Im dalej szedłem przed siebie, tym ciemniej się robiło. Potykałem się o puste butelki, deptałem po puszkach i starych gazetach. Zaułek przypominał fragment najgorszej slumsowej dzielnicy, gdzie biedota wywala wszystkie śmieci za siebie lub pod siebie. Tutaj jednak stał bogaty apartamentowiec dla elit, którego marmurowa elewacja lekko odbijała światło księżyca. Bogatym wystarczy, że mają czysto w zasięgu wzroku, tutaj i tak nikt nie zagląda.

Wspaniałe miejsce do morderstwa, pomyślałem, i obiegły mnie dziwne ciarki.

Gdzieś obok szumiała klimatyzacja.

Po kilkunastu metrach dotarłem do czarnej drabiny prowadzącej na metalowe schody. Ze względów bezpieczeństwa jej pierwszy szczebel był na wysokości około dwóch i pół metra. Podskoczyłem kilka razy i jedyne co złapałem ręką, to powietrze. Być może i udałoby mi się jej dosięgnąć, gdyby nie ból w kostce nasilający się z każdym kolejnym wyskokiem i lądowaniem.

Zakląłem. Tu nie było żadnego bezdomnego, żeby mi pomógł. Dookoła nie zauważyłem również nic, co pomogłoby mi dosięgnąć do tej pieprzonej drabiny. Byłem uziemiony. Z jednej strony siatka, z drugiej strony również siatka – tyle że z zamkniętą na kłódkę furtką. A nade mną schody przeciwpożarowe, które w razie pożaru sprowadzają bogatych ludzi do zaułka między budynkami, z którego nie ma wyjścia.

Parsknąłem.

No, chyba że dozorca nie spłonie żywcem i wyjdzie otworzyć tę pieprzoną kłódkę. Najwyraźniej konieczność trzymania narkomanów i bezdomnych z dala od tego przesmyku była z jakiegoś powodu ważniejsza, niż bezpieczeństwo ludzi mieszkających w tym kilkunastopiętrowym apartamentowcu.

Oparłem się o ścianę i zsunąłem do pozycji siedzącej, wprost na rozpłaszczony karton. Wyprostowałem bezradnie nogi i czekałem. Nie myślałem o niczym, po prostu rozglądałem się na boki i chłonąłem aromat nocy, która miała być moją ostatnią. Oddychałem spokojnie i miarowo, równie dobrze mogłem być na zwykłym spacerze i siedzieć na ławce w parku.

Po chwili pomyślałem o przeszłości, jak zawsze. Wspominałem Alice. Wspominałem szkołę, rodzinę i wszystko pozostałe, co już nigdy nie wróci. Wspominałem nawet o trzy lata starszego chłopaka z podstawówki, który chciał się zemścić za to, że mój brat go stłukł. Za akcję ze śniegiem.

Osiłek miał na imię Igor. Wyglądał jak przerośnięty, pryszczaty troll. Miał ksywkę Freaky, ale gdyby nie jego nadpobudliwość i agresywność, wszyscy nazywaliby go po prostu przerośniętym pryszczatym trollem.

Pamiętam dobrze, gdy brat Adam powiedział mi, że nie powinienem dawać sobą pomiatać, bo to przynosi jemu wstyd. Podobno chłopaki z jego klasy lubili się ponabijać, jak to mała sierota Robert dostaje wycisk i nie potrafi złapać piłki bez oberwania nią najpierw w twarz.

Pewnego razu, gdy szedłem do sklepu po zakupy, a chodziłem często, bo ten kto szedł zawsze mógł dla siebie kupić bonusową czekoladę. Jako że większość rodzeństwa była starsza i nie rajcowała ich możliwość dostania czekolady w zamian za zrobienie nudnych zakupów, do sklepu chodziłem przeważnie ja. Był to market położony około półtora kilometra od naszego domu, jedyny duży sklep w miejscowości. Większą część trasy stanowiła kręta szosa z piaskowym poboczem. Dookoła porozrzucane były mniej lub bardziej opuszczone budynki, w których losowo przesiadywała cała śmietanka patologicznej rzeczywistości. Stała tam skrytka miłości, która była tak naprawdę zdewastowanym kioskiem. Była palarnia w miejscu spróchniałej drewnianej szopy. Była również pijalnia, na którą składał się pusty dom należący niegdyś do pewnej starej wariatki, która pod koniec swojego życia zabiła deskami wszystkie okna, by umrzeć tej samej nocy. Nikt się nie upomniał o jej majątek, toteż dom stał się ulubionym miejscem posiedzeń alkoholików, narkomanów i wszystkich chłopaków ze szkoły, którzy chcieli zbyt szybko wejść w dorosłość.

