Muszę wam coś powiedzieć. Długo z tym zwlekałem i wcale nie jest mi łatwo. Część z was nie uwierzy, część nazwie mnie wariatem. Jeszcze inni to zignorują, co jak mi się wydaje jest najlepszym rozwiązaniem. Chcesz żyć dalej w błogiej nieświadomości – nie czytaj. Ale ja muszę przekazać to dalej. Muszę podzielić się tym problemem i tą wiedzą. Bo ta wiedza jest problemem. A mnie już trudno wytrzymać…

Gdy mieszkałem jeszcze na obrzeżach miasta, lubiłem wychodzić na długie spacery po lekkim, ale długim jesiennym deszczu. Mój dom był jednym z najdalej położonych od centrum, a już kilkanaście kroków dalej prężyła się nieco przekrzywiona tabliczka z przekreśloną nazwą miasta.

Mijając ten znak, po kilkunastu minutach zawsze docierałem do jakiegoś nowego miejsca. Raz był to tradycyjny, przydrożny bar dla zagubionych i znudzonych, innym razem odnajdywałem pastwisko z kozami (kto w obecnych czasach hoduje kozy?) lub też kolejny kort tenisowy jakiegoś młodego bogacza, który wybudował dom pośrodku niczego.

Ścieżek i dróg było mnóstwo, a ja byłem świeżak. Taki, co mieszka niespełna rok w okolicy i nie zna nikogo. Staruszki nie odpowiadały na „dzień dobry”, a nastolatkom lepiej było schodzić z chodnika. Tak na wszelki wypadek.

Ale wróćmy do mojej historii. Podczas jednej z tych długich wędrówek, gdy powietrze jest równie czyste po deszczu jak myśli po załamaniu nerwowym (nie chcę o tym wspominać), udało mi się dotrzeć do miejsca, w którym jeszcze nie byłem. I do którego nie udało mi się później wrócić. Nie dlatego, że się bałem, czy coś. Po prostu zapomniałem drogi. To była jedna z tych wyjątkowych podróży, gdy idzie się samotnym, wolnym krokiem, patrząc pod nogi, rozmyślając o wszystkim i o niczym. Kto by wtedy zwracał uwagę na okolice i zapamiętywał trasę?

Pamiętam, że do tego miejsca wiodła ścieżka, będąca tak naprawdę zarośniętą chwastami mieszanka żwiru i piachu. Na pewno kojarzycie takie dróżki, zrobione na szybko, niedbale, dla pojedynczej pary stóp. Przejazd rowerem skończyłby się zwichrowanym kołem, nie wspominając już o samochodzie. Dla wprawnego spacerowicza, jak ja, wystarczyły natomiast dobre buty trekkingowe i trochę wolnego czasu.

Po nieco ponad godzinie spokojnego kroku, rozejrzałem się dookoła. Spacer terapeutyczny, jak go nazywałem, miał oczyszczać myśli i przypominać chodzoną medytację, nic dziwnego więc, że pomimo otwartych oczu, nie zwracałem na nic uwagi. Rozejrzałem się więc z pełną świadomością.

Przez ostatnie kilka kilometrów kątem oka nie wyłapałem żadnego domu i to mnie zaniepokoiło. Wiem, że minąłem kilka łąk, ale ani jednego pola. Był mały lasek, ale żadnej leśniczówki. Pamiętam też na wpół rozleciały wiatrak do mielenia mąki. Jeden z tych, jakie nawet nasi dziadkowie znają z opowieści. Z poczerniałą, drewnianą konstrukcją i szczerbatymi szkieletami skrzydeł.

Zaniepokojony końcem cywilizacji, chciałem wrócić. Ale wiecie, ścieżka była cały czas taka sama, jakby gdzieś prowadziła. To kuszące dla każdego spacerowicza. Iść dalej, dotrzeć gdziekolwiek. Do znaku, do rozwidlenia czy do zwykłej góry śmieci. Robiłem tak wcześniej, więc dlaczego i nie tym razem? W plecaku miałem wodę i kanapki, a do domu nie miałem zamiaru tak prędko wracać (też nie chcę o tym mówić).

Kilkanaście minut później, gdy już przemyślałem wszystko, co było do przemyślenia, gdy roztrząsnąłem na nowo całą przeszłość i wymyśliłem nowe jutro, ścieżka nadal prowadziła prosto w nieznane. Czasem się krzywiąc, czasem wznosząc. Ale była to ta sama, wysypana na metr szerokości i ubita łopatą. Na nic się zdało wyszukiwanie jej końca na horyzoncie, jako że już kilka metrów dalej niknęła mi z oczu za sprawą wysokiej, dzikiej trawy. A dalej zaczynał się las.

Wtedy też zaczęło mnie to wszystko intrygować. Powtarzałem sobie, że jak dotrę do skraju lasu, to wracam. W końcu było późne popołudnie, a skraj dwóch światów mogłem uznać za dobry argument by zmienić kierunek o 180 stopni. Może faktycznie dotrę do sterty porzuconych worków na śmieci, pozostawionych przez okolicznych, którzy nie chcieli płacić za wywóz.

Kolejny kilometr już nieco szybszego marszu uświadomił mnie, że nie przechadzał się tędy nikt przez ostatnie kilkadziesiąt lat. Na skraju lasu po obu stronach ścieżki leżały dwa stosy kamieni. Coś na kształt znaków czy drogowskazów, ewidentnie ułożonych przez człowieka. Nikt ich nie kopnął, nikt nie rozgrzebał. Po prostu leżały sobie, oznaczając coś lub skrywając. Spojrzałem w niebo, szacując ile mi jeszcze pozostało do zachodu słońca. Oczywiście miałem zegarek, ale czasami człowiek lubi pobawić się z samym sobą. A zegarek wskazywał 18.30, co sugerowało mi żeby za kilkanaście minut zacząć na poważnie myśleć o powrocie, zwłaszcza że jeszcze nie wszystkie chmury po jesiennym deszczu zdążyły się ulotnić. Mogło znów się rozpadać, a ja nie miałem parasola.

Stałem dłuższą chwilę w miejscu i się zastanawiałem. Może mały trucht do lasu? Może koniec ścieżki jest za kilkaset metrów? Wydawało mi się, że jestem zbyt blisko końca by teraz zawrócić. Rzuciłem jeszcze raz okiem na kamienie i przekroczyłem granicę leśnego świata, stawiając dosadny i wyraźny krok, jak gdyby miał coś symbolizować. Światła od razu jakby tak mniej, perspektywa też zrobiła się przytłaczająca. To pewnie dlatego dawni ludzie woleli mieszkać w jaskiniach, a nie w lasach. Odezwał się we mnie ten sam instynkt, mówiący bym się miał na baczności.

Z jednego z kopców błysnęło coś metalicznego, schowanego pomiędzy kamieniami. Z początku miałem wrażenie, że to tylko jedna z drobinek na skale, która lubi odbijać światło w najmniej oczekiwanym momencie. Ale tam coś było.

