Z artykułami związanymi z rekordami długowieczności bywa tak, że szybko się dezaktualizują. Jednak z tego co się orientuję, w międzyczasie nikt ze wspomnianych muzyków nie przerzucił się na granie na harfie wysoko w chmurach. I niech tak jeszcze długo zostanie, by podkręcić rekordy do granic nieosiągalnych dla One Direction czy innych Jonas Brothers.

Poprzednio dowiedzieliście się, że The Isley Brothers i The Four Tops zaczęli występować mniej więcej 60 lat temu, teraz z kolei możecie poczytać o kolejnych, które dźwigają już siódmy krzyżyk. Zasady takie same jak ostatnio, więc żeby nie przedłużać, link do części pierwszej. Dodatkowo jako bonus zespół, któremu dużo do znalezienia się na liście nie brakowało.

southlanders

The Southlanders

Podobnie jak w przypadku wcześniejszych dwóch zespołów, trudno jednoznacznie określić datę powstania tej grupy. Niektóre ze źródeł podają nawet rok 1950, jednak najczęściej spotykaną wersją jest ta, która datuje początek zespołu na 1953 rok. Choć oczywiście jego historia zaczęła się nieco wcześniej. W czerwcu 1949 roku z dalekiej Jamajki do zimnego Londynu przybył Vernon Nesbeth. Opromieniony zwycięstwem w konkursie talentów, był pewien, że podobnie jak w ojczyźnie, także i w Wielkiej Brytanii jego talent znajdzie uznanie. Wziął więc udział w kolejnym konkursie, jednak ten brutalnie zweryfikował jego umiejętności – Jamajczyk zajął przedostatnie miejsce. Nie zniechęcił się jednak i postanowił znaleźć kogoś, kto nauczy go śpiewać.

Tak trafił pod opiekę Edrica Connora, aktora i piosenkarza, który kilka lat wcześniej przebył podobną drogę z Karaibów na Stary Kontynent. W 1953 roku Connor postanowił nagrać album z piosenkami z tego regionu i poprosił swojego podopiecznego o znalezienie kilku muzyków, z którymi ten mógłby robić za wokalistów wspierających. Nesbeth skaptował Franka Mannaha oraz braci Allana i Harry’ego Wilmotów i tak powstał… (korci, żeby napisać Chocapic, ale zabrzmiałoby pewnie rasistowsko) zespół The Caribbeans. Pod tą nazwą muzycy występowali w londyńskich klubach, aż pewnego dnia, podczas jednej z prób wypatrzyło ich dwóch zręcznych menadżerów, którzy zaproponowali zmianę nazwy i zorganizowali zespołowi trasę koncertową po Wielkiej Brytanii i kilku krajach kontynentalnej Europy.

W 1955 roku The Southlanders podpisali kontrakt z wytwórnią Parlophone, która wydała ich pierwszy singiel „Earth Angel”. Jej  szefem był wówczas George Martin (nie, nie ten od „Gry o tron”), późniejszy współtwórca pierwszych sukcesów The Beatles. Jednak największe hity Nesbetha i jego kolegów zostały wydane już po odejściu z Parlophone – były to „Alone” i „Mole In A Hole”. Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych The Southlanders pojawiali się w programach telewizyjnych, później skupili się na koncertowaniu po całym świecie, między innymi na statkach wycieczkowych, co zresztą robią do dziś. A właściwie to robi to Vernon z nowymi członkami zespołu, bowiem tylko on ostał się z oryginalnego składu. Harry Wilmot zmarł w 1961 roku, Allan odszedł na emeryturę trzynaście lat później, zaś Frank Mannah opuścił ten świat trzydzieści lat po Harrym.

