Wczoraj po południu straciłem pracę i narzeczoną.

Ostatni dzień w pracy spędziłem w spokoju, za biurkiem. Wykonywałem telefony do partnerów biznesowych, tłumaczyłem się z beznadziejnych ofert mojej firmy i błagałem o jakiekolwiek chęci współpracy. Tylko po to, by zyskać pieniądze, które zamiast na rozwój firmy, zostaną przeznaczone na zachcianki Lesterów. A potem zrobiłem z tego raport. W zasadzie, jedynym celem istnienia spółki „L&J” było balansowanie na skraju bankructwa. Jak najdłużej i jak najtaniej. Wszystko było równie tandetne, co sprzedawany przez nas sprzęt kuchenny. Wszystko, prócz własności samych Lesterów, którzy zagarniali do własnej kieszeni większość zysków z każdego kontraktu i każdej sprzedaży. Zamiast rozwoju, stawiali na rozkład – powolną agonię, która miała pociągnąć na dno wszystkich pracowników, łącznie ze mną. Oni natomiast, na tratwie ze złota, odpłynęliby w kolejny interes, z którego można wyssać jak najwięcej.

– Harys, ten dzień musiał kiedyś nadejść.

Kwadrans przed końcem pracy przyszedł do mnie stary Lester i rzucił pojedynczą kartkę papieru na biurko. Na górze, pod nagryzmoloną datą, widniało pogrubione słowo „Wypowiedzenie”.

Nawet wypowiedzenie wydrukowali mi w najgorszej jakości roboczej, pomyślałem.

Po chwili zjawił się Lester Junior i stanął obok ojca z założonymi rękami. Uśmiechał się krzywo, obserwując z radością moją reakcję, wdeptując mnie myślami w ziemię.

– Wypłatę dostaniesz dopiero, gdy zamkniesz ten miesiąc – dodał, gdy z moich ust nie padło żadne słowo. – Jak zawsze oczekuję pełnego raportu, który mi streścisz. Bez żadnego zbędnego pierdolenia i wykresów.

– Dlaczego? – zapytałem.

– Dlaczego, co? – warknął ze zniecierpliwieniem. Zadawanie pytań zamiast wydawania rozkazów było dla niego ujmą.

– Dlaczego wypowiedzenie – powiedziałem cicho.

– Uznajmy, że cięcia budżetowe. Poza tym, nie oszukujmy się, kiepsko ci szło.

– I nie oszukujmy się – wtrącił Junior – mój ogrodnik ma wyższe kwalifikacje od twoich.

– Faktycznie, mój również – zaśmiał się podle Lester. Jego charkot przypominał wycie świni. – Ale to Ukrainiec, więc jego wykształcenie tutaj jest niewiele warte.

– Harys za to ma polskie korzenie. Matka czy tam babcia. – Machnął ręką od niechcenia Junior. – Kiedyś coś tam pierdolił.

Milczałem.

– To jak z tymi korzeniami, Harys? – zapytał cynicznie, gdy zauważył brak mojej reakcji.

– Rodzice byli Polakami.

– Powiedz coś po polsku, Harys. Macie taki fajny język, szeleszczycie jak tarmoszona reklamówka.

Oboje zarechotali, a Juniorowi było aż tak do śmiechu, że pacną ręką o kolano.

– Dobra, koniec żartów. Twoje obowiązki przejmie Franklin. – Lester wskazał paluchem w kierunku, w którym w linii prostej stało biurko Josepha Franklina, poczciwego introwertycznego pięćdziesięcioparolatka. – Póki ta firma jeszcze dycha.

– I póki Franklin jeszcze dycha – mruknąłem.

Niejednokrotnie każdy z nas musiał zostawać dłużej po pracy, by się ze wszystkim wyrobić. Teraz biedny Franklin będzie musiał tyrać za dwóch, i to najprawdopodobniej bez żadnej podwyżki.