To właśnie niedaleko od tego miejsca spotkałem Igora, który nie mógł opuścić okazji, by dać mi nauczkę za upokorzenie, jakiego doznał przez mojego brata, który stanął w mojej obronie.

– Jest i ten gnojek Harys – powiedział na cały głos, mieląc wykałaczkę w ustach.

Jeżeli udałoby mu się podkraść ojcu papierosa, to trzymałby peta. Tym razem jednak musiała mu wystarczyć wykałaczka. Czasem, gdy udało mu się zdobyć faję, trzymał wypalonego peta w ustach jeszcze przez kilkadziesiąt minut, tak by wszyscy wiedzieli, że jest twardy i pali. Córka sąsiadów, którą aktualnie zabawiał swoim wątpliwym towarzystwem zarechotała, jakby powiedział jeden z lepszych dowcipów świata. Do dziś nie mogę pojąć jak którakolwiek dziewczyna mogła się interesować takim gościem jak on.

– Gnojku, mamy do pogadania – wyszczerzył zęby, chciwie szukając wzrokiem aprobaty.

– Daj mi spokój, nic do ciebie nie mam – odpowiedziałem spuszczając głowę w dół.

– Ale ja mam dla ciebie prezent. Moją pięść. – Spojrzał nonszalancko na dziewczynę, a ta znów zawyła bezmózgim śmiechem.

Była rok młodsza od niego, więc musiał jej imponować. A rok starsza ode mnie, więc musiała mieć mnie za frajera. Jej kariera fajnej laski skończyła się dwa lata później, gdy urodziła dziecko. Nikt nigdy się nie dowiedział kto był za to odpowiedzialny, mimo że jej ojczym tłukł ją przez całą noc, by się przyznała. A winowajcą mógł być każdy popularny chłopak w okolicy. Widziałem jak większość z nich obgryzała paznokcie ze stresu przed badaniami. Na szczęście jej rodziny nie było na to stać.

Freaky splunął wykałaczką na bok i podszedł do mnie spokojnie, z rękami w kieszeniach podziurawionych dżinsów.

– Jakieś ostatnie słowa przed śmiercią? – wyszczerzył się ponownie.

– Po prostu daj mi spokój.

Wyciągnął jedną rękę z kieszeni i uderzył mnie pięścią w nos. Odleciałem w tył i upadłem na ziemię. Poczułem smak cierpkiej krwi i po chwili zobaczyłem jak dużymi kroplami uderza o piasek. Oczy mi się zaszkliły, a twarz zaczęła puchnąć z wściekłości.

Wstałem słaniając się przed kolejnym ciosem, jednak żaden nie nadlatywał.

Spojrzałem na Freakiego, a ten stał z nonszalanckim uśmiechem, który przykrywał jego wzrodzoną nienawiść i podłość. Te cechy można było wyczytać z jego spojrzenia.

Nie chciał mi wkopać od razu. Ominęłaby go cała zabawa. Wolał poznęcać się nade mną i obserwować jak powoli tracę siły.

Drugi cios otarł mi skroń, prawie udało mi się go uniknąć.

Rzuciłem się na niego z wrzaskiem. W moich oczach musiał dostrzec szaleństwo, ponieważ ja w jego dostrzegłem delikatny strach. Nigdy się nie spodziewał, że gnojek i frajer Harys może mu oddać. Wpadłem na niego z pełnego rozbiegu, jak hokeista na przeciwnika. Tuż za nim stał duży krągły kamień. Potknął się w momencie, gdy na niego naparłem. Miałem wrażenie, że lecimy przez wieczność. Ale gdy już ta wieczność minęła, powaliłem go na ziemię. Gdyby nie ten kamień, to pewnie uderzyłbym w niego jak w ścianę. Freaky gruchnął głową o glebę z hukiem, który skojarzył się mi z wielkim jajem rozbijanym o kuchenne płytki.

Leżał bez znaku życia.

Betty krzyczała.

– Coś ty narobił, koleś?! Masz przejebane! – dało się słyszeć gdzieś pomiędzy jej skowytem, płaczem i przekleństwami.

