Wiatr owiał ich twarze. Niektóre kosmyki włosów Roberta nie poddały się podmuchom, były zbyt ciężkie, pozlepiane potem lub krwią. Anna starała się doszukać na jego ciele dowodów wczorajszej nocy, jednakże jedyne co dostrzegła to kilka nieregularnych plamek na ubraniu i skórze. Miał również brunatną szramę na koszuli od wytarcia noża, ale równie dobrze mogłoby być to trochę niespranego błota lub sosu.

Ktoś wyjął telefon i zaczął nagrywać. Pomysł podchwycili inni.

Nagle w stronę Roberta wycelowanych było kilkadziesiąt telefonów komórkowych. Co druga osoba spośród tłumu obserwowała jego śmierć wpatrzona w malutki ekran. Musi się idealnie nagrać. W końcu trzeba pokazać znajomym.

Chwilę później Robert usłyszał narastający ryk syreny. Zza budynków wyłonił się radiowóz i Dwayne wyraźnie odetchnął z ulgą. Policjanci zaparkowali samochód tak blisko jego, że pojazdy niemal stykały się przednimi światłami niczym para całujących się kochanków. Z wnętrza radiowozu żwawo wyskoczyło dwóch rosłych policjantów. Jeden z nich podbiegł do bagażnika i zaczął wyciągać niebieskie barierki, które miały odgradzać widownię od teatru. Wyglądały jak wydłużone sportowe płotki, stawiane jako przeszkoda dla biegaczy na dwieście metrów. Drugi policjant, z metalicznym brzękiem osprzętu na pasie, ruszył do Dwayne’a, by wymienić kilka zdań. Moment później zawyła kolejna syrena, tym razem głośniejsza i bardziej przeciągła. Z tego samego zakrętu co radiowóz wyjechała karetka i zaparkowała nieco dalej, na chodniku.

Nie będą mieli zbyt dużo do roboty, pomyślał Robert.

Ze środka nikt nie wyszedł. Sanitariusze i lekarz czekali na rozwój wydarzeń.

Wiatr zaszumiał i wraz z podmuchem przyśpieszył nurt rzeki pod stopami Roberta. Woda pieniła się i chlupała małymi falami o brzegi, jakby nie mogła się zdecydować w którą stronę płynąć.

Robert spojrzał w dół z nadzieją. Czy wysokość jest wystarczająca? Miał przed sobą jakieś pięćdziesiąt metrów swobodnego lotu. Nie było to dużo, jednakże głębokość w tym miejscu wynosiła maksymalnie dwa metry. Gdzieniegdzie można było zobaczyć duże kamienie spoczywające na dnie, więc przy odpowiednim szczęściu, mógł tam być mniej więcej metr wody.

To prawie jak skok na beton, pomyślał. Zresztą, kilku już próbowało z powodzeniem. Co prawda ostatni przypadek miał miejsce około dziesięciu lat temu, a rzeka w tym czasie doczekała się kilku poprawek ze strony ludzkości. Ze względu na podtapianie terenów, które przeznaczone były pod zabudowę, profilaktycznie poszerzono koryto o kilka metrów. Dzięki temu nurt zwolnił i przestał straszyć powodzią po wielodniowych, intensywnych deszczach, zdarzających się raz na kilkanaście lat.

Robert pogrzebał w pamięci i przypomniał sobie, że przed poszerzeniem, prąd rzeki był tak ogromny, że wyglądał niczym poziomy wodospad. Na cześć jej nieobliczalności została nazwana Mad River, jak wiele innych podobnych rzek Ameryki.

W tym mieście nigdy nie czuł się jak w domu. Zdobiona tablica z napisem „Coveford” przy wjeździe oznajmiała, że przez najbliższe 15 mil nie wydarzy się absolutnie nic, pomimo ponad dwustu tysięcy mieszkańców. Prócz kilku kin, kręgielni i Aquaparku, jedyną rozrywką było uchlewanie się na umór i wracanie chwiejnym krokiem do domu, o czym przekonało się wielu kierowców ciężarówek przejeżdżających przez tę zapomnianą przez boga mieścinę. Kilkanaście razy do roku umiera tu stado pijaczków, którzy wpakowali się w nocy na szosę z przeświadczeniem, że nic ich nie rozjedzie w drodze do łóżka. Bo przecież w Coveford nic się nie dzieje.