Pochyliłem się ostrożnie, jakby bojąc się, że to coś wyskoczy i mnie ugryzie. Zmrużyłem oczy i spojrzałem pod różnymi kątami. Coś metalicznego i kanciastego. Po odsunięciu kamyka z samej góry zauważyłem kilka pokręteł. Miałem nadzieję, że nie należy to do kogoś, kto jest w pobliżu i mnie przypadkiem obserwuje. Wiem, cykor ze mnie. Byle gówniarz by to rozkopał od razu buciorem, jako że mało który z okolicznych młodych mieszkańców lubił jak coś było w ładzie. Świadczyły o tym przystanki, śmietniki i ławki. Gdy o tym pomyślałem, poczułem jaki to odległy w chwili obecnej świat.

Nieco szybszym ruchem rozrzuciłem pozostałe kamienie, śmiejąc się w duchu, że bałem się starego radia. Gdy kopiec był już rozgrzebany, chwyciłem ciemnozielony kawał zardzewiałego sprzętu i uniosłem się na nogi. Potrząsnąłem nim tak jak małe dziecko potrząsa pudełkiem, by sprawdzić ile zostało w środku cukierków. Usłyszałem klekot kilku drobnych elementów. Cała reszta wydawała się być nienaruszona.

Radio było wielkości niewielkiej aktówki, miało kilka pokręteł regulacji oraz standardowe przyciski ON/OFF oraz PLAY/REC/PAUSE. U góry był również otwór na wkręcaną antenę. Obróciłem sprzęt kilka razy w dłoniach i uznałem, że gdyby było w lepszym stanie, ktoś mógłby dać za nie całkiem niezłą sumkę. Rdza, wilgoć, kilka wgnieceń i obdrapane brzegi mówiły jednak jasno – radio nadaje się na śmietnik. Szukałem napisów zdradzających datę i miejsce produkcji, ale nigdzie ich nie było. Pod spodem był za to mały przełącznik bez oznaczenia. Jeden z tych, do użycia którego trzeba niemal wyłamać sobie paznokieć. Wziąłem pierwszy lepszy patyk i siłą przesunąłem pstryczek na drugą stronę.

Z boku otworzyła się mała szufladka. Tak mała, że w jej miejsce nie zmieściłby się żaden ze znanych mi starych nośników danych, z kasetą magnetofonową włącznie. Podniosłem radio pod światło i zajrzałem w malutką czeluść. Gdzieś tam na dnie błysnęła mi taśma magnetyczna, nawinięta najprawdopodobniej na szpulę, służąca do nagrywania dźwięku.

Tu cię mam, pomyślałem. Czyli jesteś sprzed epoki kaset magnetofonowych. I raczej na pewno powinnaś się wysuwać, gdyby nie jeden z brzdękających w środku elementów.

Przez chwilę próbowałem wytrząsnąć szpulę, ale bezskutecznie. Podejrzewałem, że i tak byłaby przegnita i nienadająca się do użytku. W końcu mały stos kamieni nie ochroni przed deszczem i korozją.  Mimo wszystko, czułem się jak wielki odkrywca i zacząłem snuć różne teorie na temat właściciela.

Jedną z nich trafiłem w samo sedno, ale okazało się to nieco później.

Dla zabicia ciekawości rozgrzebałem także drugi kopiec. Był tam śmierdzący, mokry i porośnięty czymś zielonym (mchem, pleśnią?) skoroszyt. Nie chciałem nawet brać go do ręki, bo i tak by się rozpadł, a mnie doprowadził do wymiotów. Dla pewności jednak tryknąłem go butem i zamiast go przewrócić, zrobiłem w nim dziurę, i wtedy przestał przypominać cokolwiek. Oprócz skoroszytu leżał tam również wisiorek z symbolem krzyża wykonanego z drewna. Uniosłem go delikatnie za rzemyk i przełożyłem do drugiej dłoni. Zamyślony obracałem krzyżyk w palcach. Był zdecydowanie zrobiony ręcznie, jakby wyciosany w pośpiechu z tutejszego kawałka drewna. Mój tajemniczy nieznajomy był chrześcijaninem. Albo chciał nim szybko zostać.

Przyznaję, że w tamtym momencie zafascynowało mnie to wszystko. Było tajemnicze i ekscytujące, a ja na domiar złego uwielbiałem dziwne historie oraz spiski. Mimo że do zachodu słońca czasu było coraz mniej, ruszyłem dalej w głąb lasu, rozglądając się na boki czy nie ma innych pozostałości po niewiadomym gościu sprzed lat.

Ale nie było.

Inne pozostałości były za to sto metrów dalej. Zanim jednak do nich dotarłem, wypiłem resztkę wody z plecaka i ruszyłem przed siebie. Po kilkunastu niepewnych krokach uderzyłem w ścianę ponurej szarości. Miałem wrażenie, że poczułem jej gęstość, a w moich uszach coś zapiszczało i chwilę później całkowicie się zatkały. Przystanąłem na chwilę, rozmyślając nad niedorzecznością tego odczucia. Owszem, zachodzące słońce wraz z resztkami chmur znikło za konarami drzew, które nawet nie dawały najmniejszej szansy na pojedyncze przebicia promieni, ale to wrażenie…

Nigdy nie spadałem w głąb oceanu, ale podejrzewam, że właśnie w ten sposób płetwonurkowi (albo topielcowi) ciśnienie zgniata głowę. Kolory również utraciły na wyrazistości i otaczające drzewa zaczęły wyglądać jak nałożona na rzeczywistość stara, ziarnista fotografia. Pomimo że wrażenia te przypominały senne omamy, wszystko było wyraźne i intensywne.

Dalsze kroki były najostrożniejsze, jakie kiedykolwiek stawiałem. Człowiek w cywilizowanym świecie rzadko spotyka się z sytuacjami pierwotnego zagrożenia. Wystarczy jednak kilka niewytłumaczalnych sytuacji, by zaczął sobie wyobrażać wszystko – z kosmitami włącznie. Może namierzyli mnie jakąś bronią i właśnie wysysają mi mózg? Absurd, oczywiście. Ale tym ponurym żartem starałem się pocieszać. Potem dla rozluźnienia wymyśliłem tubylcze plemię karłów, które porozstawiało na ścieżce pułapki oraz jeden z tych programów telewizyjnych, mający nastraszyć ludzi. Nic z tego nie pomogło i czułem narastający łomot serca, który przy zatkanych uszach brzmiał jak bicie bębnów wojennych.

Dotarłem do skrawka betonu i w tym miejscu ścieżka się kończyła. Tuż przede mną znajdował się ogromny właz, zalany dookoła betonem.

Nareszcie mogę uciekać, pomyślałem, znów próbując się rozbawić. Ale oczywiście ciekawość (ciekawe ilu ludzi przez nią zginęło?) wygrała z niepokojem.

