia obu producentów zawiera znane tytuły (np. „Mała miss”, „Wzgórze nadziei”, „Małe dzieci”), to debiutują oni w gronie nominowanych.

Tajemnica Filomeny (Gabrielle Tana, Steve Coogan i Tracey Seaward)

Podobnie jak „Nebraska”, także „Tajeminca Filomeny” długo kazała na siebie czekać. Jednak w przeciwieństwie do filmu Alexandra Payne’a ma już zaplanowaną polską premierę (choć i tak kilka miesięcy po światowej), a o samej historii kobiety, która próbuje odnaleźć odebranego jej 50 lat wcześniej syna, można poczytać w Internecie. Niestety, nawet jeśli wcześniej się o niej nie słyszało, to film i tak jest dość przewidywalny. Ale da się go obejrzeć, głównie dzięki Judi Dench, a i Steve Coogan nie wypada najgorzej. Oprócz odtwarzania głównej roli męskiej także współtworzył on scenariusz i zajął się produkcją. Te dwie ostatnie fuchy mogą przynieść mu statuetkę, ale raczej szanse na to są niewielkie. Dla Gabrielle Tany jest to pierwsza nominacja, zaś Tracey Seaward była już nominowana za „Królową”, chociaż bez wątpienia największą produkcją, do której przyłożyła rękę, była ceremonia otwarcia igrzysk olimpijskich w Londynie.

Najlepszy reżyser

Najwięcej nagród w tej kategorii: John Ford – 4

Najwięcej nominacji w tej kategorii: William Wyler – 12

Martin Scorsese

Kręci filmy już od 55 lat, ale swojego pierwszego Oscara dostał dopiero w 2007 roku, za „Infiltrację”. Jest to jego jedyny Oscar z dotychczasowych siedmiu nominacji za reżyserię. Sumując wszystkie dotychczasowe (w tym tegoroczne), nazwisko Martina Scorsese pojawiało się w kontekście szans na statuetkę już 12 razy. Dokładnie połowa z tej puli przydarzyła mu się w ostatnich 11 latach, co mogłoby sugerować, że forma Martina idzie w górę. Myślę jednak, że to bardziej kwestia ułomności kolegów po fachu, bo nowojorski reżyser regularnie wypuszcza hity, a poziom konkurencji jest w ostatnim czasie bardzo nierówny.

Steve McQueen

“Zniewolony” jest dopiero trzecim pełnometrażowym filmem w dorobku brytyjskiego reżysera, a dwie nominacje do Oscara (za reżyserię i produkcję) pierwszymi w karierze. Jednak już dwa poprzednie filmy McQueena, „Wstyd” i „Głód” sprawiły, że jego półki uginają się od przeróżnych nagród. Oscar jest więc kwestią czasu. Może niekoniecznie kilku tygodni, bo często można napotkać opinie, że „Zniewolony” jest najsłabszym filmem Brytyjczyka, ale z pewnością McQueen statuetkę w końcu dostanie.

David O. Russell

Każdy kolejny z reżyserowanych przez niego filmów, za które dostał nominację do Oscara jest coraz słabszy. Jednak o ile między „Fighterem” a „Poradnikiem pozytywnego myślenia” (za który podobnie jak za „American Hustle” zgarnął nominacyjny dublet scenariusz-reżyseria) różnica nie jest aż tak duża, o tyle jego najnowsze dzieło odstaje poziomem. Ale dość już pastwienia się nad filmem. Przynajmniej na razie.

Alfonso Cuarón

Mimo wcześniejszych trzech nominacji, dopiero teraz Cuarón ma szansę na Oscara za reżyserię. W 2003 roku był nominowany za scenariusz do „I twoją matkę też”, a cztery lata później Akademia doceniła co prawda jego „Ludzkie dzieci”, ale za montaż i scenariusz. Tyle że skończyło się jedynie na nominacjach. W tym roku pewnie skończy się co najwyżej na statuetce za montaż. Z drugiej strony, lepszy rydz niż nic.

Alexander Payne

Niektórym kinomanom nie w smak nominacja dla reżysera dość kameralnego filmu, ale fakty są takie, że spośród całej stawki to Payne jest najbardziej doceniony przez Akademię. Co prawda obie swoje statuetki zdobył nie za reżyserię, a za scenariusze do „Spadkobierców” i „Bezdroży”, ale Oscar to Oscar. Reszta jego oscarowej historii zamyka się w nominacjach za produkcję i reżyserię „Spadkobierców”, reżyserię „Bezdroży” i scenariusz do „Wyborów”.

