Przyszłość jest przezroczysta, ale wszyscy za czymś tęsknimy. Często, dopiero patrząc na stare zdjęcia lub wracając myślami do minionych dni, zdajemy sobie sprawę, że był to jednorazowy wyczyn. Ale jak to? To ja już nigdy nie będę młody? To już nigdy nie przeżyję swojej pierwszej gry w piłkę, swojego pierwszego dnia szkoły, swojej pierwszej miłości? I pozostają jedynie fotografie oraz wspomnienia, które mamią nadzieją, że jeszcze kiedyś wszystko może powrócić. A potem trafia przygnębienie, porażające i oczywiste.

To Alice już nigdy nie będzie moją małą dziewczynką?

A gdyby tak… nie, nic się nie da. Muszą wystarczyć wspomnienia – marna namiastka autentycznych przeżyć, która powstrzymuje nas od samobójstwa lub w nie wpędza, gdy bezpowrotność wydarzeń okaże się zbyt przygniatająca.

Tak, Alice nigdy nie będzie już moją małą dziewczynką. Nigdy nie zobaczę jej pierwszych kroków, nigdy nie usłyszę od niej „tato”.

Nie mam nawet kogo o to prosić, ale gdybym mógł cofnąć się do niej na jeden dzień, błagałbym o to przez resztę swojego życia. Każdy za czymś tęskni. Najpierw dzień za dniem, potem miesiąc za miesiącem, a ostatecznie rok za rokiem. Myślę, że wiele osób pod koniec swojego życia umiera ze zwyczajnej tęsknoty.

Czy zdaję sobie sprawę z tego, co zrobiłem? Myślę, że tak. Wiem, że jestem mordercą i wiem, że dziesiątki takich jak ja zginęło na krześle elektrycznym lub otrzymało śmiertelny zastrzyk. Tu jest Ameryka, tu się zabija. I nie ma sensu marnować pieniędzy podatników, męczyć się ze zbieraniem śladów oraz tracić czas na proces sądowy. Winny jest tu, przed tobą i przed wami – to jestem ja. Robert Harys, który wszystko opowiedział i przyznaje się do poczytalności i odpowiedzialności za swoje czyny. Sam wyznaczyłem sobie sprawiedliwość i sam zrobię to, co zrobiłby każdy sąd w tym pieprzonym stanie – skazuję się na śmierć.

Ale oczywiście was to nie satysfakcjonuje. Wy zabieracie nawet sznurówki więźniom, którzy oczekują w celi śmierci na złoty strzał z chlorku potasu. Bo przecież wieszając przed oficjalną egzekucją, ucieka się tym samym od sprawiedliwości. I gdzie tu jest sens? Tak bardzo wszyscy teraz pragniecie bym się oddał w ręce policji, która zapakuje mnie do radiowozu i przydzieli adwokata z urzędu. A za kilka miesięcy usłyszycie w telewizji o tej samej karze, którą ja sobie wyznaczyłem. Tyle, że będzie ona prawomocna. Wyznaczona przez jakąś siwą głowę, która patrząc na mnie znad okularów uzna, że jestem zwyrodnialcem i nie ma dla takich miejsca na tym świecie.

Jesteście tym samym społeczeństwem, które mnie pochłonęło, przeżuło i wypluło, by następnie mnie oceniać i stawiać wyroki. Większość z was jest bardziej zepsuta i wypaczona ode mnie, z tym że ja miałem czelność chwycić za nóż. Zrobiłem coś, o czym większość z was fantazjuje codziennie. Zrobiłem to!

Odkąd pamiętam kotłowały się we mnie myśli. Nie da się tego uniknąć, gdy chce się przeanalizować własne czyny i zachowania oraz porównać je z innymi. Tej nocy jednak nie miałem żadnych zbędnych mętlików w głowie. Czy to dlatego, że pogodziłem się z tym co ma nadejść?

Nikt nigdy mi nie pokazał co jest dobre, a co złe. Wszystko musiałem oceniać sam, starając się wywnioskować czego świat ode mnie oczekuje oraz czego ja oczekuje od świata. Być może dlatego, że brak mi było autorytetu, oba te założenia nie zostały spełnione. Ani świat nie spełnił moich oczekiwań, ani ja jego. Tego, że jedno się wiąże z drugim też mi nikt nie powiedział. Mój ojciec wolał rozwiązania siłowe, a matka wierzyła, że wychowam się jakoś sam. Rodzeństwo natomiast było zbyt zajęte sobą, by cokolwiek mi wytłumaczyć lub przedstawić. I do nikogo nie mam pretensji, ani nikomu się nie dziwię. Wiem, że większość postąpiłaby tak samo, zachowując się ludzko, czyli kierując się własnym ego.

Czego wam nie powiedziałem? Wiecie o mnie już chyba wszystko. Kiedyś skrywałem większość faktów swego życia. Teraz jest mi wszystko jedno. W moim ostatnim dniu po raz pierwszy skierowałem się własnymi zachciankami. Zdaje sobie sprawę, że zrobiłem to dość drastycznie, nie dawkując pychy i dochodząc do swojego niesłusznego zdania aż nadto.

Śmierć jest dziwnym zjawiskiem. Traktujemy ją jako niecodzienność, mimo że jest normalną koleją rzeczy. W mgnieniu jednej chwili zanika ludzka świadomość, która przeczesywała rzeczywistość przez dziesiątki lat. Nie odchodzi gdzieś indziej, ani nie budzi się w kimś nowym – po prostu gaśnie jak wypalona świeca.