Odgarnąłem nogą połamane gałęzie oraz zlepki torfowej ziemi i obejrzałem dokładnie wrośniętą w glebę betonową plamę. Była nieregularnych kształtów, wyglądająca zupełnie jak upuszczony na podłogę naleśnik. Z tym że ten miał około trzech metrów średnicy i właz w samym centrum.

W pierwszej kolejności skojarzył mi się ze schronem, ale nie. Wyglądał bardziej jak studzienka kanalizacyjna, tyle że z prostokątną, żeliwną klapą, zamkniętą na kłódkę. Na środku miała wygrawerowany trójkąt równoramienny z okiem po środku. Widać było, że to ręczna robota ze względu na nierówne zagłębienia i nieco krzywe boki. Prowizorka, zrobiona na szybko.

Zresztą, kto by się starał o estetykę przy budowaniu czegoś takiego w środku lasu?

Kłódka wyglądała na jedną z takich, którą można roztrzaskać małym kamieniem, zwłaszcza po dziesiątkach lat wystawienia na warunki atmosferyczne. Chwyciłem ją i szarpnąłem. Oczywiście nic to nie dało, ale pozostawiła mi rdzawy osad na wnętrzu dłoni.

Otrzepałem jedną rękę o drugą i rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu kamienia. Jeden leżał pod najbliższym drzewem, nagi i widoczny, jakby proszący się o wykorzystanie. Był znaczni większy od kamyków, z których ułożono stosy, dlatego też musiałem go podnieść oburącz.

Nie należę do typów gości, którzy często ćwiczą, toteż przeniesienie kilkunastokilogramowego kawałka skały nie należało do najprostszych. Zwłaszcza z zatkanymi uszami z dziwnym pulsowaniem w głowie, które było znacznie szybsze od bicia mojego serca. Dopiero wtedy zwróciłem uwagę na to dziwne odczucie, jako że wcześniej wydawało mi się, że to tylko żyły w moich skroniach.

Gdzieś w połowie drogi kamień wysmyknął mi się i musiałem go ponownie podnieść. Chciałem zakląć, ale… no właśnie. Jakoś się powstrzymałem. Uznałem, że w tych okolicznościach nie wypada, cokolwiek by to miało znaczyć.

Nadstawiłem kamień nad kłódką, mierząc czy spadnie dokładnie na nią, a następnie puściłem. Rąbnął, aż beton pod moimi stopami zadrżał, ale nie usłyszałem nic. Odkąd wszedłem do lasu nie słyszałem żadnego dźwięku. Nie było ćwierkania ptaków ani szumu drzew. Zupełnie nic.

Czy to przez zatkane uszy? A może jednak zakląłem?

– Aaaaaa… – powiedziałem jak głupi.

Nic z tego. Jedynie delikatne wibracje w gardle podpowiadały mi, że wyrzuciłem z siebie głoskę. Wsadziłem palec mały palec do ucha i zacząłem nim machać, zupełnie jak po wyjściu z wody na basenie.

Nadal nic. Tylko te uderzenia serca i pulsowanie.

Odsunąłem głaz butem i ujrzałem wyłamany pałąk kłódki. Rozejrzałem się dookoła by upewnić się czy nikt mnie nie obserwuje. Przecież to mogła być czyjaś własność, a ja mogłem zostać wzięty za najzwyklejszego włamywacza. A może rozglądałem się dlatego, że czułem się obserwowany?

Za dużo pytań na raz. Za dużo zwlekam, a czasu coraz mniej. Dookoła było czysto, pusto i coraz ciemniej.

Poderwałem klapę tego dziwacznego bunkra. Z pewnością zawiasy zaskrzypiały, a gdy upuściłem ją z drugiej strony z pewnością trzepnęła z hukiem. Mogłem się jedynie domyślać.

Ze środka buchnęło kilkudziesięcioletnie powietrze, wbijając w moje nozdrza zapach zgnilizny, kurzu i mokrego papieru. Dało się również wyczuć dziwną duszność i chłód.

Wychyliłem ostrożnie głowę i próbowałem spojrzeć do środka. Ciemność była wcale nie mniejsza, niż gdyby patrzeć wprost na czarną dziurę, wsysającą każdy promień światła, jaki stara się uciec. Dostrzegłem jedyne dwa pierwsze szczeble zejścia, które wyglądało na wlany w beton zwyczajny drut zbrojeniowy.

Na całe szczęście miałem w kieszeni telefon. Na nieszczęście – wyświetlał druzgocący każdego cywilizowanego człowieka napis „brak sieci”. Na dodatek nie posiadał latarki i jedyne, na co mogłem liczyć to lichy blask wyświetlacza, który drżącymi rękami starałem się ustawić na maksimum jasności. Zanim udało mi się wygrzebać te ustawienia, wpadłem na (całkiem rozsądny wtedy) pomysł, którego chwilę później z całego serca pożałowałem.

Uruchomiłem dyktafon. A raczej aplikację „nagrywania dźwięku”, bo tak właśnie się nazywała, pomagając mi niejednokrotnie w przechowywaniu moich przemyśleń. Nie, żebym robił to celowo, ale wiecie, było to zalecenie psychologa, który walczył z moim załamaniem nerwowym (miałem o tym już nie wspominać). Dawniej proponowali prowadzenie dziennika, obecnie wypisują ci receptę na rejestrator dźwięku. Aplikacja była o tyle przydatna, że oprócz wielkiego czerwonego przycisku nagrywania, posiadała również opcję edycji zapisanego pliku wraz z wyświetleniem wykresu amplitudy dźwięku.

Oczywiście nie miałem zamiaru w środku lasu bawić się w edycję, ani utrwalać przemyśleń.

Ukucnąłem tuż przy krawędzi otchłani bunkra i pacnąłem w wirtualny czerwony guzik. Przechyliłem nawet głowę na bok, by nadstawić ucho i wydobyć jakikolwiek dźwięk, ale wiedziałem dobrze, że to na marne. Po dokładnie 20 sekundach pacnąłem ekran ponownie by zatrzymać nagrywanie. Plik WAV został zapisany i mogłem go zweryfikować.

I dokładnie w tym momencie zdałem sobie sprawę, że to był błąd. Liczyłem na wątłą, prostą linię, raz po raz drgającą przez lekkie szurnięcie butem lub ćwierknięcie ptaka. Zamiast tego zobaczyłem wzburzony sznur fal dźwiękowych, które mogły być dosłownie wszystkim.

Nie miałem pojęcia co się dzieje tam na dole, ale by się upewnić, że to coś na pewno dochodzi ze środka, zamknąłem z powrotem klapę, odszedłem kilka metrów od jamy i ponownie włączyłem nagrywanie w pobliżu jednego z drzew. Tym razem edycja pliku pokazała niemal prostą linię z delikatnymi odgłosami, których nikt o zdrowych zmysłach nie miał prawa się bać. W przeciwieństwie do wcześniejszego nagrania.

Nawet nie miałem po co zrzucać cholernego kamienia żeby sprawdzić, jak jest głęboko.

Ponownie zamerdałem palcem w uchu. Nic nie pomogło.