Najlepszy scenariusz oryginalny

Najwięcej nagród w tej kategorii: Woody Allen – 3

Najwięcej nominacji w tej kategorii: Woody Allen – 16

Witaj w klubie (Craig Borten i Melisa Wallack)

Dla obojga scenarzystów jest to pierwsza nominacja, a oni sami nie mają zbyt bogatych filmografii. Dla Bortena jest to absolutny debiut (chociaż 12 lat temu wystąpił w filmie „Looking for Jimmy”, napisanym i wyreżyserowanym przez Julie Delpy, nominowaną w tym roku w drugiej kategorii scenariuszowej), a Wallack ma na swoim koncie scenariusz i reżyserię filmu „Bill” oraz materiały do scenariusza „Królewny Śnieżki” sprzed dwóch lat.

Ona (Spike Jonze)

Co jeszcze można powiedzieć o Jonze’em? Tyle, że równie dobrze mógłby powstać o nim osobny wpis. Facet reżyseruje głośne filmy („Być jak John Malkovich”), w innych głośnych występuje („Złoto pustyni”), jeszcze inne produkuje („Jackass: Bezwstydny dziadek”), a między Srebrnym Niedźwiedziem za „Adaptację” i Złotym Globem („Ona”) na jego półce z nagrodami stoi też Złota Malina („Jackass – Świry w akcji”). Do tego w filmografii ma całą masę dziwnych krótkometrażówek.

American Hustle (Eric Warren Singer i David O. Russell)

Wszystkie swoje dotychczasowe scenariusze Russell ekranizował sam, więc można rzec, że za każdym razem od początku do końca realizuje swoją wizję. W przypadku „American Hustle” wizja ta musiała być dość mętna, bo filmy o podobnej tematyce mają z reguły jakiś spektakularny zwrot akcji. Tutaj mało brakowało a tenże nie zmieściłby się przed napisami końcowymi. Coś w stylu „Dobra, zbliżamy się do końca, to może trochę zakręcimy?”. Efekt jednak był taki, jak przy mieszaniu betonu łyżką do herbaty. Dla Erica Warrena jest to pierwsza nominacja i raptem drugi scenariusz filmowy w karierze.

Nebraska (Bob Nelson)

Z kolei dla Nelsona scenariusz do „Nebraski” jest debiutem na wielkim ekranie. Oczywiście nominowani do Oscara debiutanccy scenarzyści czy inni członkowie ekipy stojący za kamerą nie robią takiego wrażenia jak aktorzy (głównie dlatego, że z reguły mają już za sobą jakieś zawodowe szlify – przynieś, wynieś, pozamiataj u bardziej doświadczonego kolegi po fachu), ale cóż z tego? Nominacja to nominacja. :)

Blue Jasmine (Woody Allen)

Byłoby wielką niesprawiedliwością nie tylko dla innych nominowanych w tej kategorii scenarzystów, ale też dla samego Allena, gdyby to właśnie scenariusz do „Blue Jasmine” został nagrodzony Oscarem. Dzieło do bólu wtórne i przewidywalne, nie dorasta do pięt nagrodzonemu statuetką dwa lata wcześniej „O północy w Paryżu” czy też innym filmom Allena, także tym, którym Akademia poskąpiła choćby nominacji. Tak czy inaczej, Allenowi będzie wszystko jedno, bowiem regularnie nie pojawia się on na ceremoniach oscarowych. Nie tworzy filmów dla nagród, kasy czy też nawet dla publiczności. Robi to wyłącznie dla siebie, więc ewentualna krytyka czy uznanie i tak spłynie po nim jak po kaczce.

Najlepszy scenariusz adaptowany

W tej kategorii kilkunastu scenarzystów zdobyło po dwie statuetki, więc nie ma jednego „hegemona”.

Wilk z Wall Street (Terence Winter)

Scenariusz powstał na podstawie książki samego Jordana Belforta i, w co trudno uwierzyć, dość wiernie trzyma się pierwowzoru. Rozbicie helikoptera i cała reszta szaleństw głównego bohatera wydarzyła się naprawdę, chociaż niektóre zajścia zostały przez autora podkoloryzowane, a pewne wątki zostały w filmie nieco uładzone (w rzeczywistości Belfort był jeszcze większym skurwielem). Terence Winter nie był nigdy wcześniej nominowany do nagrody Akademii, ale ma w dorobku scenariusze do kilkudziesięciu odcinków „Zakazanego imperium” i „Rodziny Soprano”.

