Ponad tłumem, wrzawą i chaosem, który służby porządkowe starały się okiełznać, Robert dostrzegł pędzący samochód. Granatowa Toyota zatrzymała się przed policjantem blokującym przejazd, prawie wjeżdżając mu w kolana. Zza otwartej szyby wychyliła się głowa Lisy i wypowiedziała jakieś magiczne zaklęcie, które sprawiło, że policjant otworzył jej grzecznie drzwi od samochodu i wskazał na Roberta palcem. Zaklęcie zapewne brzmiało: „Jestem jego narzeczoną”. Nie mogła użyć słowa „byłam”, jako że Lisa uwielbiała dramatyzm i Robert dobrze o tym wiedział. Wiedział również, że gdyby nie policjant, zapewne wjechałaby w tłum i zatrzymała się tuż przy barierce. Teraz jednak musiała podążyć za palcem skierowanym na dwie małe postacie siedzące na stalowej konstrukcji mostu. Kobieta siedziała okrakiem, mężczyzna był natomiast skierowany nogami w stronę rzeki. Rozglądał się nerwowo za siebie. Lisa zaczęła biec. Coś krzyknęła.

Nareszcie, pomyślał Robert. Ciekawe skąd ma ten samochód? Pewnie kochanka, o którym nie miałem pojęcia. Przecież gdzieś musiała pójść po ostatnim trzaśnięciu drzwiami. Teść jeździł nowiutkim Fordem F–150.

Westchnął, zawiedziony słusznością własnych przewidywań.

Lisa przepchnęła się przez tłum i zgrabnie przeskoczyła policyjną barierkę.

– Robert! – krzyknęła i wszyscy nagle zamilkli. Na przedstawienie wkroczyła nowa postać. – Robert, zejdź, nie wygłupiaj się – dyszała.

– Podejdź bliżej, musimy porozmawiać – odpowiedział jej sucho.

Zbliżyła się o klika kroków, jednakże nadal była poza jego zasięgiem.

– Daj spokój, to nie w twoim stylu. – Wyciągnęła do niego rękę, jak matka zabierająca dziecko z huśtawki. – No chodź, nie rób wstydu.

– Fajny samochód – powiedział, patrząc gdzieś w przestrzeń.

– To Ricka, przyjaciela z pracy. Musiałam się tu dostać jak najszybciej.

– I pewnie też u niego się zatrzymałaś.

– No tak, musiałam się gdzieś podziać po naszym rozsta… – urwała. – Po naszej kłótni. Przecież nie wrócę do matki, do Berkley.

Robert uśmiechnął się ironicznie. Spojrzał na Dwayne’a, który zakradał się powoli do Lisy, by ją ostrzec.

– Odsuń się, bo skoczę – zadyrygował nim.

Dwayne cofnął się o krok, zmieszany. Rozejrzał się po twarzach innych policjantów szukając potwierdzenia, że Lisa nie powinna się zbliżać. Wszyscy jednak mieli ten sam niepewny wzrok.

– Proszę pani, proszę się nie zbliżać – odezwała się Laura. – Ten człowiek jest niebezpiecz––

– Zamknij się. Chcę z nią porozmawiać – przerwał jej Robert.

Jeden z policjantów wyciągnął broń i wycelował w Roberta. Dołączył tym samym do tego w okularach przeciwsłonecznych, który stał cały czas w bezruchu, trzymając odbezpieczony pistolet. Tak na wszelki wypadek.

Anna wytrzeszczyła oczy z przerażenia.

– Wiesz co się stało w nocy? – zapytał, spoglądając po raz pierwszy na Lisę.

– Dlaczego niebezpieczny? – puściła pytanie w eter i spojrzała ze strachem na dwie uniesione bronie gotowe do wystrzału. – Co się stało w nocy?

– Szukałem cię wczoraj, wiesz?

– Jak wyszłam? Pobiegłeś za mną? – zapytała, uśmiechając się lekko, ale w jej oczach cały czas gościł strach.

– Nie. W nocy cię szukałem – powiedział szeptem, by nikt poza nimi tego nie usłyszał. – Chciałem cię znaleźć, ale nie wiedziałem gdzie pojechałaś.

– Chciałeś mi powiedzieć, że chcesz skoczyć? – również zniżyła głos.

Westchnęła.

– Chciałem się pożegnać.

– Rozumiem. Niepotrzebnie zakończyłam to tak gwałtownie i szybko. Ale to musiało nadejść, zbierało się od bardzo długiego czasu. Czekało tylko na odpowiednią chwilę. Ale mogliśmy to przedyskutować na spokojnie. Rozumiem.

– Nie, nie rozumiesz. Ale masz rację z tym szybkim i gwałtownym zakończeniem. I z tym, że musiało nadejść i się uzbierało. A ta chwila jest na to odpowiednia. Chciałem się pożegnać wczoraj, ale pożegnam się tutaj.

Przyciągnął ją delikatnie do siebie, jak w intymnym tańcu. Mimo że odgradzała ich barierka mostu, czuł jej zapach i ciepło. Starał się spojrzeć Lisie w oczy, ale przy pierwszym kontakcie od razu odwróciła wzrok, jakby ich nic nigdy nie łączyło.

– Cześć – wyszeptał, a jego oddech poruszył kilka jej włosów.

