Były czasy, że komputer stacjonarny miał kilkadziesiąt megaherców, leżał dumnie na biurku i był obrzydliwie kremowy. Szczytem szaleństwa był wtedy Norton Commander i jego niebieskie dwie kolumny do gmerania w folderach. Komputer ten zwało się aj-bi-emem i mogły sobie na jego pozwolić tylko bogate rodziny, ponieważ sprzęt kosztował równowartość kilku pensji.

Kilka lat później, wraz z pojawieniem się pierwszych Pentiumów i Windowsów, widok komputera, tym razem już stojącego przy biurku) upowszechnił się w polskich domach. Dzięki temu pamiętamy te wszystkie starożytne artefakty, które unieprzyjemniały nam codzienną pracę i rozrywkę. Na całe szczęście duch czasu nie pozwolił im uchować się w użytku do dzisiaj. Co było najstraszniejsze?

Ergonomiczne klawiatury

Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia co za psychopatyczny umysł wymyślił te zawijane klawiatury, ale pisanie na nich było mordęgą i walką z samym sobą, żeby nie wywalić jej przez okno. Dzięki kształtom przywodzącym na myśl wizję pijanego projektanta, nasze nadgarstki podobno miały się nie przemęczać, a rozmieszczenie klawiszy miało ułatwiać pisanie. Te jakże górnolotne zamiary spaliły na panewce, ponieważ na takiej klawiaturze można było pisać tylko w jeden słuszny sposób, odpowiednio układając dłonie. Na całe szczęście, obecnie ergonomiczne klawiatury są rzadkością, a ludzkość z powodzeniem używa tych o standardowym kształcie. I nikt się od nich reumatyzmu nie dorobił.

Monitory CRT

Gdy płaskie ekrany LCD były mokrym snem bogatego biznesmena, ciężkie pudłowate monitory grzały i promieniowały na naszych biurkach, dając nam okno na świat o wielkości piętnastu cali. W większości maksymalne odświeżanie wynosiło 60 Hz, przez co po kilku godzinach gapienia się w ekran nawet największym twardzielom wypływały oczy. Zagorzały użytkownik swój nos miał przeważnie kilka centymetrów od ekranu, jako że przez ogromną dupę monitora CRT ekran znajdował się gdzieś bliżej środka biurka niż ściany. Dodatkowym bonusem do takiego monitora był filtr zakładany na ekran, który w teorii miał ratować nasze oczy. W praktyce dzięki niemu wszystko było jeszcze bardziej niewyraźne i ciemne. Problematyczne było również ustawianie pozycji monitora na plastikowej podstawce, która po kilku próbnych ruchach trzeszczała jakby się miała zaraz rozlecieć.

Dyskietki 3,5 cala

1,44 MB – taką kosmiczną pojemność miały te drogie i awaryjne nośniki danych. Niestety, nie było wtedy prawie żadnej alternatywy na transport megabajtów, ponieważ o pendrive’ach nikt nie marzył, a nagrywarki płyt CD kosztowały fortunę. No dobra, były jeszcze kieszenie dysków, ale praktycznie nikt ich nie posiadał. Poczciwa dyskietka rzęziła i burczała w stacji oraz najczęściej zawierała jedną setną część jakiegoś spakowanego pliku, ponieważ nic sensownego się na niej nie mieściło oprócz dokumentów i paru obrazków. Tak więc po gry do kolegów chodziło się z całym pudełkiem dyskietek i wracało ze strachem, czy aby na pewno wszystko dobrze się zgrało. Bowiem gdy dyskietka upadła lub nie miała humoru, na ekranie pojawiał się błąd zapisu lub odczytu i był chyba najbardziej popularnym komunikatem Windowsa, zaraz po blue screenie. Do niedawna dyskietki 3,5 cala jeszcze były dostępne w sprzedaży, jednakże od kwietnia 2010 roku nie są już produkowane.

PC Speaker

Nawet gdy na biurku dumnie stały głośniczki wielkości puszki od piwa, to w większości starych gier za udźwiękowienie odpowiadał, znajdujący się wewnątrz obudowy komputera, PC Speaker. Większość wydawanych przez niego dźwięków była piszcząco-popierdująca, co bardziej irytowało niż dawało jakiekolwiek wrażenia estetyczne. Zwłaszcza, że głośnik mógł wydawać z siebie maksymalnie jeden ton naraz. Dodatkowo pech chciał, że dziadostwa nie dało się w żaden łatwy sposób wyłączyć albo przyciszyć. W późniejszych latach rola PC Speakera została sprowadzona do piknięcia podczas odpalania kompa. Natomiast gdy jakiś wewnętrzny bebech był uszkodzony lub źle podłączony, wtedy PC Speaker informował nas o tym poprzez serię dziwnych pisków, które odszyfrować dało się jedynie poprzez zaglądnięcie do instrukcji od płyty głównej.

Kulki w myszkach

Niegdyś czyszczenie myszki było specjalnym rytuałem, który przypominał zabieg chirurgiczny. Waciki po lewej, buteleczka z alkoholem po prawej i piętnaście minut wyciągania całego syfu i paprochów, które osadzały się na wewnętrznych rolkach. Do tego dochodziła jeszcze zabawa kulką, ponieważ nie wiedzieć czemu, ale miała w sobie coś fajnego, przez co radochę sprawiało zwykłe obracanie jej w palcach lub przerzucanie z ręki do ręki. Po udanym zabiegu myszka otrzymywała drugą młodość i śmigała aż miło. Każdemu na pewno zdarzyło się poczuć autentyczny dyskomfort, gdy czuć było chrupanie w myszce, spowodowane przez jakiegoś niesfornego okrucha. Wielu wytworzyło w sobie odruch profilaktycznego dmuchania w spód myszki, by uniknąć tego traumatycznego przeżycia.

A wy, co jeszcze pamiętacie?