Freaky leżał na wznak, jak znokautowany bokser.

– Na co czekasz?! – wrzasnęła na mnie głosem, który byłby w stanie rozbić szkło.

– Aż wstanie! Jak wstanie to mu przypieprzę jeszcze raz! – starałem się ją przekrzyczeć.

Zapomniałem o krwawiącym nosie. Wstałem i chodziłem raz w jedną, raz w drugą stronę. Byłem nabuzowany, zaciskałem pięści i napinałem wszystkie mięśnie. Stres zżerał mnie od środka, jednakże gdzieś ponad nim czułem ogromną radość, że w końcu sprawiedliwości stała się zadość. Freaky leżał nieprzytomny przez dłuższą chwilę, a Betty skakała nad nim i próbowała go ocucić. Przeczuwałem, że gdy wstanie to spierze mnie tak, że wyląduję na oddziale intensywnej terapii. Ale mimo wszystko chciałem poczekać aż się podniesie, a potem napluć mu prosto w twarz i dać parę ciosów zanim całkowicie dojdzie do siebie.

Właśnie tak.

Więc gdy tylko poruszył głową i wydał z siebie pierwsze jęknięcie, podbiegłem i kopnąłem go prosto w jaja. A potem zacząłem uciekać. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek tak zasuwał. Miałem wrażenie, że jestem w stanie prześcignąć wszystkie samochody, jakie pojawiłyby się na szosie. Na całe szczęście nic nie jechało, jako że nawet nie oglądałem się za siebie.

Wieczorem Betty nakapowała mojemu ojcu i tak trafiłem do ponownie do psychologa. Oczywiście przedstawiła swoją wersję, a mojej nikt nie chciał słuchać. W końcu to Freaky miał wstrząśnienie mózgu i złamane żebro, a nie ja. Najważniejsze jednak, że nigdy więcej mnie już nie ruszył.

Lepiej jak wewnętrzny świat człowieka jest bogatszy, niż zewnętrzny. Tak mi powtarzał szkolny psycholog, do którego zostałem przymusowo wysłany po awanturze z Freakym. Starał się za wszelką cenę i na różne sposoby usprawiedliwić mój nagły wybuch złości, przez który ten pryszczaty psychol trafił do szpitala. Freaky nigdy nie był pod nadzorem psychologa, najwidoczniej według opinii wszystkich wcale tego nie potrzebował. Ja natomiast chyba tego potrzebowałem. Również w opinii wszystkich, tylko nie w swojej. I tak zaczął się mój konflikt ze światem.

Tłumię w sobie uczucia, powtarzał psycholog. A natłok negatywnych uczuć, zbieranych skrupulatnie przez lata, w końcu doprowadził do wybuchu. Przyrównywał mój szał do wulkanu.

Młodość to jedyna rzecz warta posiadania, parafrazował jakiegoś myśliciela. Nie chciał bym znów wpadł w kłopoty i popsuł sobie najlepsze lata swojego beztroskiego życia. Do tej pory nie rozumiem dlaczego starał się zrobić ze mnie wariata.

Rozmyłem swoje myśli głębokim westchnieniem. Musiałem jakoś dostać się do apartamentowca.

Zacząłem badać wszystko dookoła. Jedynymi wystarczająco twardymi przedmiotami, by móc na nich stanąć, były puste szklane butelki po jakimś tanim winie. Co prawda większość leżała potłuczona lub popękana, lecz było również kilka nietkniętych, jakby wprost oderwanych od zapijaczonych mord alkoholików.

Cholera, pomyślałem. Czy uda mi się uzbierać kilka i na nich stanąć? Czy wytrzymają mój ciężar i pozwolą podskoczyć na tyle bym mógł dosięgnąć drabiny? Nawet jeżeli odpowiedź na te pytania byłaby przecząca, to i tak musiałem spróbować. Drugim rozwiązaniem byłoby podcięcie sobie żył. A przecież miałem jeszcze trochę pracy przed sobą.

Wstałem niemrawo i na nowo poczułem ból w kostce oraz zmęczenie mięśni nóg. Zacząłem chodzić nieco po omacku w poszukiwaniu nienaruszonych butelek, aż w końcu natrafiłem na ich źródło. Była to zielona plastikowa skrzynka, w której było jeszcze kilka flaszek, grzecznie spoczywających w przegrodach. Schyliłem się i wyciągnąłem jedną z nich, przybliżając maksymalnie do oczu, by zobaczyć w mroku napis. „MD 20/20” – trunek dzieciaków, którzy chcą się napić z dala od dorosłych. Widocznie urządzili sobie tu libację. Dzięki chłopaki.