Robert spojrzał prosto w lufę wycelowanej w niego broni policjanta.

– Nie––

Nie dokończyła. Szept przemienił się w charkot, gdy nóż utkwił tuż nad miednicą. Lisa spojrzała na Roberta z przerażeniem. Ich wzrok spotkał się dopiero teraz. Po chwili opuściła głowę i dotknęła dłoni, która trzymała nóż, jakby chcąc się upewnić, że to Robert zadał cios. Spojrzała na niego ponownie, ale tym razem jej źrenice przybrały mętny i zaspany ton. Dało się jednak z nich wyczytać, że już wszystko zrozumiała. Zrozumiała dlaczego policjanci mierzą do niego z broni i co się stało minionej nocy. Zrozumiała też, że gdyby obierała telefony od swojej koleżanki ze studiów, która obecnie kręciła bezcenny materiał, najprawdopodobniej wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. Gdy przeczytała wiadomość SMS o treści: „Natychmiast przyjedź na most Roosevelta. Chodzi o Roberta”, jej myśli same poskładały własny scenariusz.

Na siedzeniu pasażera granatowej Toyoty migała dioda telefonu od nieodebranych połączeń.

To zadziwiające jak małe decyzje, które podejmujemy w przypływie chwili, są w stanie zmienić nasze życie, pomyślał Robert. A moje życie było po prostu ciągłym cichym zwątpieniem.

Chciał jej to powiedzieć, ale zrozumiał, że wyczytała to z jego oczu.

Zaczęła sapać, a jej usta wykrzywiły się w grymasie krzyku, jednakże z jej strun głosowych nie uleciał żaden dźwięk. Gdy pierwsze kilka kropel krwi upadło na beton, jakaś kobieta z tłumu zaczęła wrzeszczeć. Po chwili przyłączyło się do niej kilka innych. Robert wyjął nóż z i wbił go ponownie w to samo miejsce. Wykonał ruch ręki, jakby podnosił ciężką torbę. Rozciął ciało Lisy w górę, aż poczuł delikatne stuknięcie o kość, gdy dotarł do żeber.

Urwała w połowie swoje ostatnie sapnięcie, a jej głowa opadła lekko w przód. W kolejnej sekundzie rozluźniły się wszystkie jej mięśnie. Robert wyjął nóż z nieprzyjemnym mlaśnięciem. Ciało Lisy upadło na beton niczym worek ziemniaków.

Dookoła panował zgiełk. Krzyki, wrzaski, słowa i wszystkie inne odgłosy zlewały się w jedną kakofonię. Robert nawet nie usłyszał wystrzału pistoletu. Poczuł tylko palący ból w okolicy wątroby, jakby ktoś przytknął do jego ciała rozżarzony do czerwoności pręt. Zaszumiało mu w uszach, a przed oczami pojawiła się mgła zalewająca wszystko od zewnętrznej strony pola widzenia po sam środek.

Spojrzał na Annę, która jako jedyna przerażonymi oczami pełnymi współczucia przeglądała jego przypadek. Ze smutkiem pomyślał, że tak naprawdę żadnej Anny nigdy nie było. Tak jak nie było mostu, ludzi i całego świata. Nie było i nie będzie, albowiem za sprawą mocnego uderzenia o taflę, jego pamięć zostanie wymazana wraz ze świadomością. Nigdy nic nie było.

Nie jest.

I nie będzie.

Upuścił więc tę iluzję, jak i most. Ludzie, wraz z całym światem, zaczęli się od niego oddalać. Wszystko stawało się coraz mniejsze i rozmazywało od prędkości.

Leciał. Silny wiatr we włosach dawał poczucie wolności, takie samo jak przed laty, gdy wystawiał głowę za okno samochodu. Cały świat nikł i rozpadał się na części pierwsze, na okruchy, z których zbudowana jest rzeczywistość. Otoczenie traciło ostrość, jednakże, wydawałoby się, nie ze względu na pogarszanie wzroku, a raczej na stopniową degradację świata w rozmazaną plamę. Wszystkie płaty farby na moście oderwały się i poszybowały w nicość, cząstki Anny rozpierzchły się niczym garść piasku rzucona pod wiatr. Pozostali ludzie zniknęli, idąc w jej ślady, dematerializując się, wracając do popiołów, z których powstali. Tak nagle, jak za pstryknięcie palców, most uniósł się wszystkimi cząstkami i uleciał, zostawiając smugę cienia, obejmującego coraz większą część rzeczywistości. Cienia rozrastającego się  jak rozlana czarna farba na martwym obrazie. Martwym i pozbawionym wszelkich oznak jakiegokolwiek bytu, wydającego się być tworem cudzej wyobraźni. Tak obcej i niezwykłej, że sam fakt zaistnienia sprawia wrażenie fantasmagorycznej.

Woda była gorzka, a jej zimno szczypało w gardło. Ale ten smak trwał tylko jedną tysięczną sekundy. Ledwo impuls dogonił do mózgu, gdy ten pod wpływem wstrząsu wystrzelił strumieniem fal, które przepaliły wszystkie neurony.

Wszystko zawirowało i zniknęło w tej samej otchłani, w której on właśnie się zanurzył.

Ciało wypłynęło na powierzchnię i zawirowało na tafli wody. Jak zdechła mucha wrzucona do toalety. Prosto z paczki po cukierkach.