Muszę przyznać, że długo się zastanawiałem czy wejść do środka. To była wyniszczająca psychikę walka dwóch cech pierwotnych – strachu i ciekawości.

Wiedziałem, że gdy odejdę, nigdy tu nie wrócę. Wiedziałem też, że gdy zejdę, mogę tego żałować do końca życia. Ale przecież tam na dole nie mogło być nic groźnego. Przecież było zamknięte na kłódkę, prawda? Potwory odpadają – nie wierzę w nie od czasów podstawówki. Więc może jakaś maszyna? Racjonalizacja jest bardzo pomocna przy podejmowaniu ważnych decyzji. A przynajmniej tak radził mi psycholog. Szkoda tylko, że nie wszystko da się racjonalnie wytłumaczyć.

I tak naprawdę nie wiem, co miał dokładnie na myśli.

Schowałem telefon do kieszeni, zdjąłem plecak i położyłem go przy drzewie. Dźwignąłem pokrywę i zardzewiała klapa znów rąbnęła.

Wziąłem głęboki oddech i wsłuchałem się w bicie serca, będące jedynym dźwiękiem, jakiego doświadczałem. Przez chwile wyglądałem jak bokser rozluźniający mięśnie przed ważną walką. Dookoła robiło się coraz szarzej, a słońce powoli zapominało o tej półkuli Ziemi.

Raz się żyje, pomyślałem wtedy. Ale teraz muszę żyć z tą historią do samego końca.

Wyczułem stopą pierwszy szczebel i kopnąłem go parę razy by sprawdzić, czy nie zlecę i nie złamię sobie karku. Wydawał się być całkiem solidnie przymocowany. Powoli zacząłem schodzić, z początku przytrzymując się krawędzi włazu by potem zanurzyć się całkowicie w ciemność, która pozbawia mnie kolejnego ważnego zmysłu.

Pozostał mi dotyk i zapach, ale na całe szczęście nic nadzwyczajnego mnie nie alarmowało. Marzyłem tylko o tym, by w końcu wyczuć podłoże i wyciągnąć telefon. Mimo wszystko to marzenie mnie przerażało.

Powietrze robiło się coraz chłodniejsze, ale nadal czułem jego gęstość i duszność, jakkolwiek te dwie cechy wykluczają się w normalnym świecie. Przyzwyczajałem się powoli do zapachu wilgotnej zgnilizny, ale dochodziła do tego bezbarwna, zatykająca nos woń kurzu.

Kilkanaście szczebli niżej w końcu trafiłem na stały grunt. Szybko wymacałem telefon, wyjąłem płynnym ruchem i odblokowałem ekran.

Bunkier spoczywał na głębokości mniej więcej dziesięciu metrów. Nie wiedziałem czy to sporo, czy też nie i przyznam szczerze, że była to moja pierwsza wizyta w takim miejscu. Może natknąłem się na pozostałości z II Wojny Światowej?

Włączyłem w telefonie aplikację SMS. Miała jasne tło i to bardzo pomagało, pomimo że bateria z pewnością mnie za to znienawidziła. Już w tym momencie wyświetlała 25%. Powinno starczyć na kilkanaście minut, a przynajmniej taką miałem nadzieję. Trzymając telefon z wyświetlaczem zwróconym przed siebie, spowiłem mrok piwnicy lichym światłem. Kontury przedmiotów były niewyraźne, a cienie rozlane, przez co trudno było zinterpretować cokolwiek na pierwszy rzut oka.

Wnętrze składało się na trzy pomieszczenia z gołymi, betonowymi ścianami, niechlujnie wyszpachlowanymi, z widocznymi wgłębieniami i krzywiznami. W pokoju, w którym się znajdowałem, było kilka surowych półek, jakby garażowych, ze stosami porozrzucanych, brązowych papierów, niekiedy tylko poukładanych w równe wieże. Po drugiej stronie było krzesło bez oparcia oraz niewielkie biurko. Na blacie stał solidny magnetofon szpulowy wykonany z aluminium z dużą ilością pokręteł i gniazd znajdujących się pod dwoma ogromnymi szpulami. Był tam również mikrofon, słuchawki oraz kilka porozwijanych taśm, przypominających chaotyczną plątaninę czarnych winorośli. Gdzieś pod nimi błyszczały aluminiowe pojemniki na nagrania. Część była otwarta i wybebeszona, jakby ktoś brutalnie chciał pozbyć się dowodów, ale dostrzegłem również parę nietkniętych… lub po prostu pustych.

Całe pomieszczenie mogło mieć około ośmiu metrów kwadratowych, nie więcej. Podszedłem bliżej do magnetofonu by chociaż odczytać nazwę producenta, ale nigdzie nie zauważyłem żadnego napisu. Wodziłem telefonem dookoła całego sprzętu, oglądając każdy szczegół, jaki mógłby pomóc mi w zidentyfikowaniu epoki, w której powstał.

Zupełnie nic. Tylko gruba warstwa kurzu i kilka smolistych, starych pajęczyn, których właściciele już dawno padli z głodu. Nawet przy gałkach i przełącznikach nie było żadnych podpisów. Osoba obsługująca musiała znać wszystko na pamięć.

Skierowałem się do papierzysk, które już na pierwszy rzut światła wydawały się zlepkiem cuchnącej celulozy. Dawało się jedynie rozróżnić zwykłe kartki od solidniejszej, twardszej okładki, w jaką były zapakowane. Z pewnością miały swoją określoną tematykę lub chronologię, ale nic więcej nie udało mi się wydedukować. Starałem się wyszukać chociaż jeden czytelny folder, ale w tak słabym świetle nawet nie byłem w stanie odróżnić zgnilizny od brązowej obwoluty akt.

Dotknąłem jednego ze stosów palcem. Od góry był wilgotny i miękki, ale im niżej sprawdzałem, tym bardziej przypominał w dotyku suchy papier. Wyszarpnąłem więc folder z samego dołu z nadzieją, że będzie można cokolwiek przeczytać. Na oko mógł mieć kilkadziesiąt stron. Przewróciłem brązową okładkę z rozmazanym tuszem długopisowym i delikatnie przewertowałem, chwytając dwoma palcami dolny róg każdej z kartek.

Wszystko było spisane długopisem i wszystko było nieczytelne. Gdy starałem się odczytać pojedyncze wyrazy, skutecznie utrudniał mi to charakter pisma, który przypominał bazgraninę lekarzy w kartach pacjenta. Rozpoznawałem za to liczby. Było ich bardzo dużo w narysowanych od linijki tabelkach. Niektóre strony były całe nimi zawalone. Dla mnie wyglądały na bezsensowne ciągi cyfr, ale dla osoby, która to spisywała, musiały stanowić jakąś wartość. Co to było? Współrzędne? Jakiś kod?

Pomyślałem o Enigmie – starej niemieckiej maszynie szyfrującej. Czy to był jakiś klucz? Pamiętam z filmów dokumentalnych, że tajne dane były często spisywane lub drukowane tuszem łatwo rozpuszczającym się w wodzie, by łatwo pozbyć się dowodów w przypadku niebezpieczeństwa.