Wziąłem skrzynkę i postawiłem ją pod drabiną. Zapakowałem do niej dodatkowo kilka rozrzuconych butelek, ale w trakcie zdałem sobie sprawę, że zyskam zaledwie kilka centymetrów. Lepiej było ustawić skrzynię w pionie. Traciła na stabilności, ale przynajmniej miałem pewność, że doskoczę. Po chwili grzebania się i ustawiania, mogłem już na niej stanąć. Zachybotała się lekko i z paniki przed upadkiem przytrzymałem się ściany. Balansując niczym cyrkowiec na linie złapałem równowagę i uniosłem głowę do góry. Przyjrzałem się drabince i skupiłem na niej wzrok.

To jest to, pomyślałem. To jest ten moment. Teraz, albo nigdy.

Wyskoczyłem. Ledwo udało mi się złapać najniższy szczebel, a usłyszałem jak skrzynka spada z powrotem na płasko, zupełnie jak stołek pod wisielcem. Ale teraz to nie było ważne. Najważniejsze było dosięgnąć drugiego szczebla, zanim mięśnie rąk odmówią mi posłuszeństwa. A ostatnie tego typu ćwiczenia fizyczne miałem w bodajże w liceum, więc nie mogłem wisieć jak idiota i zastanawiać się co dalej.

Pierwszy szczebel, drugi, trzeci. Udało się. Jeszcze dwa i będę mógł zahaczyć się nogami. Jednak w tym momencie usłyszałem metaliczny szczęk i ułamek sekundy później drabina nie wytrzymując mojego ciężaru zsunęła się z impetem w dół. Upadłem z głuchym łomotem na plecy. Przestałem cokolwiek widzieć i przestałem oddychać. Próbowałem złapać powietrze, ale nie mogłem, zupełnie tak jakbym nie miał płuc. Zdarzyło mi się to już kilka razy, gdy na basenie po nieudanym skoku uderzyłem płasko o taflę. Uratowało mi to wtedy życie, bo pewnie bym utonął nabierając odruchowo powietrza pod wodą. Innym razem dostałem mocno kopniętą piłką w klatkę piersiową. Stałem wtedy na bramce. Każda najgorsza fajtłapa staje zawsze na bramce, bo do niczego innego się nie nadaje. Na całe szczęście wtedy obroniłem, stając się pośmiewiskiem i bohaterem zarazem. A piłkę kopał nikt inny jak Freaky, około roku po tym jak go pozbawiłem przytomności.

Gdy człowiek umiera, w głowie rozbrzmiewają najdziwniejsze echa przeszłości. Leżałem tak na czworakach i myślałem o tych wszystkich sytuacjach, wspominając moment, gdy płuca się odblokowywały i znów mogłem złapać powietrze. Pocieszałem się, że zaraz znów to nastąpi. Czekałem, starając się nie panikować.

Haust.

– Ja pierdolę – zakląłem cicho do siebie po drugim wdechu.

Teraz zacząłem w myślach przeklinać wszystkich konstruktorów schodów przeciwpożarowych, którzy projektują tak słabe zawiasy opuszczające drabinę. Być może chcieli dać nauczkę tym, którzy próbują dostać się od dołu.

Wstałem i otrzepałem się. Teraz mogłem wspiąć się bez dodatkowych przygód. Na wszelki wypadek wchodziłem powoli, co jakiś czas zatrzymując się i wsłuchując w groźne skrzypnięcia. W połowie drogi zacząłem analizować adres, z którego otrzymywałem rysunki od Alice. Jeżeli pierwsza cyfra oznacza numer piętra, tak jak w większości cywilizowanych krajów, to musiałem wejść po schodach na dziewiąte piętro. Lub dziesiąte, jeżeli parter oznaczono po europejsku zerem. W takich budynkach jak ten, każde odbiegnięcie od amerykańskiej normy było trendy. Mogą równie dobrze numerować po kolei.

