– Jesteś zwykłym mordercą! – krzyknął ktoś z tłumu. Była to rosła i prosta kobieta, przypominająca tęgą gospodynię domową. Na jej twarzy malował się rumieniec złości, a krzywe zęby zbierały nadmiar śliny w lewym kąciku ust.

– Skacz, jak prawdziwy mężczyzna! Nikt po tobie nie będzie płakał! – wrzasnął facet w swetrze.

Gdzieś koło niego pojawił się fotograf z dyndającym na piersi identyfikatorem. Szybko przyłożył aparat z ogromnym obiektywem do oka i zrobił zdjęcie dokładnie w momencie, gdy Robert na niego spojrzał.

Być może będzie z tego nagroda Pulitzera, pomyślał po chwili.

– Najgorsze w człowieku jest to, że potrafi sobie wszystko uzasadnić – powiedział Crick i pokiwał głową z dezaprobatą.

Policjant Dwayne stał z wytrzeszczonymi oczami i starał się znaleźć rozwiązanie dla tej sytuacji. Wymienił się szybkim spojrzeniem z Laurą, której zastygła z otwartymi ustami jakby chciała coś powiedzieć. Odwodzenie od samobójstwa spadło teraz na drugi plan.

– Poddaj się – powiedział Dwayne najspokojniej jak mógł, chociaż drżały mu wargi.

Złapał za kaburę przy pasie, ale szybko zrezygnował z wyciągnięcia broni. Mierzenie z pistoletu do samobójcy wydało mu się chorą ironią i w pewnym sensie najdziwniejszym faux pas jakie mógł sobie wyobrazić.

– Śmiało, strzel do mnie – rzucił Robert z rezygnacją, wiedząc, że tak się nie stanie. – Śledztwa już nie musicie prowadzić, przyznaję się do wszystkiego. Oszczędzicie pieniądze podatników.

– To, co zrobiłeś, było bardzo złe – powiedziała Laura matczynym tonem z przesadną intonacją. – Twoje życie jednak jest wciąż wartościowe i warto je kontynuować––

– W pierdlu? – Robert dokończył za nią. – Jakoś nie podoba mi się ta perspektywa. Jak sama pewnie zauważasz, skok z mostu jest znacznie lepszym rozwiązaniem. Ale nie przyznasz się do tego, bo to wbrew twojej pracy tutaj, za którą dostajesz zapewne całkiem niezłe pieniądze.

– To co teraz zrobisz? – zapytała Anna.

– Dokończę swoją historię.

Po przeciwnej stronie ulicy schludnie ubrani ludzie wyglądali przez okna. Nie mogli ich otworzyć, jako że był to szklany biurowiec, toteż wyglądali jak portrety oprawione w ramkę. Z okien najbliższego budynku mieszkalnego, położonego około stu metrów dalej, zaczęły wyłaniać się pierwsze głowy. W jednym z nich pojawiło się kilkuletnie dziecko, by popatrzeć co się dzieje, ale moment później zostało zabrane siłą przez matkę. Właściciel sklepu wędkarskiego wyszedł przed drzwi. I tak nie miał klientów, bo ludzie woleli przyglądać się Robertowi zamiast łowić ryby w rzece.

Wszyscy dostali darmowe bilety na widowisko, z którego nie zrozumieją nic więcej, prócz zakończenia historii Roberta, gdy ten zniknie wraz z wiatrem z płaszczyzny mostu, lub też zostanie zatrzymany i wpakowany do radiowozu jak szmaciana lalka.

Niektórzy mieszkańcy pokwapili się i wyszli w podkoszulkach i klapkach, by z uwagą przyglądać się jednemu z ciekawszych przedstawień, jakie mieli okazję oglądać. Przedstawienia, którego ceną wywoławczą jest ludzkie życie. To dość wysoka stawka, jak na szarą codzienność serwowaną w tym nijakim mieście.

Tak właśnie wśród tłumu pojawiło się dwóch sąsiadów – Drew I Jim – którzy byli symbolem tego regionu. Żyli tutaj całe życie, kradli i pili za młodu, wysiedzieli lata w wojsku, by następnie wrócić i założyć rodziny, przywodzące na myśl rodzinki z sitkomów lat siedemdziesiątych. Dwóch sympatycznych zwyrodnialców z piwnym brzuchem w poplamionych podkoszulkach, którym każdy mieszkaniec osiedla mówił „dzień dobry”, na wpół z szacunku i na wpół z szyderstwa.

– Kurwa… – zaczął Jim trzymając skrawek tlącego się papierosa między palcem wskazującym i serdecznym – …mogliby go tak zagadać z jednej i capnąć z drugiej strony, no nie?

– Też mi się tak wydaje, sąsiedzie. – odpowiedział sucho Drew, jakby już nic nigdy nie mogłoby go zdziwić. – Trzeba gnoja paralizatorem trzepnąć.

– No co ty? Przecież się puści i zleci z tego mostu.

– Pierdolisz tam, sąsiad. Jak paralizatorem dostanie, to mu mięśnie się zatrzymią i żadnego ruchu nie wykona. – Drew zmrużył oczy w geście absolutnej pewności siebie.

– Nie puści się?

– A w życiu. To tak jak widelec włożyć do kontaktu. Będzie cię telepać, aż ktoś cię nie oderwie.

Oboje pokiwali mądrze głowami i z obojętnością na twarzy oglądali całe wydarzenie.

Ludzie się gapią, jeżeli nie są z czymś oswojeni, pomyślał Robert.

Uniósł dłoń i zaważył, że jego pot odłuszczył brunatną farbę od rdzy. Dało się ją zrywać jak lichą naklejkę. Most w domyśle był czerwony. I nie była to krwista czerwień, czy też ruda czerwień – był to ten jeden z niewielu odcieni czerwonego, który można przyrównać do starych, pociemniałych cegieł. Nie restaurowany, ani nie malowany od lat, przybrał kolor brunatnego, gdzie farba odłazi za pierwszym dotknięciem. Brunatnego, którego było ciężko odróżnić od otaczającej rdzy.