Zniewolony (John Ridley)

John Ridley oparł się na pamiętniku Solomona Northupa. Najsłabszą stroną jest zakończenie, zupełnie jakby ktoś powiedział „Stary, kończ już bo nie mamy tyle taśmy”. Film ma ponad dwie godziny, a i tak nie udało się twórcom porządnie go zakończyć. Reszta filmu dość wiernie oddaje treść pamiętnika, ale niektóre sceny zostały nieco podrasowane. Northup był trochę naiwny (w końcu to XIX wiek, a on sam, choć wykształcony, był pierwszym ze swojego rodu urodzonym jako wolny człowiek), więc choćby wiara filmowego Solomona w dobre intencje jednego ze swoich właścicieli nie jest tak duża jak w książce. Dla scenarzysty jest to pierwsza nominacja.

Kapitan Phillips (Billy Ray)

Podobnie w przypadku Billy’ego Raya – Akademia doceniła go po raz pierwszy, chociaż on akurat ma już w swojej filmografii kilka ciekawych scenariuszy („Plan lotu”, „Stan gry”, „Igrzyska śmierci”). Zaczynał jednak niefortunnie, od nagrodzonego Złotą Maliną scenariusza do „Barw nocy”. A było to w czasach, gdy Maliny przynajmniej starały się uchodzić za miarodajne. Historię Ray zaczerpnął oczywiście z książki samego Richarda Phillipsa „A Captain’s Duty”.

Tajemnica Filomeny (Steve Coogan i Jeff Pope)

Kolejni scenarzyści z pierwszymi w karierze nominacjami. Jednakże jeden i drugi bardziej realizują się na polu aktorstwa (Coogan) i produkcji (Pope). Oparli się na książce „The Lost Child of Philomena Lee”, autorstwa Martina Sixsmitha, sportretowanego w filmie przez Coogana. Nie wyszło to tragicznie, ale początek filmu (no może nie sam początek, ale te kilkanaście minut później) sprawia wrażenie, że twórcy chcieli jak najszybciej doprowadzić to skrzyżowania się dróg dwójki głównych bohaterów.

Przed północą (Richard Linklater, Julie Delpy i Ethan Hawke)

Nie będę udawał, że oglądałem ten film. Nie to, że nie zamierzam, ale po prostu jest to kontynuacja kontynuacji filmu sprzed prawie dwudziestu lat, więc żeby wyrobić sobie zdanie, najlepiej będzie obejrzeć dwie wcześniejsze części. Ta poprzednia, „Przed zachodem słońca”, również doczekała się nominacji za scenariusz (to samo trio + Kim Krizan), przez co grająca w filmie Delpy i reżyserujący go Linklater mają już po dwie nominacje, zaś odtwarzający główną rolę męską Hawke – trzy. Tę dodatkową za drugoplanową rolę w „Dniu próby”.

Najlepszy aktor

Najwięcej nagród w tej kategorii: Daniel Day-Lewis – 3

Najwięcej nominacji w tej kategorii: Spencer Tracy i Laurence Olivier – 9

Matthew McConaughey

Faworytów jest dwóch i najlepiej byłoby, gdyby obaj dostali statuetkę (zdarzały się już podobne sytuacje, o których w jednym z najbliższych tekstów), ale któryś z nich będzie musiał obejść się smakiem. Niezależnie od tego, który to będzie, pojawią się lamenty, że ten drugi bardziej zasłużył. McConaughey zgarnął dopiero pierwszą nominację i pewnie to będzie koronny argument dla jego przeciwników, jednak członkowie Amerykańskiej Akademii Filmowej raczej nie tym będą się kierować.

Leonardo DiCaprio

DiCaprio z kolei był już nominowany za drugoplanową rolę w „Co gryzie Gilbeta Grape’a” oraz pierwszoplanowe występy w „Aviatorze” i „Krwawym diamencie”. Jeszcze wiele świetnych ról przed nim, więc nawet gdyby w tym roku znów mu się nie udało, to ma zdecydowanie większe szanse na kolejne nominacje niż McConaughey. Może jednak być tak, że obaj wrócą z gali ze statuetką – w końcu Leo jest też producentem „Wilka z Wall Street”, a film ten ma bardzo duże szanse na zwycięstwo.