2970 Perine Street, Apt. #913.

Licząc w myślach każde piętro dotarłem na dziewiąte. Lekko zdyszany przystanąłem na chwilę i nachyliłem się, by łatwiej złapać oddech. Zajrzałem przez małe okno w drzwiach prowadzących na schody ewakuacyjne, żeby ustalić, czy dotarłem na właściwy poziom. Jedyne, co ujrzałem, to wewnętrzna klatka schodowa. Nacisnąłem klamkę. Oczywiście było zamknięte. Nigdy nie próbowałem się nigdzie włamać, ale intuicja podpowiedziała mi, że należy podważyć nożem miejsce na wysokości klamki. Siłowałem się przez chwilę, raz szarpałem drzwi, raz je pchałem i od czasu do czasu wpychałem nóż głębiej. W końcu usłyszałem kliknięcie. Udało się.

Z klatki schodowej wszedłem na korytarz pełen mieszkań dziewiątego piętra. Pierwszym numerem, który ujrzałem na drzwiach był 901. Bingo.

Korytarz był oświetlony mocnym światłem. To jeden z tych budynków, gdzie mieszkańcy są tak bogaci, by mogli pozwolić sobie na wiecznie zapalone żarówki. Na podłodze położony był jasny parkiet i przykrywał go zdobiony beżowo–szkarłatny dywan idealnie komponujący się z drzwiami i framugami, które również były w tej samej tonacji. Ściany były wymalowane bliżej mi nieokreślonym odcieniem ciemnożółtego. Gdzieniegdzie stały wysokie stoliki z wazonami świeżych kwiatów. Wszystko pod kolor.

W normalnych okolicznościach zostałbym delikatnie wyproszony, tak jak wyprasza się bezdomnego z dworca, ponieważ psuje nastrój otoczenia.

Wytarłem mokre od potu dłonie o koszulę. Pozostawiły ciemny, wilgotny ślad na tkaninie. Zabrane na początku rękawiczki szlag trafił, latarkę także. Najważniejszy jednak był nóż. Uradowałem się, że go nie zgubiłem. Oddychałem ciężko przez usta. Nie byłem zmęczony ani zziajany. Teraz wydaje mi się, że to było podniecenie. Takie samo jak podczas stosunku, gdy człowiek zaczyna sapać zanim się zmacha. I tak też było ze mną. Chory i podły dech wyrzucał z płuc całe hausty powietrza.

Nie miałem jak wejść do mieszkania, ani nie wiedziałem jak mogę to zrobić. Ale miałem nóż, który dawał mi przewagę i władzę.

I rację.

Bez problemu odnalazłem mieszkanie numer 913. Wyciągnąłem rękę by nacisnąć starannie przymocowany do ściany przycisk dzwonka, ale w porę się powstrzymałem. Przecież bym wszystkich obudził.

Musiałem zapukać. Lekko, niewyraźnie, jak najdelikatniej potrafiłem. W końcu zbliżała się czwarta nad ranem. Sen człowieka jest już lżejszy, skory do wybudzenia i podatny na dźwięki. Wystarczyło, że wstanie pan domu. Tak, potrzebowałem go. Był mi niezbędny do otwarcia drzwi i zrobienia dziury w jego krtani. Nie mogłem obudzić mojej pierwszej żony i Alice. A jeżeli bym obudził, to i tak wyślą pana domu, by sprawdził kto puka…

Mojej pierwszej żony, pomyślałem. Jak miała na imię ta kurwa? Nancy. Z domu Kingów. Ciekawe czy nazywa się już jak ten jej nowy fagas.

Przyjrzałem się tabliczce wiszącej na drzwiach. Była wygrawerowana złotym kolorem na czarnym oszlifowanym kamieniu. Czcionka z zawijasami i innymi bogatymi bzdurami podkreślającymi status pomieszczeń skrywanych za nią.

„David R. Hayman”.

Tyle lat minęło, a ten fagas nie zmienił jeszcze tabliczki. Powinno być „Nancy & David Hayman”. Lub też, jeżeli się jeszcze nie ohajtali – „Nancy S. King & David R. Hayman”. Założę się, że taka tabliczka kosztuje całą moją miesięczną pensję. Głupi skurwiel.

Trzeba mieć więcej w środku niż na zewnątrz, pomyślałem przypominając sobie słowa mojego szkolnego psychologa.

Zapukałem dwa razy, najdelikatniej jak mogłem. Nasłuchiwałem szmerów. Za drzwiami nic się jednak nie działo. Nikt się nie krzątał, nie wkładał papci i nie klął pod nosem. Odczekałem jeszcze kilkanaście sekund i zapukałem znowu, tym razem nieco mocniej.