Cholera, gdzie ja jestem?

Skierowałem jasny ekran prosto w twarz. Przypomnijcie sobie, jak wypalało wam oczy, gdy ostatni raz sprawdzaliście godzinę na telefonie w środku nocy. I to na standardowych ustawieniach ekranu.

Ja właśnie zrobiłem to samo, tyle że przy jasności ustawionej na maksimum.

Mrużąc oczy znów włączyłem dyktafon i nagrałem otoczenie, stojąc w bezruchu. Szybka edycja i zobaczyłem potworny hałas. W tym pomieszczeniu z pewnością nie było nic, co mogłoby go wytwarzać, więc z pewnością w którymś z dwóch pozostałych musiała być jakaś maszyna.

Ale skoro nadal działała, to kto jej doglądał?

Strachliwe przemyślenia przerwał mi jeszcze straszniejszy komunikat na wyświetlaczu: „Słaba bateria. Podłącz ładowarkę”. Ikona baterii wybiła 10%. Nie pozostało mi zbyt wiele czasu.

Chciałem iść szybciej do dwóch pozostałych pomieszczeń, ale nogi mi odmawiały posłuszeństwa. Stąpałem delikatnie, jakbym bał się zbudzić jakiegoś prehistorycznego potwora, który chrapie tuż obok. Świecąc telefonem przed siebie powoli gubiłem zarysy magnetofonu szpulowego i papierzysk, zostawiając je za sobą niczym mroczną przeszłość. Zaczynała się prostokątna wnęka, którą chyba najrozsądniej nazwać małym korytarzem. Jego gołe ściany załamywały światło na dwóch wgłębieniach z drzwiami, stojącymi naprzeciwko siebie. Po lewej stronie drzwi były zamknięte, ale te po prawej zostały pozostawione uchylone do środka. I to od nich właśnie zacząłem.

Był to równy prostokąt pozbawiony jakichkolwiek wzorów, z wmontowaną bez uczucia klamką, której nie odważyłem się nacisnąć. Drzwi zdecydowanie zostały wykonane ręcznie. Pchnąłem je lekko i ujrzałem cztery nagie ściany oraz jedno drewniane krzesło z tapicerowanym siedziskiem. Omiotłem wzrokiem wszystkie kąty i nic nie wskazywało na to, by kiedykolwiek stały tu jakieś meble. Nie było przybrudzonych ścian, nie było śladów przesuwania. Przypominało to jeden z tych snów, jakie pojawiają się o czwartej rano przy czterdziestostopniowej gorączce – ciągnące się bez sensu majaki, które po racjonalnym odrzuceniu po chwili wracają ze zdwojoną siłą, zabierając cię do świata wyrwanych kontekstów i rozrzuconych fragmentów rzeczywistości, zniekształconych przez płody śniącej wyobraźni.

Z pewnością je pamiętacie. Wczorajszy sen można zapomnieć po kilkunastu minutach od przebudzenia, natomiast te wnikają w pamięć tak głęboko, że potrafią zniszczyć samopoczucie na samo ich wspomnienie.

Czy to była żmudna jazda na rowerze w miejscu, podczas gdy wszyscy cię wyprzedzają, czy też wieża zbudowana z rur, po której bezsensownie starasz się wspinać. Może to też być bunkier, gdzie jedno z pomieszczeń wielkości maksymalnie dziesięciu metrów kwadratowych ma puste, szare ściany, a dokładnie w samym środku stoi niezakurzone krzesło z miękką poduszką. Wyglądało tak, jakby ktoś postawił je tutaj przed chwilą. Jego siedzenie wręcz zapraszało do skorzystania, podczas gdy wszystko inne spowite było solidną warstwą kurzu i plątaniną zwisających pajęczyn.

Zapragnąłem je ruszyć, ale nim sięgnąłem ręką, w mojej głowie pojawił się przeszywający jak strzała pisk, zupełnie jakbym stał zbyt blisko jakiegoś wybuchu, rozrywającego bębenki. Zasłoniłem uszy, ale nic to nie pomogło. Zachwiałem się i prawie zemdlałem. Pole widzenia skurczyło mi się do jednego punktu, jakim była delikatna tkanina siedziska, uginająca się nieznacznie jakby pod ciężarem niewidzialnej osoby.

Ostatkami sił udało mi się zrobić kilka kroków do tyłu, aż pacnąłem plecami w ścianę. Telefon zawibrował i znów wyświetlił komunikat. Spojrzałem. Tym razem pozostało 5%.

Wolną dłonią starałem się rozmasować skroń w miejscu, gdzie pisk świdrował mi czaszkę. Musiałem wyjść, żeby zachować świadomość. Przeszedłem wzdłuż ściany, aż na natrafiłem wyjście. Gdzieś przy samej futrynie dotknąłem czegoś miękkiego. Zamarłem i dokładnie obejrzałem wypukłą linię, która prowadziła w górę, wędrując przez sufit. Zawiodła mój wzrok na środek pomieszczenia. Dokładnie nad krzesłem wisiała jakaś metalowa obręcz, przypominająca nieco antenę.

Nie mogłem się dalej zastanawiać, świdrowanie było zbyt mocne. Szarpnąłem klamkę i zatrzasnąłem drzwi.

W tym momencie niemal wszystko ustało. Kręciło mi się w głowie, serce mi łupało w piersi i coś dziwnego dudniło jednostajnie w uszach (na pewno nie puls). Ale cała reszta wróciła do rzeczywistości. Wyrwałem się ze snu.

Przez chwilę nie wiedziałem gdzie jestem. Było ciemno, duszno i chłodno zarazem. Zamrugałem oczami kilka razy, chcąc je zmusić do współpracy, a dopiero po sekundzie zdałem sobie sprawę, że moje jedyne źródło światła przyciskam do skroni. Gdy skierowałem wyświetlacz telefonu przed siebie, wszystko znów spowiła blada poświata, tworząca ponure, martwe cienie.

Przebrnąłem moją prowizoryczną latarką po wszystkich kątach, jakby próbując sobie udowodnić, że przed chwilą tu byłem, i zatrzymałem łunę na zamkniętych drugich drzwiach.

Znów wibracja. Ze zmrużonymi oczami odwróciłem ekran. Jeszcze 3%. Przy takich ustawieniach poziom naładowania spada z każdą chwilą. Zostało mi maksymalnie kilka minut.

Miałem ochotę uciekać. Mój mały, zagracony ale przytulny pokój w domu wydawał się tak odległy, jakbym nie był w nim od lat. Ale znowu ciekawość zwyciężyła i pociągnąłem za tę cholerną klamkę. Zaskrzypiała, a przynajmniej taki dźwięk czułem pod dłonią. Wiecie, ten mrowiący zgrzyt, jaki mają wszystkie klamki w starych domach.

Drzwi również otwierały się do wewnątrz, ale coś je blokowało. Zapewne jakieś porzucone na podłodze rupiecie. Czyżbym natrafił na jakiś składzik? A może tam była ta maszyna?

