Chciałby chociaż raz jeszcze znaleźć ukojenie w domowym zaciszu, jednak od długiego czasu przebywanie w domu tylko pogarszało nastrój. Gdy ojciec żył, strasznie było jak jedna rzecz potrafiła zepsuć całą rodzinną atmosferę, a na następny dzień każdy udawał, że nic się nie stało. U Łukasza, i w naprawdę wielu rodzinach, udawanie normalności na pokaz przygnębia wrażliwsze osoby zadające sobie pytanie „czemu tak wspaniale nie jest u mnie?”.

Zakochane małżeństwo i dwójka roześmianych dzieci na pewno potrafi wywołać u niejednej wrażliwszej osoby myśli samobójcze. Zważywszy na to, co się dzieje w ich własnych domach. I argumenty, że zawsze mogło być gorzej nic nie pomogą. Zawsze jednak może być gorzej, nigdy lepiej, bo prawdziwych uczuć i wspomnień nie zastąpi żadna suma pieniędzy, a przeszłość pozostanie w głowie do końca życia.

Kogo nie nauczyli kochać w rodzinie, ten nigdy nie będzie potrafił prawdziwie kochać do końca życia. To jedno z tych uczuć, które musi być wyuczone w familijnym gronie, pomimo że – zdawałoby się – jest wrodzone. Brak tej miłości wywołuje obojętność, lub nawet gorzej – nienawiść. Nienawiść do tego co piękne i dobre, ponieważ dla niekochanego osobnika tak odmienne i obce. Wręcz niezrozumiałe. I nawet jeśliby chcieć to zrozumieć, próbować ze wszystkich sił, to i tak niezbyt miłe wspomnienia uświadamiają, że to nie dla niego. To dla ludzi, którzy obcowali z pięknem, dobrem i miłością od samego początku i potrafią się tym posługiwać, dzielić, dawać innym. A on może jedynie popatrzeć, jak dziecko na zabawki za szybą na witrynie sklepowej. Ze smakiem, z zazdrością, z żalem.

Kilka dni po pogrzebie Łukasz leżał na łóżku wgapiając się w sufit. Sadystycznie odtwarzał w myślach scenę, gdy trumna powoli opuszcza się w niedbale wykopany dół. Lawirował pomiędzy próbą wymazania z pamięci tego traumatycznego dnia, a ciągłym jego przypominaniu. Był rozdarty jak zeszytowa kartka, którą można rozerwać na dwie idealnie równe części. Może to dobrze, ze ojciec odszedł? Wraz ze swoją śmiercią pogrzebał setki malutkich problemów, które spędzały mu sen z powiek i podnosiły ciśnienie. Skończyły się kłótnie między niegdyś kochającymi się małżonkami, skończyły się wybuchy alkoholowej złości i hektolitry cierpienia przeszywające niewinną duszę Łukasza.

Często zdawało mu się, że to on najbardziej cierpiał, pomimo że awantury rzadko dotyczyły jego osoby. Gdy był młodszy siedział w pokoju i zza zamkniętych drzwi chłonął jak gąbka każde przekleństwo i wyzwiska. Szarpaniny i ciosy druzgotały jego umysł i ciało ze zdwojoną siłą, choć niemal nigdy nie były skierowane do niego. Zaczął reagować dopiero gdy patologia stworzyła w nim jałową pustkę. Tylko wtedy potrafił wyjść, uspokoić pijanego i zapłakaną matkę, która także trzeźwością nie grzeszyła podczas najgorszych awantur. A gdy wracał po wszystkim do siebie, gdy serce waliło mu jak młotem i przyjmowało kolejne ciosy, płakał i trząsł się na przemian. Chodził po pokoju, zaciskał pięści, chował głowę pod poduszki, gryzł wargi do krwi. Każdorazowo próbował wynaleźć inny sposób zbicia nerwów i osiągnięcia chociaż chwilowego spokoju. To był jeden z powodów, dla którego sięgnął po narkotyki i przystanął na jednym, dającym najlepsze poczucie wolności, swobody i świętego spokoju.

Wiedział, że każdorazowa interakcja między rodzicami wywoływała kłótnie. To było najgorsze. Potrafił niemal z matematyczną dokładnością wszystko przewidzieć. Dwójka prostych i często pijanych ludzi do analizy była wręcz zadaniem banalnym. Podejrzewał, że nawet szczury laboratoryjne mają bardziej złożone zestawy zachowań.

Jednak z drugiej strony po głowie krążyły mu chwile pełne radości i szczęścia, z czasów gdy jeszcze wszystko się układało. Może właśnie to go bolało najbardziej – że były czasy kiedy było lepiej. Bolało, gdy miał do czego wracać wspomnieniami. Gdyby całe jego życie dryfowało w patologicznym łajnie, mógłby uznawać to za normalność. Oto kolejna zasrana ironia życia.