Zacząłem się zastanawiać czy przypadkiem zadaniem recepcjonisty nie jest powiadamianie o nadejściu gości, gdy ci są jeszcze na dole. Czy mieszkańcy tutaj są obeznani z pukaniem w drzwi? Być może siedzą teraz skuleni ze strachu i dzwonią na policję. Ta myśl wydała mi się zabawna i przerażająca zarazem. A co, jeżeli to prawda? Wszak ktoś pukający o czwartej nad ranem może oznaczać jedynie kłopoty. Przetarłem twarz dla zachowania trzeźwego myślenia i zapukałem ponownie, tym razem normalnie, tak jak puka się na co dzień w środku dnia.

Za drzwiami coś zaszurało i kliknęło. Był to zapewne odgłos kapci i pstryknięcia włącznika od światła. Chwila ciszy oznaczała lustrowanie mnie przez wizjer. Starałem się wyglądać jak najbardziej normalnie i niepozornie. Na wszelki wypadek znów się przygarbiłem, by ukryć kontury rękojeści odbijające się na koszuli.

Odnosiłem dziwne wrażenie, że czekają tam na mnie. Stoją w mroku milcząc i wymieniając się wymownymi spojrzeniami. A drzwi zaraz się otworzą i gdy tylko przestąpię próg, wszystkie światła nagle rozświetlą apartament, a całe zgromadzenie krzyknie: „Niespodzianka!”. Będzie tam zakrwawiony i pijany Lester trzymający szampana, oraz Junior ze stożkową czapeczką na gumce, broczący w czerwonej mazi – swojej i jego ojca. Wszystkie dziury, które w nich zrobiłem buchają czerwienią, jak aktywny, pulsujący wulkan. Będą tam wszyscy, których kiedykolwiek znałem. Myślę, że pomieściliby się w jednym wielkim salonie. Brat Bartek będzie trzymał ogromny tort z krwawym napisem: „Dla najlepszego mordercy na świecie”, a po jego bokach będą wetknięte dwa zimne ognie wypalające się równie szybko, jak życie z nas wszystkich.

Wzdrygnąłem się.

Po chwili ciszy nastąpił szmer odsuwanej zasuwki i podwójne kliknięcia dwóch przekręcanych zamków. Pozłacana klamka, tego samego koloru co czcionka na tabliczce, uchyliła się w dół. Drzwi otworzyły się bezdźwięcznie. Były idealnie wpasowane w futrynę i nie zaskrzypiały w zawiasach ani nie zaszurały o podłogę.

W progu stanął zaspany facet w szafirowym szlafroku. Na twarzy nie miał żadnych bruzd ani zmarszczek, a jedyną cechą odróżniającą go od chłopca z okładki były rozczochrane włosy, które mimo wszystko układały się w stylu niegrzecznego buntowniczego przystojniaka. Poza tym był przeraźliwie niski. Co najmniej o półtorej głowy niższy ode mnie. Nie tak wyobrażałem sobie faceta, który porwał mi żonę i dziecko.

Nancy tak bardzo utrzymywała wszystko w tajemnicy, że nigdy wcześniej go nie widziałem.

– Coś się stało? Kim pan jest? Kto pana tu wpuścił? – rozpoczął serią pytań. Jedna jego dłoń mocno ściskała klamkę na wypadek kłopotów.

– Miło mi cię poznać, w końcu – powiedziałem mu z nieukrywanym uśmiechem.

W jego oczach rosło przerażenie, tak jak w moich rosła iskra szaleństwa. Zaspany wyraz twarzy zastąpił grymas niedowierzania i całkowitego rozbudzenia. Wydaje mi się, że przez chwilę myślał, że to tylko sen.

– Do tej pory miałem okazję oglądać jedynie twój samochód – kontynuowałem. – Odwoziłeś Alice do szkoły. Nie powinieneś był podjeżdżać pod samo wejście, wiesz? Zawsze czuła się głupio, otoczona taką niepotrzebną troską. Chciała by ją zostawiać wcześniej, by mogła bez skrępowania poczuć się niezależna.

Zrozumiał już kim jestem.

– Może się ciebie wstydziła. – Uśmiechnął się półgębkiem.

Zawrzałem. Był dupkiem, któremu przydałby się gruntowny remont charakteru.

