Trzydziesta kolejka zakończona, liga podzielona na dwie grupy, podzieleni też kibice. Jednym idea siedmiu dodatkowych meczów przypadła do gustu, inni z kolei uważają, że to idiotyczny pomysł, a dzielenie punktów to zwykłe złodziejstwo. Okazuje się jednak, że zasady naszej ekstraklasy wcale nie są najbardziej wydumanymi w Europie.
Wiadomo, że im niższa liga, tym większa tolerancja dla bajzlu, więc skupimy się na najwyższych klasach rozgrywkowych. Zanim jednak przejdziemy do właściwej piątki, spójrzmy na kilka przykładów, które się do niej nie załapały. Na początek bułgarska ekstraklasa, która co prawda przechodzi dwuletnią reformę (redukcja z szesnastu do dwunastu zespołów), ale pomysł dzielenia po sezonie zasadniczym czternastozespołowej ligi na dwie grupy o nieparzystej liczbie drużyn jest raczej kiepski. Z tego powodu, mimo że każda drużyna ma do rozegrania jeszcze dwanaście meczów, to liga potrzebuje czternastu terminów. W innych krajach jest nawet ciekawiej.
Nieparzysta liczba uczestników jest też „specjalnością” Litwy. Chociaż jeszcze większą jest coroczna zmiana tejże liczby. W bieżącym sezonie nastąpiła ona już piąty raz z rzędu (a dziewiąty w całym XXI wieku). Nie wiedzieć czemu, zamiast pozostać przy ośmiozespołowej ekstraklasie, Litwini rozciągali ją do dziewięciu, jedenastu, a nawet dwunastu drużyn. W tym roku (liga gra systemem wiosna-jesień) jest ich dziesięć, ale ta ostatnia, Dainava Olita, odstaje na tyle, że nikogo nie zdziwi ewentualne wycofanie – w pierwszych ośmiu meczach straciła 42 gole, nie strzelając ani jednego. Do rozegrania zostało jeszcze 29 kolejek, a że z ligi spada tylko ostatnia drużyna, to wygląda na to, że przedostatniej utrzymanie zapewnić może nawet siedem punktów (dwa zwycięstwa, remis i porażka z Dainavą – drużyny grają ze sobą czterokrotnie).
Wczesny spadek grozi również dwóm ostatnim zespołom sezonu zasadniczego na Cyprze. Przyczyny są nie tyle sportowe, co regulaminowe – po liczącym 26 kolejek sezonie zasadniczym, dwanaście z czternastu drużyn podzielonych zostaje na dwie grupy, w których rozgrywa się jeszcze dziesięć kolejek, a dwie pozostałe mają już długie (i smutne) wakacje – żegnają się z ekstraklasą. Po co w ogóle ten podział? Otóż dwa najgorsze zespoły również czeka spadek do drugiej ligi. Jeśli już koniecznie chcą mieć te 36 kolejek, to dlaczego po prostu nie zmniejszą ekstraklasy do dziesięciu zespołów grających ze sobą cztery razy? W dzielenie ligi na grupę mistrzowską i spadkową bawi się także… Andora. Niezwykłe to rozwiązanie, zważając na fakt, że Primera Divisió liczy tylko osiem drużyn. Czternaście kolejek sezonu zasadniczego i sześć po podziale na grupy daje każdemu zespołowi „oszałamiającą” liczbę dwudziestu meczów w sezonie. Żeby jednak czołowa czwórka nie miała za łatwo, to do eliminacji europejskich pucharów awansują tylko mistrz i wicemistrz, oraz zdobywca krajowego pucharu, rzecz jasna.
5. Superleague Ellada – Grecja
Co innego dzielenie drużyn na dwie grupy, nawet z podziałem punktów, a co innego nakazanie czterem drużynom (z miejsc 2-5) rozegrania po 34 kolejkach jeszcze sześciu meczów, które wyłonią drugą drużynę uczestniczącą w Lidze Mistrzów i dwie reprezentujące Grecję w Lidze Europy. Co dzieje się z punktami z sezonu zasadniczego? Otóż… przepadają – druga, trzecia i czwarta dostają łaskawie po dwa punkty, po to, by nie ułatwiać zadania maruderowi z piątego miejsca, który zaczyna play-offy z zerowym dorobkiem. Zatem może dojść do sytuacji, w której wicemistrz (tytuł zdobywa się już w fazie zasadniczej) może nie zagrać nawet w Lidze Europy.