Płynął z prądem własnych myśli. Jedynym pocieszającym faktem, był brak jakichkolwiek przedziwnych przygód w ostatnich dniach, które wiodły go na skraj szaleństwa. Chciał, by jego umysł już się naprawił. A z żółtymi papierami w życiu skończy gorzej, niż mógł w najczarniejszych przewidywaniach.

– Mamo, sąsiadka z dołu powiedziała, że dozorca będzie rozdawał nowe klucze do piwnicy. Wiesz, po tym ostatnim włamaniu, jak wyłamali zamek. Mówiła, żeby przyjść do niego między siedemnastą a dziewiętnastą. Będziesz musiała pójść, bo mam wizytę w tym czasie i mogę się nie wyrobić. – Tłumaczył, powoli i spokojnie jak dziecku, niemniej jednak domyślał się dalszego przebiegu rozmowy.

– Bój się boga, wszystko teraz będę musiała sama robić. Pójdę, jak mi nerwów wystarczy! Gdybyś nie ćpał to byś nie musiał biegać po psychiatrach i przynosić wstydu matce. I byś miał czas.

– Wystarczy, że zejdziesz, zapukasz i poprosisz o klucz.

– Zejdę, zejdę, a co mam zrobić?! A jakby on sam nie mógł mi tego klucza przynieść.

– Mamo, nie rób problemu.

– Poradzę sobie. Zawsze sobie sama radziłam, takie już cholerne życie. Za grosz pomocy. A jeszcze ty będziesz taki jak twój ojciec. Tego by brakowało. Zakupy ci przynieść to wielka mordęga, cholera jasna. Tylko byś narzekał. I co ja z tobą mam?

Łukasz nigdy w życiu nie pokręcił nosem, gdy miał zrobić zakupy. Traktował to jako standardowy obowiązek „rodzinny”. Już się w nim gotowało. Chciał się bronić, wręcz kurewsko go korciło. Niestety, wiedział jak ta próba obrony się skończy. Przystanął na tym, że zniósł niesłuszną krytykę i porównanie do ojca. Znosił także ojcowskie porównania do matki – wszak była to najgorsza pośrednia obelga jaką mogli go obrzucić. Typowa zagrywka. Nigdy nie chciał być taki jak oni, nigdy nie był, i nigdy nie będzie. Rodzice powinni stanowić autorytet, on jednak dzięki rodzicom wiedział jaki ma n i e b y ć w przyszłości. Chyba jedynie to im zawdzięcza.

„Czasem wolałbym, by mi powiedziała, że jestem adoptowany. Wtedy cieszyłbym się, że nie mam takich zjebanych genów.”

Matka i ojciec potrafili w zasadzie tylko krytykować i narzekać. Przyzwyczaił się, jednak nigdy nie mógł tego zaakceptować. Czasem jak im odbiło, to zdołali nawet kilka nienacechowanych zdań między sobą wymienić. Ale to z zasady odświętnie, w fantastycznym humorze i nierzadko pod publiczkę. Gówno na gównie gównem pogania.

Łukasz setki milionów razy miał ochotę złapać któregoś z nich, dać w mordę by się otrząsnęli i pokazać w jaki sposób się zachowują. Wyrwać ich umysł z ciała i postawić obok, by mogli na siebie popatrzeć. Na swoje kretyńskie, irracjonalne i chore zachowanie, które w ich głębokim mniemaniu było normalne i słuszne.

Nawroty halucynacji i odpływów minęły na jakiś czas, a przynajmniej tak uważał. Gdy jeszcze brał Can-D, potrafił wszystko rozróżnić i rozpoznać, jednak teraz fatamorganą mogło być wszystko co go otacza, a on niemiałby o tym bladego pojęcia. Zaczynało się od zmiennobarwnych zakrzywień powierzchni, potem pojawiały się uciekające kropki, nienaturalne cienie i przedmioty widziane jedynie kątem oka. Kolejny etap mógł trwać teraz, gdy wszystkie jego omamy zlały się z rzeczywistością, a jego uśpiona czujność nie wychwytywała już tego spośród codzienności. Pech chciał, że zdawał sobie z tego całkowicie sprawę co jeszcze bardziej spychało go w obłęd, a każda niecodzienna przygoda kończyła się coraz większym mętlikiem w głowie.

Gdy już nieco ostygł po zderzeniu z charakterkiem matki, mógł wreszcie skupić się na swoim planie dwutygodniowych wakacji od rzeczywistości.