William Crick został poproszony przez Dwayne’a o przejście za barierkę. Po chwili znalazł się w pierwszym rzędzie tłumu. Dwayne odprowadzając starca wzrokiem, pomyślał jak to dobrze, że jeszcze ludzie nie pchają się do przodu, jak na koncercie rockowym. Crick natomiast, oddalony od punktu, w którym jeszcze dobrze działały jego zmysły, starał się wyłapywać fragmenty historii, jaka wylewała się z goryczą z ust Roberta. Jednakże podeszły wiek i jazgot gapiów pozwalały mu usłyszeć zaledwie co drugie lub trzecie słowo. Dopiero na podstawie tych słów Crick dopowiadał sobie resztę.

Jednym z tych słów był:

–  „Bernard” – Robert wypowiedział imię tragicznie zmarłego syna Cricka.

Crick jęknął z rozpaczy i podekscytowania. Przez chwilę myślał, że się przesłyszał, ale po chwili dosłyszał:

– …„pasku od spodni” – kontynuował Robert.

Dłonie starca zaczęły drżeć tak mocno, że miał trudności z zaciśnięciem ich na barierce. Na przegubie prawej ręki dygotał mu stary radziecki zegarek na bransolecie. Chwycił obiema dłońmi pomalowaną na niebiesko deskę. Podniósł barierkę o kilka centymetrów i opuścił z powrotem na ziemię.

– Przepraszam! – krzyknął. – Ja przepraszam! Chcę o coś zapytać.

Nie usłyszał go nikt oprócz dwóch policjantów, którzy odruchowo zrobili kilka kroków w kierunku Cricka myśląc, że pytanie było skierowane do nich.

Crick zająknął się i machnął na nich ręką.

–  Robercie! – Uniósł barierkę i stuknął nią ponownie. – Możesz powtórzyć imię tego mężczyzny, który powiesił się na pasku od spodni!? – wykrzyczał najgłośniej jak potrafił, aż oczy zaszły mu mgłą, a nogi ugięły się w kolanach. Zakasłał i poklepał się po klatce piersiowej.

Robert odwrócił wzrok od Anny i rozejrzał się w poszukiwaniu głosu, który zadał pytanie. Znał ten głos. Właściciela głosu poznał go na samym początku, gdy jeszcze nie było tylu gapiów i policji. Przebiegł wzrokiem po swojej publiczności i odnalazł wyróżniające się szelki staruszka, które podtrzymywały przykrótkie spodnie.

– Bernard – powiedział. – Ten pracownik miał na imię Bernard.

William Crick zbladł, a jego wzrok, ukryty pod grubymi szkłami okularów, wyrażał ogromne, niepojęte dla większości ludzi, cierpienie.

– To był mój syn, Robercie – rzekł przyciszonym, drżącym głosem. – To był mój syn…

Tłum nieco przycichł, a większość jego oczu przeskakiwała na zmianę od Roberta do Cricka, jakby obserwowali niewidzialną piłkę tenisową przelatującą przez ulicę.

– Przykro mi – odpowiedział mu Robert po chwili milczenia. – Był dobrym człowiekiem. Chciałbym, żeby wszyscy ludzie tacy byli. Tak… dobrze wychowani. Gratuluję panu syna.

– Dałeś popalić tym gnojom – odpowiedział z kamienną twarzą.

Zachwiał się na nogach. Mężczyzna stojący obok złapał go pod ramię, nie pozwalając mu upaść. Jeden z policjantów uniósł rękę i machnął w kierunku sanitariusza opartego o karetkę i palącego papierosa. Ten rzucił niedopałek i ruszył na pomoc przeciskając się przez kilka rzędów ludzi, prosząc każdego o odsunięcie się i zrobienie miejsca.

– Nie powinieneś był tyle palić synu… – powiedział mu Crick.