Blisko takiej sytuacji było w 2010 roku, gdzie drugi po sezonie, a piąty po play-offach Olympiakos uratowało to, że rywalizujący w nich także Aris przegrał w finale Pucharu Grecji z mistrzem kraju – Panathinaikosem. Jak wiadomo, jeśli mistrz kraju zdobywa też puchar, to do Ligi Europy awansuje finalista, więc Aris w play-offach nie musiał się wysilać. Nawet gdyby mistrz przegrał, to i tak miejsce w Lidze Europy powędrowałoby do Olympiakosu, jako kolejnej drużyny z ligowej tabeli. Czyli walka toczyła się de facto jedynie o miejsce premiowane awansem do Ligi Mistrzów. Olympiakos przerżnął ją z kretesem.
4. Eredivisie – Holandia
Jeszcze bardziej rozmiłowani w play-offach są Holendrzy. Zachowali jednak tyle przyzwoitości, że nie każą w nich grać najlepszym czterem drużynom ligi. Holenderska federacja, jako jedna z trzech na Starym Kontynencie, ma zapewnione cztery miejsca w Lidze Europy – jedno dla uczestnika Pucharu Holandii, dwa dla drużyn z trzeciego i czwartego miejsca oraz jedno dla zwycięzcy play-offów. W tych grają zespoły z miejsc 5-8, a punkty z rundy zasadniczej nie mają znaczenia, ponieważ zwycięzcę wyłania się systemem pucharowym. W podobny sposób rozstrzyga się baraże o utrzymanie. Chociaż lepiej będzie nazwać je barażami o grę w Eredivisie, bowiem oprócz dwóch pierwszoligowców, uczestniczą w nich także drużyny z drugiej ligi. Ile? Osiem. Ale żeby było rzeczywiście pokrętniej, są to zespoły z miejsc 2-5 oraz… niekoniecznie 6-9. Wszystko z powodu regulaminu drugiej ligi (Eerste Divisie).
Miało być o najwyższych klasach rozgrywkowych, ale tego cyrku nie można nie opisać – Eerste Divisie składa się z dwudziestu zespołów, zatem kolejek jest w niej 38. Tyle, że podzielonych na cztery periody – drużyna będąca na pierwszym miejscu po dziewięciu kolejkach dostaje miejsce w barażach o grę w Eredivisie. Po następnych dziewięciu (wcześniejszych wyników nie wlicza się) wyłania się kolejnego uczestnika barażów, którym będzie albo mistrz periodu, albo następna drużyna, jeśli pierwsze miejsce zajął zwycięzca wcześniejszego periodu. I tak jeszcze dwa razy (4×9=36 – na pytanie co się dzieje z pozostałymi dwiema kolejkami Internet nie zna odpowiedzi). Czyli wystarczy spiąć poślady w dziewięciu meczach i niezależnie od pozycji w końcowej tabeli sezonu, można bić się o awans.
Na tych kontrowersyjnych zasadach skorzysta w tym sezonie Sparta Rotterdam, która w drugim periodzie zajęła miejsce trzecie, za zwycięzcą pierwszego periodu – FC Dordrecht – i młodzieżowym zespołem PSV (młodzieżówki nie mogą awansować do ekstraklasy). Na trzy kolejki przed końcem rozgrywek Sparta zajmuje piętnaste miejsce. O spadek do niższej ligi nie musi się martwić nie dlatego że ma wystarczającą przewagę punktową nad strefą spadkową, a dlatego, że takowej w Eerste Divisie po prostu nie ma – jest to ostatni zawodowy poziom ligowy w Holandii, a klub, który wygrywa trzecią ligę może, ale nie musi, wyrazić chęć gry na zapleczu ekstraklasy. I co ciekawe bardzo często takiej chęci mu brakuje, dzięki czemu czerwona latarnia Eerste Divisie może spać spokojnie.