Pchnąłem mocniej, zapierając się jedną nogą. Tym razem udało mi się przepchnąć to, co blokowało drogę. Ze środka wypadł smród zgnilizny.

W zasadzie to nie miałem zamiaru tam wchodzić. Chciałem tylko rzucić okiem i przejechać światłem po wszystkich zakątkach. Pomogłoby mi to w późniejszej interpretacji całej przygody. Tak właśnie chciałem i tak zrobiłem, mimo że mogłem uciekać, gdy miałem jeszcze okazję i mętlik w głowie.

To, co przesunąłem, było martwym ciałem. Wyglądało jak jedna z tych egipskich mumii, tyle że w mundurze, najprawdopodobniej wojskowym, oraz dziurą w głowie. Przy ścianie naprzeciwko leżało oparte plecami drugie ciało. Mężczyzna ubrany był w garnitur, a w jego ręce spoczywał pistolet. Twarz była wysuszona i przebarwiona zaschłą krwią. Gdzieniegdzie spod pergaminowej skóry zionęła upiorna czaszka, do której dogryzły się robaki.

Upiorny widok trwał dosłownie parę sekund i nie zdążyłem się dokładniej przyjrzeć. Potem ekran przyciemniał i zgasł.

Była to najbardziej przerażająca chwila w moim życiu. Jestem jedną z tych osób, które boją się nawet zejść po ciemku do piwnicy, więc pomyślcie, co musiałem czuć w tamtym momencie. Serce mi stanęło, a jego mięśnie były tak skurczone z przerażenia, że przestałem czuć dudnienie, oznaczające jego bicie. Wszystkie wnętrzności najprawdopodobniej podeszły mi do gardła.

Szok był tak potężny, że omal się nie przewróciłem. Odrzuciło mnie do tyłu i przywaliłem najpierw w drzwi, zahaczając nerką o klamkę, a potem łupnąłem o ścianę i wypuściłem z ręki telefon. Ból przywrócił mnie do życia. Odzyskałem kontrolę nad własnym ciałem, puls powrócił.

Ale nadal nie słyszałem, ani nie widziałem zupełnie nic. Byłem bezbronny, pozbawiony najważniejszych zmysłów. Szczerze pożałowałem swojego losu i pozazdrościłem tym wszystkim, którzy mają możliwość przebywać na powierzchni.

Gdy nic się nie widzi, ani nie słyszy, pozostałe zmysły przejmują ster i przedstawiają mózgowi twoje położenie. Starałem się przypomnieć ostatnie ruchy i odtworzyć je w odwrotnej kolejności. Ostatni błysk światła, ostatni krok, ostatni dźwięk upadającego kawałka plastiku. Mój mózg dowiedział się również jak dziwnie śmierdzą kilkudziesięcioletnie zwłoki i jak dobrze, że zrezygnowałem z jedzenia kanapek.

Padłem na kolana w miejscu, gdzie wydawało mi się, że mógł upaść telefon. Uparcie tarłem betonową podłogę, jakbym przeczesywał piasek w poszukiwaniu skarbu.

Nie wiem czy to przez strach, czy też coś zupełnie innego, ale nagle zrobiło mi się cholernie zimno. Czułem jak włosy na rękach stroszą się niczym sierść u wściekłego kota. Pomimo chłodu na pulsujących skroniach czułem gorący pot.

Moje serce mówiło – Du, dum. Du, dum. Du, dum.

I ten pieprzony pisk w uszach…

Paznokciem puknąłem jakiś przedmiot. Wyobraźnia podpowiadała mi wszystko. Czy to był but trupa? Sięgnąłem ostrożnie w ciemność i pod palącą od tarcia betonu dłonią poczułem charakterystyczny kształt i gładką frakturę. Znalazłem.

Nadal klęcząc przytrzymałem wciśnięty przycisk z boku telefonu i na ekranie pojawiła się animacja wczytywania, delikatnie podświetlając kilka najbliższych centymetrów, w tym moje spocone, drżące palce.

By odwrócić uwagę od obłędu, który napierał na mnie z wszystkich stron, gapiłem się w ikonę wczytywania. Po trwającej wieczność minucie w końcu pojawił się ekran startowy. Wstukałem numer PIN pozostawiając mokre ślady na wyświetlaczu. Od razu rzucił się na mnie komunikat z migającą baterią i żądaniem energii – 1%.

Jeden procent. W tamtej chwili myślałem, że właśnie tyle mam szans na przeżycie. Zerwałem się na nogi i szybko skierowałem telefon przed siebie. Ruszyłem truchtem do pierwszego pomieszczenia z rejestratorem oraz dokumentami.

Znów się wyłączył. Znów egipskie ciemności, smród i dudnienie. Na całe szczęście zapamiętałem układ pomieszczenia.

Szybkim i sprawnym ruchem zgarnąłem dwie szpule z biurka, schowane w aluminiowym pojemniku. Po omacku dotarłem do ściany i kierowałem się w lewo, by złapać kontakt z którymkolwiek ze szczebli z drutu zbrojeniowego.

Nie było go.

Spojrzałem w górę z nadzieją, że zobaczę fragment nieba, które zapewne było już granatowe, o ile nie czarne.

Nie było go również.

Znów przytrzymałem przycisk z boku telefonu i zacząłem płakać. Nic, żadnego mdłego podświetlenia oznaczającego ocalenie.

Czy właz się zatrzasnął? To było niemożliwe. A może straciłem wzrok, podobnie jak i słuch? Gdybyście tylko widzieli jak bardzo się bałem.

Wsunąłem szpule za spodnie, a martwe urządzenie schowałem w kieszeni. Chciałem mieć obie ręce wolne by oklepywać nimi na ślepo szorstką i lodowatą ścianę.

Wtedy też coś poczułem. Nie wiem, który zmysł temu towarzyszył, ale z pewnością nie był to żaden z tych używanych na co dzień. Odnosiłem wrażenie, że ktoś jest tutaj ze mną. Uczucie to można przyrównać ze świadomością czyjejś obecności, gdy zamkniesz oczy w towarzystwie, ale nadal wiesz, że ten ktoś tam jest. A może ja powoli wariowałem?

Do tej pory jedyny rodzaj ciemności, z jakim byłem zaznajomiony, to ten, w którym zawsze jest delikatne źródło światła, podpowiadające o konturach wszystkich przedmiotów w otoczeniu. Tym razem było zupełnie inaczej. Zupełnie tak, jakbym miał zamknięte oczy i wiedział, że ten ktoś tam jest. I nie mogłem ich otworzyć.

Pod butem wyczułem delikatne drżenie, jakby coś było przesuwane tuż obok mnie. Odwróciłem się i machnąłem pięścią w pustkę.

Wtedy też, chyba po raz pierwszy, zacząłem krzyczeć. Bez najmniejszego dźwięku moje struny głosowe wibrowały, sprawiając ogromny ból. Przyparty do ściany osunąłem się na podłogę. Prostującą się nogą stuknąłem w coś, czego tam wcześniej nie było.