The Harptones

harptones

Historia tego zespołu zaczęła się w 1951 roku w Nowym Jorku, kiedy to dwie grupy doo-wop, złożone z młodych chłopców w wieku odpowiadającym dzisiejszym gimnazjalistom, postanowiły połączyć siły. Jedna z nich, The Skylarks, swoje próby urządzała na szkolnym boisku, lecz miała już nawet na swoim koncie udział w konkursie dla młodych talentów na deskach słynnego teatru Apollo. Występ ten zakończył się klapą, a pięciu młodych wokalistów (William „Dempsey” James, Curtis Cherebin, Freddie Taylor, Eugene Cooke i gość o ksywce Skillum) zostało pożegnanych buczeniem. Druga grupa składała się z trzech braci Winfield (Williego, Clyde’a i Jimmy’ego), ich szwagra Johnny’ego Bronsona oraz Williama „Dicey” Gallowaya. Tych z kolei najczęściej można było usłyszeć w okolicach Mostu Brooklińskiego.

Rzecz jasna nie wszyscy nadawali się do występów scenicznych, więc w skład nowego zespołu weszli James i Cherebin z The Skylarks, dwóch braci Winfield (Willie i Clyde) oraz Galloway. Grupa potrzebowała jeszcze dwóch rzeczy – kogoś, kto potrafiłby grać na pianinie oraz nazwy. W ten sposób do zespołu trafił Raoul Cita, a szóstka muzyków ochrzciła się mianem The Harps. W listopadzie 1953 roku wzięli udział w konkursie w teatrze Apollo, tym razem zgarniając główną nagrodę. Tam wypatrzył ich łowca talentów z wytwórni MGM i zaprosił na spotkanie w swoim biurze. Muzycy przyszli, jednak natrafili na zamknięte drzwi. Znudzeni czekaniem, zaczęli podśpiewywać sobie w holu, co nie uszło uwadze dwóm początkującym producentom muzycznym. Ci byli pod tak wielkim wrażeniem, że zaprosili The Harps do znajdującego się po drugiej stronie ulicy studia na przesłuchanie.

Później wspomniani producenci założyli nową wytwórnię, która wydała ich pierwsze single. Jeszcze przed oficjalnym debiutem grupa zmieniła nazwę na The Harptones, nieco zmienił się też jej skład – rodzice Curtisa Cherebina zmusili go do porzucenia śpiewania i skupienia się na nauce, zaś Clyde Winfield sam zrezygnował z robienia kariery muzycznej. Zastąpili ich Billy Brown oraz Nick Clark. Takich zmian było jeszcze później całe mnóstwo, jednak duża ich część polegała też na powrotach członków grupy, którzy wcześniej z niej odchodzili. Wkrótce muzycy odeszli też z wytwórni, która nie dość, że bankrutowała, to nie potrafiła też wypromować zespołu poza Nowy Jork i kilka okolicznych stanów. Tym bardziej nie ma co dziwić się, że nie słyszeliśmy o The Harptones w Europie. Chociaż może nie do końca.

Piosenkę „Life is But a Dream” wykorzystano w filmie „Chłopcy z ferajny”, więc, pewnie nie zdając sobie z tego sprawy, słyszał ją każdy, kto dzieło Martina Scorsese oglądał. Pozostałe piosenki, których zespół przez tyle lat nagrał całe mnóstwo, równie łatwo wpadają w ucho, jednak wypadają drugim. W 1964 roku grupa zmieniła nazwę na The Soothers, wydała jeden singiel i, niż gruchy, ni z pietruchy, rozwiązała się. Po sześciu latach, ponownie pod szyldem The Harptones, muzycy wznowili działalność. Od 1972 roku w zespole usłyszeć można również damski wokal, a w obecnym, pięcioosobowym składzie znajduje się też aż trzech gości, którzy, z mniejszymi lub większymi przerwami, są w zespole od samego początku. Są to Willie Winfield, William „Dempsey” James i Raoul Cita.

The Beverley Sisters

Jeszcze ciężej ustalić datę powstania tego zespołu. Tym bardziej, że trzy wokalistki naprawdę są siostrami (w tym dwie bliźniaczkami), więc śpiewały razem od bardzo dawna. Jak dawna? Jeśli przyjmiemy, że zespół formalnie powstał w momencie zarobienia pierwszych pieniędzy na śpiewaniu, to należy uznać, że siostry występują od czasów II wojny światowej. Joy Beverley urodziła się 5 maja 1929 roku, zaś jej siostry Babette i Teddie dokładnie trzy lata później. Co do dnia, więc jeśli ich ojciec walczył na wojnie, to z pewnością był snajperem (if you know what I mean). Podczas wojny dziewczęta wzięły udział w radiowej reklamie mlecznego napoju Ovaltine. Na planie znalazły się najprostszą drogą – odpowiedziały na ogłoszenie w gazecie.