3. Welsh Premier League – Walia
Tutaj mamy do czynienia zarówno z podziałem na grupy, jak i z play-offami o europuchary. Jeszcze w sezonie 2009/10 Walia miała osiemnastozespołową ekstraklasę grającą 34 kolejki, ale ktoś we władzach ligi stwierdził, że należy to zmienić. Nie wszystkie kluby chciały iść na ten układ, jednak reformę przepchnięto. W rundzie zasadniczej dwanaście zespołów gra ze sobą po dwa razy, co daje 22 kolejki, do których po podziale na grupę mistrzowską i spadkową dochodzi jeszcze dziesięć meczów. To nawet byłoby sensowne, w końcu Walia jest niewiele większa od województwa podlaskiego, ale te same mądre głowy uznały, że 32 mecze nie powinny decydować o tym, kto będzie reprezentował kraj w lidze Europy. Wicemistrz, na swoje szczęście, miejsce dostaje od razu, podobnie jak zdobywca Pucharu Walii.
O ostatnią przepustkę do europucharów walczą drużyny z miejsc 3-7 (chyba że jest wśród nich zdobywca pucharu – wówczas łapie się ósma). Zatem nawet dwie drużyny z grupy spadkowej mogą wziąć udział w grze o zaprezentowanie się w Europie. Ktoś powie, że to dobrze, bo przynajmniej drużyny z górnej połówki muszą udowodnić, że znalazły się w niej zasłużenie. Tyle tylko, że przecież w pełni na to zasłużyły, co wykazały 22 pierwsze mecze sezonu. Po co więc starać się w rundzie zasadniczej, a później jeszcze w gronie sześciu najlepszych zespołów i zająć nawet miejsce na podium, skoro można odpuścić 2/3 sezonu, później wygrywać najmniejszym nakładem sił wśród gorszej połowy tabeli i wytężając się jedynie w trzech meczach play-offów zapewnić sobie grę w Lidze Europy?
2. Pro League – Belgia
Liga na pierwszy rzut oka podobna do naszej – szesnaście drużyn, trzydzieści kolejek sezonu zasadniczego, podział na grupy, podział punktów z zaokrągleniem w górę. Z tym, że u nas lepsze drużyny walczą o mistrzostwo, a gorsze o uniknięcie spadku, natomiast tam słabsze zespoły biją się o Ligę Europy. Ale po kolei. Po zakończeniu sezonu zasadniczego sześć najlepszych drużyn gra między sobą dziesięć meczów w grupie mistrzowskiej, mając punkty zredukowane o połowę. Po zakończeniu tej fazy najlepsza drużyna dostaje tytuł mistrza i miejsce w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Wicemistrz łapie się do trzeciej rundy kwalifikacji, zaś trzecia drużyna, obok zdobywcy Pucharu Belgii, ma prawo występu w Lidze Europy.
Zostaje jeszcze jedna przepustka do europucharów, ale nie trafia ona od razu do zespołu z czwartego miejsca – ten musi ją sobie wywalczyć w dwumeczu ze zwycięzcą play-offów rozgrywanych wśród drużyn, które w sezonie zasadniczym zajęły miejsca 7-14. Zgadza się – nawet drużyna, która niemal spadła z ligi, może zagrać w Lidze Europy. Żeby jeszcze bardziej zagmatwać, postanowiono przeciętniaków i słabeuszy podzielić na dwie grupy. W pierwszej grają kluby z miejsca siódmego, dziewiątego, dwunastego i czternastego, w drugiej pozostałe. Zwycięzcy grup mierzą się w dwumeczu o to, by rozegrać wspomniany dwumecz z drużyną z grupy mistrzowskiej. A co ze spadkiem – piętnasta i szesnasta drużyna sezonu zasadniczego lecą do drugiej ligi i mają długie wakacje?
Nic z tego. Kasuje im się zdobyte wcześniej punkty, lepszej zostawiając trzy oczka, gorszej zaś figę z makiem. Do rozegrania mają pięć meczów między sobą, chociaż od momentu wprowadzenia tych zasad jeszcze nigdy tylu spotkań nie rozegrano, bowiem już po czterech potyczkach przewaga punktowa była tak duża, że piąty mecz był niepotrzebny. Czyli gorsza drużyna spada do drugiej ligi, a lepsza pozostaje w ekstraklasie? Nie tak szybko – szczęśliwiec ma jeszcze do rozegrania… sześć meczów kolejnych play-offów. Oprócz niej, udział w tychże biorą zwycięzcy trzech periodów (Belgowie też się w to bawią, podobnie jak Holendrzy) zaplecza ekstraklasy. Jeśli jakiś zespół wygra więcej niż jeden period lub wywalczy awans z pierwszego miejsca drugiej ligi, wtedy do baraży dołącza się wicemistrza, albo i drużynę z trzeciej, czy też czwartej lokaty. Dopiero zwycięzca tego turnieju ma zapewnione prawo gry w następnym sezonie Pro League.