– Co?! – warknął znów Lester, krzywiąc się od niedosłyszenia.

Lester Junior naładowywał się każdym negatywnym napięciem, które płynęło z mojego ciała. Gdy zauważył żyłę na mojej skroni, pełną wstydu, stresu i rozpaczy, zakołysał się na palcach, jakby chciał się unieść z radości ku niebu.

– Rozumiem – odparłem. – Raport dokończę jeszcze dzisiaj, żeby jutro go przedstawić na spotkaniu.

– To jutro rano ostatni raz widzę twoją dupę, Harys.

Jestem pewien, że miał wtedy ochotę na mnie splunąć.

W drodze do domu zacząłem przeczuwać, że to nie jedyna przykrość jaka mnie spotka tego dnia. W końcu nieszczęścia chodzą parami. Układałem tysiące możliwości na powiedzenie mojej narzeczonej, że straciłem pracę. Analizowałem tysiące jej reakcji. Jednakże wszystkie miały to samo, pełne żałości i pogardy spojrzenie, przez które przebijała myśl, że popełniła największy błąd swojego życia w momencie stworzenia ze mną stałego związku. Lub jakiegokolwiek związku.

– Trzeba naprawić kran w kuchni – powiedziała oschle, gdy przekroczyłem próg mieszkania, nawet na mnie nie spoglądając. Mignęła mi tylko szybko przechodząc z kuchni do pokoju, wycierając ręce w ręcznik, sprawiając wrażenie, że jest w trakcie wykonywania bardzo ważnych domowych spraw.

W istocie, całymi dniami przesiadywała w domu, pisząc na pół etatu do popularnego babskiego czasopisma „FQ”, którego rozwinięciem było „Female Quality”. Nawet na te pół etatu zarabiała więcej ode mnie, czego nie omieszkała mi wypominać przy każdej nadarzającej się do tego okazji. To był jej pierwszy punkt zaczepny przy wszystkich utarczkach słownych, sprzeczkach i kłótniach. Jeden z wielu, gdy uświadamiała mnie o mojej beznadziejności. Jednakże teraz będzie go musiała przemodelować, jako że godzinę wcześniej przestałem w ogóle zarabiać.

– Lisa, jest sprawa. Musimy porozmawiać – zacząłem, byleby tylko jakoś zacząć. – Miałeś przynieść ziemniaki z piwnicy, przed pójściem do pracy – usłyszałem jej głos z pokoju.

– Dobrze, zaraz przyniosę. – Stanąłem w progu pomieszczenia i objąłem ją wzrokiem. – Teraz mam ci coś ważnego do powiedzenia.

– Ty masz zawsze jakieś ważne rzeczy, które przeszkadzają ci w spełnieniu najprostszego obowiązku – westchnęła pompatycznie.

Znałem dobrze ten rodzaj westchnięcia. Wymuszone, teatralne, pełne pogardy i zażenowania. Im dalej się znajdowałem, tym głośniej wzdychała – tak, żebym słyszał. Westchnięcia w jej wykonaniu zastępowały całe zdania, wszystkie o negatywnym znaczeniu. Mógłbym uznać ironicznie, że stworzyła cały odrębny język westchnień.

– No co takiego ważnego masz mi do powiedzenia? – odwróciła się do mnie, przerywając krzątanie się przy jakiejś bardzo ważnej pracy domowej. Najprawdopodobniej była to ta sama praca domowa, którą wykonywała zawsze – udowadnianie mnie i sobie, że ona coś robi, a ja nie. Mogłoby to być nawet zwykłe podniesienie wazonu z kwiatami i przetarcie pod nim kurzu. Wystarczyło zaaferowanie, krzątanie i naburmuszenie, a już wiedziałem o co chodzi. Często dodawała do tego również westchnięcie.

– Dostałem dziś wypowiedzenie. – Starałem się powiedzieć to bez skruchy, by nie prowokować do ataku. – I tak nie lubiłem tej pracy. Jutro zadzwonię do magazynu i zapytam, czy nie szukają––

Westchnięcie.