Zacząłem wrzeszczeć jeszcze bardziej i wierzgać we wszystkich kierunkach. Bicie serca osiągnęło pułap bólu w klatce piersiowej. Ale nic mnie nie atakowało, nic mnie nawet nie dotknęło. Wątpię by ktokolwiek na świecie przeżył tak ogromne przerażenie.

Przez chwilę siedziałem oparty o beton, dysząc i wytrzeszczając oczy, łudząc się, że dzięki temu, wpadnie w źrenicę jakiś promień światła. Nic się nie działo. Uspokoiłem się momentalnie, jakby zyskując na powrót rozsądek. Duchy przecież istnieją tylko w filmach z lat osiemdziesiątych. Przecież zwłoki nagle nie ożyły i nie doczołgały się do ciebie, żeby zeżreć twój mózg, pomyślałem. Po prostu coś ci się uroiło. Jesteś w nieznanym pomieszczeniu po ciemku. Każdy by się bał.

Prawie się roześmiałem, ale od razu zdałem sobie sprawę, że zaczynam wariować.

Czytałem gdzieś o deprywacji sensorycznej, czyli świrowaniu i halucynacjach po odcięciu bodźców. Gdy do zmysłów nie docierają żadne impulsy, umysł stara się to zrekompensować i rodzi niepohamowane bujdy.

Czy to mnie już spotkało, czy też dopiero nadejdzie?

Wyciągnąłem ręce i zacząłem obmacywać powietrze by znaleźć to, w co kopnąłem. Tuż przede mną leżało przewrócone krzesło, które po dotknięciu było mrowiące. Nie potrafię tego w inny sposób określić. Po wymacaniu konturów wiem, że było tym samym krzesłem, które znajdowało się w pustym pomieszczeniu. Miało idealnie wypolerowane oparcie i delikatne, tapicerowane siedzisko. Mimo że nie posiadało żadnych wyraźnych zdobień, wydawało się być jakby nie z tej epoki. Wiodąc po nim opuszkami palców czułem elektryzujące mrowienie, jak gdybym dotykał językiem styków starej baterii.

O cholera. Czy to możliwe żebym wszedł nie do tego pokoju?

Teraz już nieco bardziej się zaśmiałem. Schowałem twarz w dłoniach ze wstydu i obiecałem sobie, że nigdy nikomu o tym nie wspomnę.

Tak, wariowałem.

Chwilę później znów zacząłem płakać przypominając sobie, że żadnych szpul w pokoju z krzesłem przecież nie było. A ja właśnie miałem takie dwie za spodniami, w aluminiowych pudełkach wielkości bardzo grubej płyty CD.

One były rzeczywiste. I to mrowiące krzesło też.

Zerwałem się na nogi, by przejść maksymalnie w prawo i dotknąć aluminiowych półek z dokumentami. Pacnąłem w pustą ścianę. Wycofałem się z powrotem, uważnie dotykając betonu, upewniając się, że nie idę po skosie. Odtrąciłem nogą krzesło i na wprost znów dotknąłem gołej, mroźnej ściany.

To było pokój z krzesłem.

Tym razem obróciłem się w prawo i postawiłem kilka delikatnych kroków aż trafiłem na wnękę z wyjściem. Odtwarzając w myślach układ pomieszczeń uznałem, że teraz na wprost mnie powinny za drzwiami znajdować się bardzo stare zwłoki. Skręciłem w lewo.

Powoli człapałem i sunąłem przed siebie, a gdy utraciłem dotyk szorstkiego betonu, ruszyłem do przodu z wariującym błędnikiem, który nie mógł znaleźć żadnego punktu odniesienia. Całą wieczność później dotarłem do ściany naprzeciwko i zacząłem ją obmacywać w poszukiwaniu drabinki.

Za którymś puknięciem chwyciłem za ordzawiony pręt. To była niesamowita ulga. Zupełnie jakby dotknąć i doświadczyć rzeczywistości.

Wybudzenie z potwornego koszmaru trwało przez całą wspinaczkę. Gdy dotarłem na powierzchnię było już ciemno. Położyłem się na betonie okalającym właz i płakałem. Długo i wdzięcznie, nie słysząc własnego skowytu. Cieszyłem się, że udało mi się wydostać i zarazem żałując, że w ogóle tam schodziłem.

Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, pomyślałem wtedy. Jakie to prawdziwe przysłowie.

Było tak ciemno, że nie miałem pojęcia w którą stronę iść, ale widziałem delikatne kontury drzew i czułem na policzkach trzeźwy powiew wiatru. To mi wystarczyło by odetchnąć z ulgą.

Z trudem odnalazłem plecak pod drzewem. Wygrzebałem wszystko, ale nie było w nim nic, co pomogłoby mi w odnalezieniu drogi powrotnej. Nie wiedziałem nawet która jest godzina. W końcu żyjemy w czasach, gdy rozładowanie się telefonu jest małą, życiową tragedią, powodującą całkowitą dezorientację.

Usiadłem obok i oparłem się o drzewo. Po omacku schowałem do plecaka wykradzione szpule oraz porozrzucane rzeczy, zostawiając sobie bluzę, którą chaotycznie narzuciłem na siebie. Przypomniał mi się moment, gdy ją dziś wyciągałem z szafy. Dziwiłem się samemu sobie, ponieważ miało mnie nie być przez nieco ponad godzinę. A jednak się przydała i być może uchroniła mnie od zamarznięcia, albo przynajmniej od zapalenia płuc. Wrześniowe noce potrafią być naprawdę mroźne.

Byłem skrajnie wyczerpany i wystraszony, ale mimo wszystko w którymś momencie zasnąłem.

Obudziłem się, gdy zaczynały ćwierkać pierwsze ptaki. Jeden z nich przefrunął tak blisko, że usłyszałem trzepot jego skrzydeł. Przez chwilę nie mogłem sobie przypomnieć co robię w środku lasu i dlaczego trzęsę się z zimna, ale po chwili wszystkie wspomnienia wylały się na mnie jak wiadro wody. Bolał mnie każdy centymetr ciała, od palców od stóp po czubek głowy. A najbardziej doskwierał mi kręgosłup od całonocnego opierania się o chropowatą i twardą korę.

Podniosłem się na nogi, co samo w sobie było ogromnym wysiłkiem, i rozejrzałem się dookoła. Nie zauważyłem żadnego włazu, żadnego betonu i żadnej ścieżki. Poczułem strach i ulgę w tym samym momencie, nawet nie spodziewając się, że taka kombinacja uczuć w ogóle jest możliwa. Coś ścisnęło mnie w żołądku i prawie zwymiotowałem.

A drzewa delikatnie szumiały, targane jesiennym wiatrem. Dźwięk piękny i kojący.

