„Skyfall” jest trzecim filmem, w którym w rolę Jamesa Bonda wciela się Daniel Craig. Od premiery minęły ponad dwa tygodnie, zdążyły już zatem pojawić się głosy mówiące, że jest to najlepsza część odświeżonej serii. Otóż nie jest, ale…

… ale tylko dlatego, że „Casino Royale” postawiło poprzeczkę baaaardzo wysoko. Dotychczasowe filmy z blondwłosym Anglikiem tworzą opowieść o tym, jak Bond stawał się Bondem. I tak jak w przypadku większości trylogii, pierwsza część jest rewelacyjna, druga dużo słabsza, trzecia zaś przyzwoita. Najnowsza odsłona opowieści o agencie 007 jest w zasadzie pomostem między starym a nowym wizerunkiem Bonda. Kolejna film będzie prawdopodobnie miał już wszystkie elementy kojarzone z tą najdłużej produkowaną, anglojęzyczną serią fabularną. Tymczasem kilka zdań na gorąco, po seansie 23. części opowieści o najsłynniejszym brytyjskim agencie.

Gdy po raz pierwszy usłyszałem, że Pierce’a Brosnana zastąpi Daniel Craig, pomyślałem że to najbardziej idiotyczna decyzja, jaką mogli podjąć producenci. Taka myśl powracała podczas oglądania pierwszych minut każdej z części z jego udziałem, jednak po każdym seansie była zastępowana przez inną – „O k…, świetny jest!”. Craig może nie jest tak przystojny jak Connery czy Brosnan, jednak sprawdza się w roli młodego Bonda, nie posiadającego jeszcze wszystkich tych cech, z którymi postać agenta Jej Królewskiej Mości jest kojarzona. W „Quantum of Solace” 007 „dojrzewa”, zaś w „Skyfall” jest już niemal całkiem ukształtowany na wzór swego klasycznego wizerunku.

UWAGA! W tym miejscu zaczynają się spoilery – nie oglądałeś filmu, nie czytaj

Ot choćby Martini – w „Casino Royale” Bond ma w dupie, czy będzie wstrząśnięte, czy mieszane. W ostatnim filmie widzimy z kolei barmana przygotowującego owy drink wg tradycyjnego bondowskiego przepisu, na co 007 odpowiada krótkim: „Perfect”. Pojawiają się też, charakterystyczne dla serii odwołania do poprzednich części. Jest zatem prztyczek w nos twórcom „Goldeneye” oraz Aston Martin i klasyczny motyw Monty’ego Normana. Uwielbiam te smaczki, jednak tłumaczenie do czego służy przycisk w dźwigni zmiany biegów jest obrazą dla fanów. Wiem, że to wyjaśnienie dla nowych widzów, jednak jeśli ktoś nie widział jego zastosowania w „Goldfingerze” to i tak go to nie obejdzie.

Właśnie tego rodzaju bondowskich gadżetów brakowało w poprzednich dwóch filmach. Z drugiej strony, większy realizm był mocną stroną „Casino Royale”. Co prawda w „Skyfall” uświadczymy kilka scen, które z realizmem mają niewiele wspólnego, jednak do opowieści o agencie 007 zawsze trzeba podejść z dystansem, więc poniekąd dobrze, że i takie fragmenty powracają. Żeby nie było tak słodko, będzie też kilka gorzkich słów. Widać, że Javier Bardem nawiązuje do typowego wizerunku przeciwnika Bonda, jednak, w przeciwieństwie do kilku mądrych ludzi, którzy mieli okazję wypowiedzieć się o jego kreacji, nie uważam, żeby wzbudzała grozę. Jest raczej groteskowa, ale paradoksalnie całkiem interesująca.

Na początku napisów końcowych powraca informacja, że „James Bond powróci”. Są też inne „powroty”. Poznajemy nowego Q – w tej roli Ben Whishaw, najbardziej znany z głównej roli w „Pachnidle” Toma Tykwera. Na początku lekki szok, bowiem aktor ma zaledwie 32 lata, jednak z każda minutą jego obecności na ekranie jego występ coraz bardziej mi się podobał. Mam nadzieję, że nikomu nie przyjdzie do głowy rezygnować z niego w kolejnych częściach. Z kolei w pierwszych scenach poznajemy Eve, graną przez Naomie Harris. Przewija się ona przez cały film, jednak dopiero na końcu poznajemy jej pełne nazwisko. I tu pojawiają się jęki niezadowolenia niektórych widzów – „Jak to, czarna Moneypenny?!” No i co z tego, że czarna? Przynajmniej jest Brytyjką, natomiast uwielbiana przez wszystkich (również i mnie) Lois Maxwell pochodziła z Kanady i nawet nie starała się naśladować brytyjskiego akcentu. Do tego Naomie nie jest ani za ładna ani za brzydka, czyli pasuje do wizerunku sekretarki M.

I tu właśnie absolutnie powinni przestać czytać wszyscy ci, którzy nie widzieli jeszcze filmu. No już, nie chcę żeby potem było na mnie, że nie ostrzegałem wystarczająco. Sio! Skoro czytasz dalej to znaczy, że jesteś po seansie. A więc co powiesz o nowym M? Jeśli chodzi o mnie, to ta zmiana bardzo mi się podoba. Co prawda Judi Dench przez 17 lat była świetną szefową MI6, ale myślę, że Ralph Fiennes będzie w tej roli niemal tak dobry jak Bernard Lee. Zresztą, ostatnie minuty filmu to wreszcie długo wyczekiwany widok – Bond, po krótkiej rozmowie z Moneypenny, wchodzi do gabinetu M, gdzie otrzymuje nowe zadanie. Niby nic, a jednak w tej scenie da się wyczuć klimat Bonda sprzed kilku dekad.

Ok, możesz wracać, koniec spoilerów

Fabuła najnowszej części przygód agenta 007 skupia się na przeszłości bohaterów, nawet bardzo dawnej. Do takiego grzebania w życiorysach kultowych postaci zawsze należy podchodzić ostrożnie, jednak reżyserowi Samowi Mendesowi udało się nie spieprzyć legendy Bonda. Duet scenarzystów Neal Purvis/Robert Wade (wspartych Johnem Loganem) stworzył całkiem udaną historię, oczywiście nie do końca wolną od błędów, ale przemyślaną. Od strony wizualnej również nie ma zbytnio do czego się przyczepić. Zwłaszcza scena finałowej konfrontacji urzeka rozmachem – wybuchu nie powstydziłby się sam Michael Bay.

Czym więc jest „Skyfall”? Jest zamknięciem historii Bonda-awanturnika i obietnicą powrotu do pierwotnego wizerunku agenta Jej Królewskiej Mości w następnych częściach cyklu. Wiadomo już, że kolejne dwa filmy będą opowiadały wspólną historię, a więc czeka nas kilkaset minut z nowym-starym 007 oraz świeżym spojrzeniem na niektóre ze stałych dla serii postaci. Również Martini powinno być wstrząśnięte, nie mieszane. Zmieszani będą ci, którzy liczyli, że James Bond będzie wiecznie taki, jak w „Casino Royale”.