Bruce Dern

Jeśli ktoś nie kojarzył wcześniej tego aktora, to może odnieść wrażenie, że faktycznie producenci wzięli do filmu jakiegoś starszego faceta, który stracił kontakt z rzeczywistością. Rozwiana resztka siwych włosów, zagubione spojrzenie, ośli upór i starcze ruchy – bohater Derna jest bardzo autentyczny i gdyby nie dwaj młodsi o ponad trzydzieści lat koledzy po fachu, to właśnie on miałby największe szanse na statuetkę. Do tej pory nominowany był tylko raz, w 1979 roku, za drugoplanową rolę w filmie „Powrót do domu”.

Christian Bale

Aktor, który dla roli zrobi wiele. Ta rola jednak musi być ciekawie napisana, jak np. w „Fighterze”, bo nawet najlepsze przygotowanie i dobra gra aktorska na nic się nie zdadzą, jeśli odtwarzana postać jest zwyczajnie nudna. Bale ma w swoim domu już jednego Oscara za drugoplanową rolę w filmie „Fighter”, ale tegorocznej nominacji raczej nie zamieni na statuetkę. Na szczęście dla siebie, ma alibi w postaci trzech lepszych konkurentów.

Chiwetel Ejiofor

Podobnie jak w przypadku Bale’a, bez większych szans na zwycięstwo. Anglik jest jednak najmłodszy z całej stawki aktorów pierwszoplanowych, więc jeśli dobrze wykorzysta szum, jaki zrobi się wokół niego po pierwszej w karierze nominacji (i będzie rzecz jasna  rozważnie wybierał role), to kolejne mogą nadejść wkrótce. Musi tylko przestać grać miną dziecka, które ma się zaraz rozpłakać.

Najlepsza aktorka

Najwięcej nagród w tej kategorii: Katharine Hepburn – 4

Najwięcej nominacji w tej kategorii: Meryl Streep – 15

Meryl Streep

Nie ma się co oszukiwać – zwycięzcę w tej kategorii już znamy. Można jej nie lubić, zżymać się na jej sposób gry czy też nieco suczą mimikę, ale aktorką jest świetną. W końcu te rekordowe 18 nominacji (wliczając tegoroczną) nie wzięło się znikąd. W filmie „Sierpień w hrabstwie Osage” zagrała irytującą, przeżartą rakiem i lekami seniorkę rodziny pełnej wzajemnych pretensji i tajemnic. Jeśli Streep Cię wkurwia, a utożsamiasz aktorów z odtwarzanymi przez nich postaciami, to po tym filmie będzie ci działać na nerwy ze trzy razy bardziej. Wielu ludzi denerwowała też Margaret Thatcher, którą Streep zagrała w „Żelaznej damie”. Aktorka w 2012 roku dostała za tę rolę Oscara, na którego czekała 29 lat, od „Wyboru Zofii”. Pierwszą statuetkę zgarnęła w 1980 roku, za „Sprawę Kramerów”.

Cate Blanchett

Również i jej bohaterka jest irytującą babą, która jednak w odróżnieniu od tej granej przez Meryl Streep nie zdaje sobie z tego sprawy. Mimo tego, że „Blue Jasmine” przedstawia „oczywiste oczywistości” (ludzie nie wyciągają wniosków ze swoich błędów i gdy mają okazje to popełniają je na nowo), to właśnie postać grana przez Blanchett jako jedyna trzyma widza przy filmie do końca seansu. Dla amerykański-australijskiej aktorki jest to szósta nominacja w karierze, z czego trzecia za rolę pierwszoplanową. Co ciekawe, pozostałe dwie pierwszoplanowe role za które została doceniona to jedna i ta sama postać – królowa Elżbieta I. Szesnaście lat temu zagrała ją w filmie „Elizabeth”, a po dziewięciu powróciła do niej w „Elizabeth: Złoty wiek”. Cate ma już na koncie jedną statuetkę, za sportretowanie Katharine Hepburn w „Aviatorze”, a pozostałe dwie nominacje otrzymała za role w „I’m Not There. Gdzie indziej jestem” oraz „Notatkach o skandalu”.

Judi Dench

Za pierwszoplanową kreację w tym samym filmie nominowana została Judi Dench, a tegoroczna nominacja za „Tajemnicę Filomeny” jest pierwszą od tamtego właśnie czasu. Jeśli  brać pod uwagę prawo serii, to w przyszłym roku Dench również powinna zostać doceniona, ponieważ jej nominacje chodzą parami – „Jej wysokość pani Brown” (1998) i „Zakochany Szekspir” (1999), „Czekolada” (2000) i „Iris” (2001) oraz „Pani Henderson” (2006) i wspomniane „Notatki o skandalu” (2007). Z tej szóstki tylko raz udało się Dench wytargać statuetkę. Dała jej to rola Elżbiety I (jak widać bardzo oscaronośna postać) w „Zakochanym Szekspirze”, będąca zaledwie ośmiominutowym występem, drugim najkrótszym, jaki został nagrodzony Oscarem w tej kategorii. O pierwszym, jak i innych oscarowych rekordach, w jednym z kolejnych tekstów.