Sięgnąłem pod koszulę i wyciągnąłem nóż. Nie śpieszyłem się z tym, chciałem by dokładnie widział ten ruch. By zobaczył co zatopi się w jego wymuskanym ciele, tak jak zatopiło się w ciałach innych. By wiedział, że to nie pierwsza ofiara tego zaostrzonego kawałka nierdzewnej stali. Nie był wytarty zbyt dokładnie. Chciałem tym ruchem sprawić, by poczuł własną śmiertelność, na chwilę, zanim mu ją zaserwuję.

Wyciągnął rękę, żeby nacisnąć gładki guzik przy domofonie. Zapewne oznaczało to wezwanie ochrony.

– Śmiało – powiedziałem. – Na pewno ktoś tu przyjdzie. Przybiegnie cały oddział spasionych ochroniarzy, jak tylko skończą wpierdalać swoje hamburgery.

Zastygł w bezruchu. Domyślał się, że naciśnięcie tego białego okrągłego przycisku sprowadzi na niego kłopoty z mojej strony. Jego drgające ze strachu wargi chciały negocjować.

– To przecież nie moja wina. To, co się stało to…

Postawiłem stopę w progu, tak na wszelki wypadek.

– To co?

– To nie moja wina, przecież nie mogłeś jej trzymać na łańcuchu, to był jej wybór, ja jej do niczego nie namawiałem, kazałem jej przemyśleć wiele razy, pytałem się czy jest pewna, czy to w porządku z naszej strony, czy mała na tym nie ucierpi, czy…

Szybkim machnięciem wbiłem mu nóż w rękę tak, że palec wskazujący ledwie musnął guzik od wzywania ochrony. Wyszarpnąłem nóż i krew trysnęła pod mocnym ciśnieniem. Zacisnął zęby w bólu i przywarł zranioną kończynę do siebie. Trafiłem idealnie w żyłę na przedramieniu. Śmierć włączyła odliczanie.

Nie krzyknął, a jedynie warknął. Ze zdziwieniem spojrzał na fragmenty mięsa zalewane krwią. Być może wciąż miał nadzieje, że to sen.

Ta nadzieja, to było jedyne, co nas łączyło.

Cofnął się o parę kroków, wciąż ściskając przedramię, i rzucił się biegiem z przedpokoju do salonu, poślizgując się przy pierwszym kroku na plamie własnej krwi. Próbowałem go złapać, ale tylko musnąłem jego szlafrok. Nie musiałem biec za nim. Mogłem równie dobrze stać w progu i odliczać pozostałe sekundy do całkowitego wykrwawienia. Myślę, że dwie minuty załatwiłyby sprawę.

Ale zapewne pobiegł po telefon. Jak szybko można wykręcić 911 jedną ręką? Piętnaście sekund? A jak szybko uzyska połączenie z dyspozytorką i wypowie adres, na który mają przyjechać wszystkie możliwe radiowozy w mieście? Kolejne piętnaście sekund. Czyli miałem ponad pół minuty. Pół minuty by wolnym krokiem iść za śladami krwi i znaleźć go skomlącego do słuchawki, by się pośpieszyli.

Uśmiechnąłem się do siebie i zacząłem nucić All You Need Is Love.

Przeszedłem przez długi przedpokój, mijając po drodze kilka pozamykanych drzwi do pomieszczeń. Czerwone krople doprowadziły mnie do salonu, łączącego się z kuchnią. Nazwałbym ją aneksem kuchennym, ale była tak ogromna, że z powodzeniem pomieściłoby się w niej całe moje mieszkanie – nędzna klitka na 36 metrów kwadratowych. Ślady najpierw skręcały w lewo, do salonowej komody, w której jedna z szuflad była całkowicie otwarta, a następnie skręcały w prawo, prowadząc do kuchni i lepiej kontrastując się z bielą kuchennych płytek. Zapaliłem wszystkie światła, by nie oberwać po ciemku jakimś nożem do smarowania chleba. Dało się słyszeć dyszenie i szlochanie. Był to przerażony płacz kogoś, kto stara się być jak najciszej, jednakże stres i lęk wyrzuca przez struny głosowe rytmiczne, drgające głoski.

Wychyliłem się zza rogu, by zadać ostateczny cios, ale zobaczyłem wycelowany w swoją stronę pistolet. Nie był to żaden klasyczny model, dostępny w sklepach z bronią, ale jakiś egzemplarz kolekcjonerski, wyglądający na replikę niemieckiego Lugera z czasów II Wojny Światowej.

