Czy zdarza Ci się iść do kina tylko po to, aby zaznać porcji banalnej masakry, gdzie fabuła ma znaczenie drugorzędne? A gdyby tak zwielokrotnić wrażenia i zaserwować mocarną papkę dla tych, co z natury mają przymrużone lekko oko? Z odpowiednim pomysłem jest to nie tylko możliwe, ale również całkiem strawne!

Ludzie lubią cykle. Lubią, kiedy się mogą zżyć z jakąś trwającą dłuższy czas serią i śledzić jej losy. Tak jak moja ciotka, która za cholerę nie może oderwać się od oglądania Mody na Sukces. Może dlatego jest taką starą lampucerą? Nieważne. Zaczynam niniejszym cykl o filmach (niekoniecznie świeżych i nowych), które cechuje totalne zniszczenie! Jako pierwsi na tapetę trafią Niezniszczalni 2. Czy ta druga część serii (bo ukazanie się kolejnych części jest tak samo pewne jak to, że Kwachu był lepszym prezydentem niż Lechu) nadaje się do takiego zestawienia? Wpasowuje się w destrukcyjne założenia wręcz idealnie!

Czas na skruchę
Nie widziałem jedynki. Po drugiej części żałuję i zamierzam to nadrobić. Szedłem do kina z poczuciem, że zobaczę jak wielkie prześcieradło, na którym wyświetlają filmy w kinie, zacznie aż rwać się od nadmiaru wrażeń. No i, panie dziejku, prawie się rozdupcyło na dwie części.

Nie ma czasu na myślenie
Od momentu zeżarcia połowy popcoru (czyli zakończenia się trailerów) do pierwszego wgniecenia przez siłę ognia mija kilkanaście sekund. Otwierająca scena to doskonały przykład tego, jak należy rozpocząć film akcji na, pozdrowienia dla fanów ustawek, pełnej kurwie. Przepraszam za mój język, ale to określenie idealne. Wjeżdża banda uzbrojonych badassów i robi porządek ze skośnookimi. No coś pięknego! Oczywiście kule się ich nie imają. Szczerze mówiąc byłbym zawiedziony, gdyby w tym momencie któryś z nich znalazł się na celnej linii ognia. No bo jak to tak? Idąc na film należy wyjść ze słusznego założenia, że tutaj magazynki nie mają prawa się skończyć, a jedyną ofiarą może być nieopierzony młodziak. Ah – czy wspomniałem już, że w tekście mogą się pojawić spoilery? Otóż tak – mały snajperek ginie. Rozwala go Van Damme. Też za nim tęskniliście?

Starzy i młodzi madafacy
A co z resztą ekipy? Drużyna jest naprawdę pierwszorzędna! Za cyngiel z radością pociągają takie tuzy jak Stallone, czy Lundgren. Nie brakuje też świeższych madafaków pokroju Stathama i Jeta Li. Kiedy wszystkie złe człowieki odejdą do nieba, piekła, Valhalli, czy gdzie tam im wygodniej, pojawia się jeszcze Arnold. Nawet w rozcapierzonych kłakach i którymś tam krzyżykiem na karku wzbudza respekt. Nie rozumiem tylko dlaczego do muzyki kojarzonej z Clintem Eastwoodem (który wypiął się na ten film, choć mógł zagrać) wchodzi nikt inny jak Chuck Norris.

Tak czy siak – pomiędzy przerwami na złapanie oddechu ekran wali po oczach przesadzonymi naparzankami. I o to właśnie tutaj chodzi! Nawiązania do poprzednich filmów co chwile rozbawiają. Dobrze, że Arnold nie grał w Szklanej Pułapce, ale przyznać trzeba, że „jipikajej” wychodzi mu znakomicie.

Idziesz na solo, synek?
Nie mogło się obyć bez walki wręcz. Trzeba przyznać, że twórcy nie zapomnieli, kto z występujących aktorów zasłynął niekoniecznie z gry aktorskiej, ale na pewno z niezłych scen walki przy pomocy piąchy i kopa. Na stalowym ringu pełnym rur, barierek i łańcuchów mamy dwóch klasyków gatunku. Rocky Balboa staje naprzeciwko porucznika Guile (ten ze Street Fightera). Jako, że Van Damme gra tutaj tego złego, to wiadomym jest, że będzie musiał kipnąć. Aż śmierdzi tu sztampą (coś jak szambo) ale, muszę to znów powtórzyć, dokładnie to chciałem zobaczyć. 

W ten oto sposób kończy się ta opowieść o bandzie, często już trochę podstarzałych, osiłków. Jest godnie, jest dynamicznie. A co następnym razem? Co by nie było, jedno jest pewne – licznik pocisków/zgonów/wybuchów osiągnie naprawdę wysoki poziom!