Amy Adams

Bohaterka Amy Adams jest oparta na prawdziwej postaci, jednak sporo zostało w jej charakterystyce zmienione. Aktorka gra dobrze, jak to zwykle ma w zwyczaju, ale na seksowną oszustkę zwyczajnie nie pasuje. O wiele lepiej oglądało się ją w innej oscarowej produkcji – filmie „Ona”, gdzie zagrała bardziej taką dziewczynę z sąsiedztwa (dosłownie). Adams jako jedyna z całej piątki nie ma w dorobku Oscara, ale też nie jest zupełnie zielona – otrzymała pięć nominacji (ale dopiero tegoroczna jest za rolę pierwszoplanową), co udało jej się osiągnąć w ciągu dziewięciu lat (2006-2014).

Sandra Bullock

Sandra w kosmosie daje radę, chociaż w półtoragodzinnym filmie (takie produkcje powinny mieć co najmniej 120 minut), gdzie główną rolę grają efekty specjalne, nie musiała się jakoś specjalnie wysilać. Dotychczasowa oscarowa skuteczność Bullock wynosi 100%, o co jednak nie tak trudno, gdy ma się w dorobku raptem jedną nominację. Było to cztery lata temu, a aktorka została uhonorowana za rolę w „Wielkim Mike’u”.

Najlepszy aktor drugoplanowy

Najwięcej nagród w tej kategorii: Walter Brennan – 3

Najwięcej nominacji w tej kategorii: Walter Brennan, Claude Rains, Arthur Kennedy i Jack Nicholson – 4

Barkhad Abdi

Amator zgarnięty dosłownie z ulicy, któremu Oscar może przejść koło nosa tylko dlatego, że konkuruje z dużo bardziej znanymi nazwiskami. Właśnie to sprawia, że mimo bardzo przekonującej gry, jego szanse stoją na równi z innymi. W przeciwnym wypadku pewnie już mógłby się czuć zwycięzcą. Po premierze „Kapitana Phillipsa” Abdi zaczął gościć w przeróżnych talk-showach, ale nie wygląda na to, by sodówka uderzyła mu do głowy

Jared Leto

Zagrał naprawdę dobrze, ale przesadą jest brandzlowanie się nad genialnością jego gry aktorskiej w „Witaj w klubie”. Z drugiej strony, stawka jest tak wyrównana, że ewentualny Oscar nie byłby też nagrodą na wyrost. Pierwsza nominacja i od razu zwycięstwo? Dlaczego nie. Z wszystkich aktorów i „aktorów”, pod których swe szczątkowe bobry czochrają nastoletnie fanki, w zasadzie tylko jego i Johnny’ego Deppa można traktować poważnie. Obaj w końcu kiedyś po Oscarze dostaną.

Michael Fassbender

Szału nie ma, ale z braku laku – kto wie. Jego bohater, sadystyczny plantator Edwin Epps, nie wzbudza jakiegoś wielkiego przerażenia, ale nie jest też karykaturalny. Problemem jest to, że Fassbenderowi za dobrze z oczu patrzy (szczególnie jak na Niemca). Niemniej jednak jest to „najgorętsze” nazwisko spośród nominowanych drugoplanowców, więc jakieś „bonusowe punkty” mu wpadną. Pierwsza, ale z pewnością nie ostatnia nominacja.

Jonah Hill

Kto by pomyślał, że aktor zaczynający od głupawych (ale przeważnie bardzo dobrych w swoim gatunku) komedyjek, w ciągu trzech lat zagra dwie drugoplanowe role na miarę oscarowych nominacji. Za „Moneyball” statuetki nie dostał, teraz pewnie będzie podobnie, chociaż przemiana z „głupiutkiego grubaska” w całkiem dobrego aktora, dobierającego sobie ciekawe role robi wrażenie. Jeszcze będą z niego ludzie, w końcu ma dopiero 30 lat.