Do domu dotarłem jakieś trzy godziny później. Idąc cały czas przed siebie udało mi się odnaleźć asfaltową drogę i złapać stopa do miasta, ale mógłbym przysiąc, że jeszcze kilkanaście minut dłużej i padłbym z wyczerpania. Kierowca nie zadawał pytań. I dobrze.

W domu zjadłem ogromny posiłek, położyłem się spać i zniknąłem na kilkanaście godzin. Nie śniło mi się zupełnie nic.

Pewnie zastanawiacie się, co było nagrane na tych taśmach? Ponad tydzień zajęło mi poszukiwanie osoby, która ma sprzęt mogący je odtworzyć i nie będzie zbyt ciekawska. Skończyło się na ogłoszeniu w Internecie, ale chyba lepiej nie mogłem trafić. Pan Marek był kolekcjonerem starych radiomagnetofonów i tym podobnych. Nawet zamknął za sobą drzwi, gdy chciałem zrobić transkrypcję.

Jeżeli uda mi się zgrać taśmy do zapisu cyfrowego, to pomyślę, czy nie wrzucić ich na YouTube.

Większość nagrania była zniszczona, ale czasem dało się słyszeć trzy zniekształcone i niewyraźne głosy. Przesłuchiwałem taśmy kilka razy, ale i tak nie udało mi się wyłapać wszystkiego. Dla lepszego rozeznania, oznaczyłem cyframi różnych rozmówców. Najbardziej niepokojący był głos drugiego, który przypominał obojętne, pozbawione emocji czytanie z kartki. Ten sam głos miałem nagrany w telefonie, gdy używałem rejestratora dźwięku.

SZPULA I

1: Jesteś gotów?

2: Tak.

1: Może zaczniemy od tego… kim jesteś.

2: Nazywaj mnie jak chcesz. Dla niektórych jestem ideą, myślą, absolutem.

1: Mogę cię nazwać istotą z innego świata.

2: Możesz. Ale wiedz, że wszystkie światy należą do mnie.

1: Który już raz tutaj jesteś?

2: Gdybym miał używać liczebników twojego języka, powiedziałbym że jestem tu od zawsze.

1: A według swojego języka?

2: Nie mam takiego. Nigdy go nie potrzebowałem. Nie słuchasz mnie uważnie.

1: Dlaczego jesteś teraz tutaj i rozmawiasz ze mną?

2: Żeby przekazać informacje.

1: Możesz rozwinąć swoją myśl?

2: Nie posiadam myśli. Jestem strumieniem. Płynę, przekształcam się i [głos niewyraźny]. Wiedziałeś o tym. Wasi fizycy wiedzą o tym. Wasi filozofowie się domyślają.

[tu taśma była wkręcona w magnetofon, nie udało się nic odzyskać z około 3 minut materiału]

1: Nigdy nie reagowałeś.

2: Nie.

1: Ludzie zabijali się w twoim imieniu.

2: Ja nie mam imienia.

1: Sztuczne oznaczenia się nie liczą?

2: Wyobrażenia się nie liczą.

1: Ile jest takich światów jak ten?

2: Nie ma takiej liczby w twoim języku. Mogę ci tyko powiedzieć, że są.

[bardzo niewyraźne dialogi, trwające kilkanaście sekund]

1: Chwila… ja już nie mogę… Przerwa. Proszę, przerwa.

3: Siedź, nie ruszaj się. Nie możesz teraz wstać.

1: Znowu nic nie słyszę. Halo, jesteś?

[koniec szpuli był jednym wielkim szumem, około 10 minut stracone lub nigdy nie nagrane]

SZPULA II

2: Chodź, usiądź, musimy dokończyć.

1: Dlaczego się nie opiekujesz [niewyraźne]

2: Jestem strumieniem.

[kilka minut całkowicie nie do zrozumienia prócz pojedynczych słów wyrwanych z kontekstu]

1: Siedzę tu sam… kurwa.

3: Nagrywaj.

1: Muszę wyjść, wypuść mnie. Sam tu siedź!

[trzaski]

3: Zadawaj bardziej precyzyjne pytania. Odpowiedzi tak i nie.

1: Kiedy umrę?

2: Ja nie znam przyszłości.

[szum i zakłócenia]

3: Musimy [niewyraźne] eksperyment.

2: Dlaczego?

3: Usłyszałem coś nad włazem.

2: Szpieg?

3: Możliwe. Albo jakieś zwierzę. Nie możemy ryzykować.

[kilkanaście sekund przerwy]

3: …albo zapytaj jego.

1: Kto jest nad nami?

2: Człowiek. Nie stanowicie harmonii. Nie zostaliście stworzeni do bycia w harmonii.

1: Kim on jest i jak nas znalazł?

2: Wysłali go ludzie z innego regionu. Słyszy nas teraz. Został przysłany by słyszeć. Boi się.

1: Miałeś rację, musimy przerwać. Nikt nie może się o tym dowiedzieć.

[szum i zniekształcona wymiana zdań]

3: Broń jest w schowku.

1: Musimy? Przecież jeszcze… [bardzo niewyraźne kilka słów] Nikt się tu nie dostanie. Jesteśmy zamknięci od zewnątrz.

3: Nie możemy ryzykować. Ta misja i tak miała się w ten sposób zakończyć.

[niewyraźny głos nr 3]

1: Wyłącz rejestrator i schowaj taśmę.

3: Taśma dwudziesta pierwsza. Koniec eksperymentu. Pięć, zero, trzy, dwa, jeden, osiem, pięć, jeden, osiem, pięć, jeden, dwa, siedem, osiem.

[krótki pisk i szum do końca szpuli]

To wszystko. A uwierzcie mi, było tego o wiele więcej. Całe kasetki wypełnione taśmami magnetycznymi. Odpowiedzi na wszystkie pytania zamknięte pod ziemią w jednym, odosobnionym bunkrze. I pomimo, że nie udało mi się wyłapać ze zniszczonych nagrań nawet kilku minut, to i tak wiem, że może to i lepiej. Pewne rzeczy powinny pozostać nieodkryte.

Nie zapomnę do końca życia tych chwil spędzonych w bunkrze. Dławiąca atmosfera i zanik zmysłów spowodował, że do dzisiaj budzę się z gorączką i zimnymi potami. I nie śni mi się wtedy nic.

Mogła to być rozmowa z kimś chorym psychicznie. Mógł to być najzwyklejszy żart, chociaż wątpię. Nie chcę już o tym więcej myśleć. Teraz wiecie tyle samo co ja. I radźcie sobie z tym sami. Jak ja przez ostatnich kilka lat.

A co zapisało się w pamięci mojego telefonu? Jednostajny, nieludzki głos nr 2 powtarzający „Chodź, usiądź, musimy dokończyć”.

P.S.

Próbowałem odnaleźć ścieżkę prowadzącą w to tajemnicze, zapomniane miejsce, ale po kilkunastu razach zrezygnowałem. Może nie istniało, a może coś mnie zwodziło, bym nigdy tam znów nie dotarł. Jedyną pamiątką były nocne pobudki oraz taśmy, których wolałbym w ogóle nie słyszeć.