Spojrzenie pełne żałości i pogardy.

A zwykłe „rozumiem” by wystarczyło…

„Rozumiem” padające z ust kobiety jest najlepszym komplementem dla mężczyzny.

– Wiesz co? Mam już tego dosyć – rzuciła oschle. – Do niczego się nie nadajesz, nic nie umiesz zrobić, nawet najprostszej pracy nie potrafisz utrzymać. A ja, głupia idiotka, zgodziłam się za ciebie wyjść.

– Przecież znajdę kolejną. Jest dużo pracy w mieście – wyjaśniłem, przyłapując się na małym kłamstwie. Pracy, owszem, było dużo. Ale nie dla osób bez żadnych kwalifikacji.

– I co? Będziesz znów jeździł z wózkiem po magazynie czy kopał rowy? A może chcesz sprzątać ulice? Chociaż pewnie nie, bo nawet w domu nie potrafisz posprzątać! – zaczęła wrzeszczeć. – Może od razu napiszę ci flamastrem na tekturce: „Jestem życiowym niedorajdą, masz drobne?”.

– Lisa, proszę cię, nie rób z tego awantury. Myślisz, że chciałem tego? Mówiłem ci, jacy są Lesterzy.

– Ty zawsze szukać winnych wkoło siebie, a sam jesteś niewiniątkiem! Pierdolę takie życie. – Minęła mnie i wyciągnęła z szafy z przedpokoju dwie torby. – Od tej pory masz całe łóżko dla siebie. Za dwie godziny mnie tu już nie będzie.

– To koniec? – zapytałem oszołomiony.

– Ewidentny – warknęła.

– Przecież to tylko praca, znajdę kolejną! – Rozłożyłem bezradnie ręce i po raz kolejny obserwowałem jak życie dzieje się bez mojej wiedzy i zgody.

– Tu nie chodzi tylko o pracę. Uzbierało ci się przez te dwa lata. Po prostu czar prysł, pogódź się z tym.

– Nie chcesz spróbować tego naprawić?

– Nie chcę, mam dość. Nie taką wizję siebie w przyszłości miałam, nie takie życie sobie narysowałam. Jesteś nieudacznikiem, kretynem i beznadziejnym kochankiem!

– Ale––

– A ten pierścionek zaręczynowy wciśnij jakiejś innej naiwnej trzpiotce.

Ściągnęła agresywnie pierścionek z palca i wepchnęła mi do dłoni. Pamiętam jak dziś moment, w którym się jej oświadczałem. W parku, przed wschodem słońca, po tym jak całą noc spędziliśmy spacerując i rozmawiając.

Dwie i pół godziny później już jej nie było.

Jak za machnięciem magicznej różdżki. Tak właśnie wydaje nam się, że przyszła zmiana. A to tylko nasze przyzwyczajenie ugrzęzło, jako że zmiana jest naturalnym stanem rzeczy. A machnięcia różdżki są wirem napędzającym cały świat.

Gdy usłyszałem ostatnie trzaśnięcie drzwiami, usiadłem na kanapie i siedziałem jak martwy, wgapiony ślepo w okno. Niebo wczoraj było wyjątkowo szare, całkowicie pozbawione swojej błękitności. Takie, jakby padało bez przerwy, od stu lat.

Przez kilka godzin o niczym nie myślałem. Czułem jak otępienie zabija mi wszelkie zalążki myśli, pozwalając jedynie uczuciom od czasu do czasu spływać do serca. Rosła we mnie nienawiść, żal, ból, smutek i wszechogarniająca melancholia. Straciłem cały grunt pod nogami, który był jedynym mi znanym środowiskiem. Potrafiłem się w nim odnaleźć. Przychodziło mi to z ogromnym trudem, jednakże pozwalało na egzystencję, która w tym momencie była ze mnie wysysana przez tępe spoglądanie w okno. Nawet nie wiem czy mrugałem, ponieważ szczypały mnie oczy. Ale może to przez łzy.