Bradley Cooper

Kompletne nieporozumienie. O wiele bardziej na nominację zasłużył chociażby Jeremy Renner (mimo, że nie przepadam za nim, to jednak świetnie oglądało się sceny z jego udziałem). Mało wyrazista rola w porównaniu z kreacją z zeszłorocznego „Poradnika pozytywnego myślenia”, do tego najsłabsza gra ze wszystkich nominowanych aktorów – tym Bradley Cooper raczej nie powinien wiele zwojować.

Najlepsza aktorka drugoplanowa

Najwięcej nagród w tej kategorii: Shelley Winters i Dianne Wiest – 2

Najwięcej nominacji w tej kategorii: Thelma Ritter – 6

Julia Roberts

Nie ma konkurencji, więc jeśli nie dostanie statuetki, to będzie to, cytując Didiera Drogbę: „fucking disgrace”. W „Sierpniu w hrabstwie Osage” zagrała córkę głównej bohaterki, jedyną której tak naprawdę zależało na matce (choć okazywała to w dziwny sposób). Toma Hanks powiedział kiedyś, że prywatnie Julia klnie jak szewc. W tym filmie rzucała mięsem tak soczyście, że niejednemu szewcowi mogły zwiędnąć uszy. Oczywiście nie „fuckami”, a świetną grą aktorka wywalczyła sobie nominację, co zresztą cechowało każdą jej rolę, która była doceniana przez Akademię. Zarówno „Stalowe magnolie”, „Pretty Woman” oraz przede wszystkim „Erin Brockovich” za którą otrzymała swojego jedynego Oscara, są tego dowodem.

Jennifer Lawrence

Zagrała chyba najlepiej z całej obsady “American Hustle”, chociaż do poziomu jej gry w “Poradniku pozytywnego myślenia” bardzo dużo brakowało. Wtedy za rolę niezrównoważonej wdowy została nagrodzona bardzo zasłużonym Oscarem, ale już w nakręconym dwa lata wcześniej „Do szpiku kości” pokazała, że ma talent. Dostrzegła to też Akademia Filmowa, nominując ją wówczas za główną rolę. Lawrence w sierpniu skończy dopiero 24 lata, więc jeśli utrzyma takie tempo i poziom, to kiedyś dogoni samą Meryl Streep.

June Squibb

Bez bicia przyznam się, że zdumiony byłem tym nazwiskiem wśród nominowanych. Głównie dlatego, że słyszałem je po raz pierwszy, chociaż epizody w wykonaniu 78-letniej aktorki przewijały się w produkcjach, które oglądałem. Myślę, że wielu z tych, którzy to czytają, ma podobnie. Właśnie, czyta ktoś jeszcze ten tekst? Moje zdziwienie utrzymało się do dnia, w którym obejrzałem „Nebraskę”. Squibb wcieliła się w niej w rolę żwawej staruszki, która mówi to co myśli, a bez której mąż i synowie byliby zagubieni jak dzieci we mgle. Po pierwszych scenach z jej udziałem można odnieść wrażenie, że to typowa babinka, która trochę pomarudzi, pokręci się przed kamerą i będzie wkurwiać pozostałych bohaterów. Ale później następuje prawdziwy koncert gry aktorskiej w jej wykonaniu (chociaż cała obsada jest niczym dobrze zgrana orkiestra).

Lupita Nyong’o

Niby zbiera pochwały za swoją grę, jednak kilka dni po seansie nie pamiętałem z jej roli już nic poza scenami nagości i mało kobiecą fryzurą. Nie jest to efekt przygotowania się do roli – Nyong’o nosi krótkie włosy na co dzień. Co prawda w jej najnowszym (drugim w karierze) filmie „Non-Stop”, który wchodzi do kin pod koniec lutego, fryzura aktorki już nieco ewoluowała, ale wciąż jest to coś z pogranicza Grace Jones i Vanilla Ice’a. No nic, może na gali oscarowej Lupita zaprezentuje się inaczej.

Sally Hawkins

Na forach internetowych można znaleźć głosy, że nominacja należała się jej już za „Happy-Go-Lucky”. Być może – nie widziałem tego filmu. Ale czy za irytujące snucie się po planie „Blue Jasmine” z jedną miną należy jej się szansa na tegoroczną statuetkę? Trudno powiedzieć, co miała u widzów wzbudzać jej postać (jestem na 99% pewien, że jednak nie irytację), przyrodnia siostra głównej bohaterki, ale pewnie jakieś zadanie zostało jej powierzone. A może po prostu chodziło o robienie za kontrast dla żwawej postaci granej przez Cate Blanchett? To pewnie wie tylko sam Woody Allen.