– Wynoś się z mojego domu – powiedział przez łzy.

Broń w jego ręku drżała tak mocno, że dało się słychać klikanie źle dopasowanego magazynka.

– To replika – stwierdziłem, choć bez większej pewności. – Możesz nią nastraszyć co najwyżej dzieciaki w przedszkolu i jakąś staruszkę.

– Goń się – szepnął, jakby nie chciał nikogo obudzić. Jakby miał nadzieję, że dopadnę tylko niego. – To prawdziwa spluwa i jak boga kocham zaraz ci wpakuję cały magazynek między oczy.

Jego ręka latała na boki jakby miał zaawansowaną chorobę Parkinsona. Mówiłem do niego, ale nie przestawałem się wpatrywać w drgający otwór lufy, wyczekując wypływającego z niego blasku, a następnie całkowitej ciemności.

– Jakbyś miał do mnie strzelić, już dawno byś to zrobił.

– Daję ci ostatnią szansę. Wynoś się – płakał. – Każdy sąd mnie uniewinni. Zabiję cię gnoju, a potem mnie uniewinnią.

Krew coraz obficiej kapała na podłogę, tworząc zacieki spływające między fugi w kuchennych płytkach.. Miał zakrwawioną całą prawą stronę ciała od pasa w dół. Zranioną ręka zwisała bezwładnie jak jakiś gumowy rekwizyt.

– Nie wyglądasz mi na kogoś, kto kiedykolwiek strzelał z broni. Nie trafisz. Zobacz jak ci się ręka trzęsie. Poza tym wydajesz mi się praworęczny. Nie mam stuprocentowej pewności, ale dziś mi szczęście sprzyja – wyszczerzyłem się w podłym uśmiechu.

Spojrzał szybko w stronę stojaka na kuchenne noże, a wyraz jego twarzy chciał je bardzo przywołać do siebie. Gdyby tylko były bliżej, musiał myśleć. Gdyby tylko mógł sięgnąć ten wielki tasak i machać nim na oślep, póki nie ustaną moje krzyki. Noże były jednak na tyle daleko, że mogłem znów podziękować opatrzności dzisiejszej nocy.

Wykorzystałem tę chwilę nieuwagi i zrobiłem dwa szybkie kroki w przód i pchnąłem go ostrzem w ramię, odcinając nerw kontrolujący lewą rękę. Wrzasnął z bólu, a broń huknęła o podłogę i wystrzeliła, tłukąc coś w salonie.

– O kurwa – ryknąłem z przerażeniem.

Jednak była prawdziwa i nabita. Na szczęście od razu nadeszło poczucie ulgi, że stary Luger nie stanowi już dla mnie zagrożenia. Hayman stał z wbitym nożem w ramię i z histerią wymalowaną na twarzy przyglądał się jak jego rana wypluwa czerwoną, gęstą maź. Cofnął się o krok, przywierając do blatu, na którym stała brudna miska po sałatce i dwa kieliszki do wina. Trącił je łokciem, a te przewróciły się i potoczyły na skraj blatu, by rąbnąć z irytującym trzaskiem o podłogę. To była ostatnia romantyczna kolacja z winem jaką mieli.

Wyszarpnąłem nóż z jego rany i padł na kolana.

– Nie zabijaj mnie, błagam – skowyczał. – Zrobię, co tylko zechcesz. Bierz, co tylko chcesz.

– Skończyłem z tobą rozmawiać.

Chwyciłem jego głowę, wielkości i kształtu piłki do futbolu, a potem przejechałem całą krawędzią noża po krtani. Parchnął krwią na moje spodnie i łupnął na kuchenne płytki jak bryła lodu. Jego głowa trzepnęła o nie tak mocno, że w miejscu uderzenia powstało kilka pęknięć, które od razu zostały zalane świeżą krwią z jego gardła.

Kurdupel był tak niski, że mógłbym go upichcić w jego własnym piekarniku, bez konieczności krojenia jego ciała na kilka kawałków. Mógłbym go tam wsadzić, zatrzasnąć drzwiczki i nastawić maksymalną temperaturę. Postukać w szybkę i pomachać do niego z uśmiechem, patrząc przy tym jak się wije i zarumienia.

Splunąłem na jego trupa.