Miasto było zdominowane przez biedotę oraz ludzi bogatych, tym samym spychając gdzieś klasę średnią na margines tak, że niekiedy jej przedstawiciele czuli się jak prześladowani murzyni w latach pięćdziesiątych. Kilka zakładów produkcyjnych i kilka wysokiej klasy biurowców różnicowało poziom życia Coveford brutalną, grubą kreską, przedstawiając wszystkim przykłady na ulicach, po których jeździły albo stare i zardzewiałe pick–upy  albo Bentleye i Chevrolety prosto z salonu. Czasem, gdzieś pomiędzy, przetoczył się kilkuletni Ford z ojcem odwożącym dziecko do szkoły lub kobieta w SUV-ie wracająca ze spożywczaka, lecz na twarzach ich wszystkich malował się grymas oznajmiający, że nie pasują do tego miasta. Robert mógł uznać się za jednego z nich.

Mieszkał w Coveford od kiedy razem z rodziną wyjechali, gdy ojciec miał możliwość lepszej pracy. Zaopatrzony w dwie torby i minimalną znajomość angielskiego przyleciał z Polski z nadzieją, że życie będzie stawiać na nowo. Ostatecznie skończył jako samotny i niezrozumiany nieudacznik, który jakiekolwiek chęci i nadzieje zamiótł już dawno pod dywan.

Gdzieś tutaj był sklep z lodami, pomyślał rozglądając się z nostalgią, przypominając sobie swoje pierwsze przechadzki po mieście. Tyle się tu pozmieniało, że jedyne co poznaję, to ten most i ta rzeka. Gdybym przyjechał tu po roku nieobecności, poczułbym się jak w zupełnie innym mieście.

Sklepu z lodami już nie było, został zastąpiony przez sklep wędkarski. Tak samo jak i kawiarnię obok zastąpił szyld „do wynajęcia”, a warzywniak, który był naprzeciwko znikł na rzecz kolejnego fast–foodu. Jedyne, co pozostało bez zmian, to ten most i ta rzeka. Teraz wierzby ją otaczające były już znacznie dojrzalsze, lecz nadal bez strachu szumiały nad spienionym nurtem, który co jakiś czas podmywał ich korzenie. Niektóre z drzew wyglądały, jakby tylko jedna kropla więcej mogła zadecydować o ich runięciu i porwaniu gdzieś daleko, do innego stanu.

Około trzystu metrów dalej zaczynał się las. Nie był to koniec miasta, a jedynie ogromny park okalający większą część rzeki, jako że wznoszenie budynków w pobliżu graniczyło z samobójstwem. Teren za nim i za mostem był znacznie rozsądniejszy, jako że Mad River stopniowo opadała, a samo miasto stało dumnie na wyżynie. Wystarczyło pójść drogą w stronę lasu, i już po kilkunastu minutach spaceru docierało się do punktu, gdzie poziom wody wyrównywał się z poziomem gruntu. O dziwo tonęło tam nadzwyczaj mało pijaczków, ale to zapewne dlatego, że w pobliżu nie było żadnego pubu. Jedyne co rzeka wchłonęła to paru wędkarzy, którzy nie wiedzieć czemu nie poradzili sobie ze słabym nurtem w tamtych rejonach lasu, oraz paru i samobójców, odchodzących z tego świata z tego samego miejsca, w którym stał obecnie Robert.

Zawyła syrena przypominająca trąbienie. Za dźwiękiem, z drugiej strony mostu nadjechał wóz strażacki z drabiną i wysięgnikiem na dachu. Robert przyjrzał mu się uważnie, ciekaw jakie mechanizmy ratowania samobójców posiadają strażacy.

Żaden sprzęt się tutaj nie przyda, pomyślał. Musieliby teleportować się na wodę i stamtąd kombinować sztuczki z drabiną. Być może zejdą na dół z ogromną trampoliną i rozciągną ją z obu stron rzeki.

Wydawało się to niemożliwe i ryzykowne, ale straż pożarna zawsze dysponowała fajnymi gadżetami. Robert uśmiechnął się sam do siebie. Czemu w dzieciństwie chciałem zostać pilotem, a nie strażakiem?