Miałem nadzieję, że ten moment w moim życiu nigdy nie nastąpi. Dobrze zdawałem sobie sprawę, że pojawiał się u innych, że nadchodzi niespodziewanie. I to wtedy, gdy jeszcze przed chwilą wszystko było w najlepszym porządku. Moment, w którym stwierdzasz, że przegrałeś swoje życie.

Chwil, w których uznawałem, że coś spieprzyłem było mnóstwo, lecz przegrana jest jedna. Przegranej nie da się wycofać ani wynieść resztek tego, co się ostało. Przegrana definitywnie przekreśla jakiekolwiek szanse na poprawę. A przegrani odchodzą. Zawsze. Nie ma sensu się wykłócać, skoro nie ma możliwości zmiany wyniku.

Chwila mojej przegranej była właśnie wtedy. To wcale nie tak, że dążyłem do niej nieświadomie, bądź sam sprowadzałem na siebie nieszczęścia. Przecież nikt nie życzy sobie źle. Na tym to właśnie polega. Złudnie dążymy do lepszego jutra, by ostatecznie się przekonać, że to wcale nie tak miało być.

Przegrałem. Ze swoim udziałem, czy bez – to już bez znaczenia.

Siedziałem i myślałem o tych wszystkich ludziach, którzy siedzą przegrani, podobnie jak ja. Czy również zupełnie inaczej wyobrażali sobie swoje życie? Czy za odrobinę marzeń o komforcie psychicznym również przypłacili mimowolnym zrujnowaniem wszystkiego? I jakie mają wyjścia, prócz poderżnięcia sobie żył? Mogą się jeszcze powiesić, utopić lub skoczyć z dachu. Strzelić w głowę, połknąć tabletki. Takie są właśnie bramki z wygranymi, dla takich jak ja.

Ludzie nie popełniają samobójstwa, ot tak sobie. Jest to trudna decyzja, gdy dochodzi się do ustalonego z samym sobą konsensusu, że już nie warto. Nie warto żyć, nie warto się starać i nie warto wpędzać się po raz kolejny w to samo dno. Myśl „to faktycznie nie ma już żadnego sensu” przynosi ulgę. Wszystkie zmory życia natychmiast się wyciszają, a problemy pustoszeją. Jednocześnie pojawia się ponury spokój, który pozwala skrupulatnie zaplanować swoje ostatnie chwile.

Już wiem dlaczego starzy ludzie tak łatwo godzą się na śmierć. Ponieważ wspomnienia to wszystko, co im pozostało. Podobnie jest z samobójcami, którzy akceptują wydany na siebie wyrok z identycznego powodu.

Jestem pewien, że wszystkie listy samobójców są podobne. Pisane ładnym i starannym pismem, bez przekreśleń, bez błędów. Dziękują, przepraszają, godzą się. Wyjaśniają resztkę otwartych spraw. Płynie z nich spokój, harmonia i pewien rodzaj delikatnej miłości, którą przez całe życie chcieli obdarować świat.

– Tato, tato! Patrz! – krzyknęła pewnego razu Alice. – Zdechła mucha!

– Gdzie kochanie? – zapytałem unosząc wzrok znad gazety.

– W pustej paczce po cukierkach! Fuuuj – wykrzywiła usta i zasłoniła je drobną dłonią. – Zabierz ją.

– Być może dla niej były tam wspaniałe skarby, o których mogła sobie tylko do tej pory pomarzyć. Przepiękna i kusząca paczka po cukierkach czekała na nią na stole. – Uśmiechnąłem się do niej czule.

– Ale ja już wszystkie zjadłam – zachichotała. – No weź, zabieraj. Wyrzucisz razem z papierkiem? – Spojrzała prosząco.