1. Campionato Sammarinese di Calcio – San Marino
Kraj o powierzchni dwukrotnie mniejszej od Kędzierzyna-Koźla ma ekstraklasę liczącą 15 drużyn. W dodatku jest to jedyny poziom rozgrywkowy, kluby nie mają własnych stadionów (mecze odbywają się na losowo wybranych obiektach spośród sześciu istniejących w całym kraju) i są w pełni amatorskie. Jedyny profesjonalny klub z San Marino gra w… trzeciej lidze włoskiej, oczywiście wykorzystując jeden z niewielu sanmaryńskich stadionów i komplikując sytuację z rozgrywaniem spotkań w rodzimej lidze. Jak łatwo policzyć, nigdy nie będzie można w niej zagrać wszystkich siedmiu meczów jednocześnie. Skomplikowany jest też system rozgrywek, chociaż początkowo wcale się taki nie wydaje.
Liga podzielona jest na dwie grupy po siedem i osiem zespołów, w których grają one ze sobą po dwa razy. Oprócz tego, każdy rozgrywa też jeden mecz z drużyną z przeciwnej grupy, co w całym sezonie zasadniczym owocuje dwudziestoma meczami rozegranymi przez każdą z drużyn z grupy A i jednym więcej przez kluby z grupy B. Do kolejnej fazy rozgrywek awansują po trzy najlepsze zespoły z obu grup. Skoro jest sześć drużyn, to pewnie te z drugich i trzecich miejsc grają dwumecze mające wyłonić rywali dla zwycięzców grup? Otóż nie do końca – najlepsze drużyny rzeczywiście mają wolny los, ale pozostałe cztery grają turniej oparty na podwójnej eliminacji, co oznacza, że żeby odpaść, należy przegrać dwa mecze. W tej fazie nie ma remisów – w razie potrzeby mecze rozstrzyga się dogrywką lub rzutami karnymi.
Najpierw drużyny grają w parach A2-B3 i A3-B2. W drugiej rundzie przegrani tych meczów grają między sobą w „meczu ostatniej szansy” (dla obu porażka będzie drugą w fazie finałowej, więc walczą o to, by nie wypaść z turnieju). Grają też zwycięzcy pierwszych meczów – tutaj z kolei wygrana będzie drugim zwycięstwem i da awans do czwartej rundy. Nie jest to pomyłka – kolejna runda odbywa się bez udziału zwycięzców tego meczu. Przegrany ma bilans 1-1 i w trzeciej rundzie gra z drużyną, która uratowała się w „meczu ostatniej szansy”. Ona również ma na koncie zwycięstwo i porażkę, zatem drużyna, która polegnie w tym spotkaniu, żegna się z turniejem. Drugą parę tworzą zwycięzcy grup sezonu zasadniczego (A1-B1).
W czwartej rundzie do gry wraca zwycięzca rundy drugiej, a mierzy się ze zwycięzcą meczu A1-B1. Kto wygra ten mecz – awansuje bezpośrednio do… finału. W drugiej parze tej rundy przegrany A1-B1 gra z drużyną, która w rundzie trzeciej uratowała się od spadku w kolejnym „meczu ostatniej szansy”. Jako, że obie mają na koncie jedną porażkę, to wiadomo, że przegrany tego meczu pożegna się z rozgrywkami. Zwycięzca z kolei awansuje do półfinału, w którym zmierzy się z przegranym z pierwszej pary. Zwycięzca półfinału gra oczywiście (taaa, patrząc na te fikuśne zasady wcale nie jest to takie oczywiste) w finale ze zwycięzcą meczu, w którym zmierzył się zwycięzca rundy drugiej ze zwycięzcą meczu między najlepszymi drużynami grup sezonu zasadniczego. Finał wyłania mistrza, który zagra w eliminacjach Ligi Mistrzów, natomiast przegrany będzie reprezentować kraj w Lidze Europy (wraz ze zdobywcą Pucharu San Marino).
Ktoś jeszcze narzeka na regulamin naszej Ekstraklasy?