Wydawać by się przez to mogło, że całe życie staje się przez śmierć całkowicie marne. Nie można świadomości i ego przenieść czy transportować w miejsce, gdzie mogłaby kontynuować swój byt. Żadne religijne przesłanki nie dają rozsądnych dowodów, by uparcie wierzyć w ciągłość istnienia. Wraz z ostatnim wdechem, bo człowiek najczęściej odchodzi podczas nabierania powietrza, zanika niezbadany jeszcze fragment człowieka, pozostawiając jedynie bezwartościowe ciało. Wszelkie troski, przyjemności i błahostki stają się jedynie zapisem w pamięci innych, którzy wciąż czekają na swój ostatni wdech.

Godzenie się ze śmiercią jest najtrudniejszym etapem w życiu każdego człowieka. Uzmysłowienie sobie, że już wkrótce wszystko stanie się bezkresną czarną pustką, pozbawioną impulsów wiecznością, wprowadza w ulatującego ducha stan przerażającego spokoju. Spokoju, który w żywotniejszych okolicznościach uznany powinien zostać za objaw szaleństwa, ponieważ każda istota pragnie istnieć.

Tymczasem jednak, spokój ten pozbawia emocji, wypiera z uczuć oraz daje chłodne poczucie dystansu do wszystkiego, co otacza ciało. Większość ludzi traktuje to jak przegraną, dla mnie jednakże jest to zwycięstwo. Zwycięstwem jest poddanie się normalnej kolei rzeczy, w przeciwieństwie do syzyfowej i nienaturalnej walki, która i tak ostatecznie prowadzi prędzej czy później do tej samej mety. Lepiej umierać ze spokojem w sercu, aniżeli w strachu i łapczywym łapaniem każdej sekundy.

Ten spokój oznacza dla mnie, że umarłem już dawno. Jak człowiek raz umiera, to nie da się go potem wskrzesić – ani psychicznie, ani fizycznie. Z ciepłego robi się zimny, nigdy odwrotnie.

Możecie mnie traktować jako zwyrodnialca i psychopatę. Nie godzi mnie to wcale, jako że jestem już zimny w środku, pogodzony z tym, co ma nadejść. Byłem pogodzony tak samo tydzień temu, jak i teraz, jak i w nocy pozbawiając życia tych wszystkich osób. Uznałem to za słuszne, wyznaczyłem sprawiedliwość po swojemu – nie musicie się z tym zgadzać. Nie szukałem w tak skrajnych czynach cząstek emocji, które już dawno ze mnie uleciały. Być może było to błaganie o pobudzenie wypalonych uczuć. Jeżeli choć odrobinę się przyczyniłem do poprawy czyjegokolwiek istnienia, to czuję się spełniony.

A nie ma nic piękniejszego niż umrzeć w poczuciu spełnienia.

Gdy było już po wszystkim, wybiegłem z apartamentowca. Nie pamiętam jak, nie pamiętam którędy. Wszystko było dla mnie zlepkiem migawek obcego człowieka. Pierwsze, co dokładnie pamiętam, to ławka w parku. Ją zanotowałem bardzo dokładnie. Świeżo malowana na brązowo, z sękatego drewna odrapanego scyzorykami przez tutejszych dzieciaków. Obok stał mały śmietniczek, lekko przechylony w przód, jakby zastygły w pozycji po kopnięciu. Na jego zielonej blasze była narysowana sprayem biała uśmiechnięta buzia, bez nosa i włosów. I ja, otoczony poranną rosą i kawałkiem popękanego od korzeni drzew chodnika. Płaczący, z twarzą zakrytą dłońmi. Na niebie rysowały się pierwsze odcienie błękitu, który zastępował czerń nocy niczym wiadro z farbą wylane nieostrożnym ruchem. Jeszcze kilkadziesiąt minut i pojawi się przeraźliwa tarcza słońca, która rozdmucha wszystko i udowodni, że noc wcale nie była snem.

Spojrzałem na wnętrze swoich dłoni. Były pokryte zaschniętymi cętkami krwi, powoli rozmazującymi się od łez, potu i brudu.

Chciałem uciec. Chciałem biec przed siebie i nie oglądać się do tyłu, pruć tam gdzie mnie nogi poniosą. Gdziekolwiek bym nie był, chciałbym stamtąd uciec. Ale byłem zbyt zmęczony.

Gdzieś daleko wyły syreny policyjne, a nieopodal, w zasięgu wzroku, starszy mężczyzna w płaszczu wyprowadzał psa na spacer. Za pagórkiem powinna być fontanna. Wstałem z jęknięciem i poczułem, że każdy mięsień mojego ciała delikatnie pulsuje, jakby rażony co chwilę prądem. Wszystko było migawką. Pokazem slajdów, rozdzielającym poszczególne ujęcia mrugnięciami.

Fontanna. Mężczyzna wyprowadzający psa na spacer. Zgasły latarnie, oznajmiając rozpoczęcie dnia.

– Czy wszystko w porządku? – zapytał, podnosząc z trawy mokry od rosy patyk. Koło niego warował golden retriever, czekając na rzut.

Spojrzałem na niego, a on opuścił wzrok.

Fontanna.

Umyłem ręce, opłukałem twarz.

Chciałem tylko zajrzeć do pokoju Alice. Chciałem popatrzeć jak cudownie spała. Chciałem spojrzeć na nią po raz ostatni.

Ruszyłem, powłócząc nogami. Na most.

Szum wody mnie uspokajał.