Alice uważnie zbadała mnie wzrokiem. Jej ogromne, okrągłe i szmaragdowe ślepka pomrugiwały od czasu do czasu i chłonęły mnie jak gąbkę. Kolor oczu miała po mamie, podobnie jak i kolor włosów, który wskazywał wtedy na ciemny blond, jednakże byłem pewien, że z wiekiem pociemnieją do pełnoprawnego szatynowego. W tamtej chwili jej włosy sięgały gdzieniegdzie do ramion. Gdzieniegdzie, ponieważ w większości sterczały niesfornie na boki, każdy w swoją stronę.

Była dość wątła i blada jak na swój wiek, ponieważ do drugiego roku życia miała problemy z przyjmowaniem pokarmów. Ale pomimo tego, jej wypukłe jak u lalki policzki były cały czas zarumienione, a rumieniły się jeszcze bardziej gdy cieszyła się i była zadowolona.

Uśmiechnąłem się najprawdopodobniej po raz ostatni.

Wydaje mi się, że na kanapie w mieszkaniu przez kilka godzin siedziałem tępo wgapiony w przestrzeń. Wtedy też powstała we mnie pewna chora idea, którą zamierzałem zrealizować. Dzika rządza zemsty, niepodparta żadnymi wyższymi ideałami, mimo to dająca ogromne poczucie realizacji i postępowania właściwie. Mogłem się stać ręką sprawiedliwości, która w zwierzęcy sposób zrówna wszystkie wyrządzone krzywdy.

Gdy niebo zszarzało na tyle, by przybrać pierwsze odcienie czerni, wstałem i zapaliłem światło. Chciałem napisać list. Bez zbędnych tłumaczeń, bo i tak by nikt nie zrozumiał. Bez moralizowania i długiego myślenia nad kartką. Zaledwie podstawowe informacje dla kogokolwiek, który go przeczyta.

Mieszkanie wydawało się wyjątkowo małe. Na trzydziestu sześciu metrach kwadratowych nie mieściło się nic ponad próbę przeżycia z dnia na dzień. Żadnych wymyślnych urządzeń, żadnych gadżetów czy błyskotek dających powody do dumy, nadających status. Nic, czym można było się pochwalić komukolwiek.

W jednym pokoju stare, lekko odrapane meble, dorwane z przeceny jako towar z ekspozycji. Dwa regały, półka i szafa – i tak za dużo jak na tak małą powierzchnię, co sprawiało, że pokój robił się jeszcze mniejszy. Przy kanapie duża ława, nigdy nie rozkładana ze względu na brak miejsca i brak gości. Do niej dosunięty drewniany fotel z poniszczonym granatowym obiciem, przeważnie obrócony w kierunku telewizora, jako że jedno z nas siedziało na fotelu, a drugie na kanapie. Jedynie w lepsze dni siedzieliśmy obok siebie.

Biuro było w drugim pokoju, tam pracowała Lisa. Teraz puste, z jedynie kilkoma pogniecionymi papierkami w szufladach i wypisanym długopisem na blacie. Łóżko było jedno, rozkładane, kupione z trzeciej ręki. Po rozłożeniu brakowało miejsca na poruszanie się po podłodze, więc z łóżka wchodziło się praktycznie od razu do przedpokoju. I tak z trudem, ponieważ trzeba było dosunąć całkowicie krzesło do biurka i przymknąć drzwi wejściowe do pokoju, by została jedynie niewielka szpara na przejście. Kiedyś te drzwi wymontowałem, by ułatwić poruszanie, ale po którejś kłótni z Lisą kazała mi je wstawić z powrotem. Powiedziała, że nawet nie chce oddychać tym samym powietrzem co ja i zamykała się na całe dnie, wychodząc jedynie do łazienki i do lodówki. Ja spałem na kanapie.

Wszystkie te myśli i wspomnienia zaczęły się we mnie kotłować gdy rozglądałem się po mieszkaniu w poszukiwaniu kartki i długopisu.