Podczas przesłuchania, zapytane co potrafią robić, odpowiedziały: „Śpiewać”. Ich kontrakt opiewał na „oszałamiającą” sumę niecałych szesnastu funtów (co i tak było dla nich całkiem dużą ilością kasy), ale otworzyło im to drogę do kariery. Facet od przesłuchań znał jednego z szefów BBC, dzięki czemu siostry Beverley wkrótce zawitały w progi wojennej siedziby nadawcy w Bedford. Gdy po wojnie wznowiono transmisję telewizyjną, młode i ładne wokalistki szybko zostały gwiazdami, dostały nawet własny program, który utrzymał się na antenie siedem lat. Jednak bardziej od nagrywania na potrzeby radia i telewizji, siostry wolały występy sceniczne. Nie oznacza to oczywiście, że unikały studia nagraniowego jak ognia.

Na swoim koncie mają między innymi własne wersje popularnych piosenek świątecznych, np. „Little Drummer Boy” i „I Saw Mommy Kissing Santa Claus”. Wciąż też udzielały się w dżinglach reklamowych. The Beverley Sisters najbardziej popularne były w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, a małżeństwo Joy z kapitanem angielskiej reprezentacji piłkarskiej Billym Wrightem było wówczas tym, czym w naszych czasach jest związek Victorii i Davida Beckhamów. Siostry przetarły też całym Spice Girls szlak na szczyty amerykańskich list przebojów. Kolejne dekady piosenkarki spędzały już jednak głównie w okolicach Londynu, z rzadka występując na scenie. Kiedy jednak kolejne pokolenie podrosło i rozpoczęło swoją karierę, zaczęło ciągnąć wilczyce do lasu.

Będące w całkiem poważnym wieku panie znów zaczęły udzielać się publicznie. W 2002 roku wystąpiły podczas obchodów pięćdziesięciolecia panowania królowej Elżbiety II, kilka miesięcy później zespół trafił do Księgi Rekordów Guinnessa jako najstarsza, aktywna grupa bez jakiejkolwiek zmiany w składzie, a jeszcze w tym samym roku podpisały kontrakt na dziesięć nowych występów. W kolejnych latach swoją obecnością uświetniły uroczystości sześćdziesiątej rocznicy lądowania w Normandii, otrzymały Order Imperium Brytyjskiego i kontynuowały występy na scenie, które jednak w ostatnich trzech latach zarzuciły ze względów zdrowotnych. Niemniej jednak oficjalnie nie rozwiązały grupy (i pewnie nigdy tego nie zrobią), więc są najstarszym, aktywnym zespołem muzycznym wg przyjętych przez nas kryteriów.

A co jeśli spojrzymy na te kryteria z innej strony? Mianowicie skupimy się na najdłuższym okresie spędzonym przez muzyka w jednym zespole? Wtedy wspomnimy nazwisko Iry Tuckera, który w 1938 roku, mając trzynaście lat, dołączył do powstałego dekadę wcześniej zespołu The Dixie Hummingbirds, grającego muzykę gospel. Tucker występował w nim przez 70 lat, aż do śmierci w 2008 roku. Porównajmy więc tę sytuację do wspomnianych na samym początku Rolling Stonesów, do których Ronnie Wood dołączył trzynaście lat po powstaniu grupy. Gitarzysta ma szansę pobić rekord Tuckera w 2046 roku, będąc w wieku 99 lat. Raczej nie będzie wypadało życzyć mu wówczas stu lat, ale my bardzo chętnie takie życzenia przyjmiemy dziś, z okazji pierwszych urodzin Wykrzyknika.