Bardzo bym chciał, żeby tamte chwile wróciły. Oddałbym wszystko, by Alice znów zaczynała szkołę, a ja z dumą obserwowałbym jej duży podrygujący plecak, gdy znika wśród innych dzieci przed głównym wejściem. Pamiętam jak bardzo chciała iść sama. Ogromną dumę sprawiały jej pierwsze kroki samodzielności, nawet jeżeli oznaczało to puszczenie jej ręki kilkanaście metrów przed otwartymi na oścież drzwiami szkoły.

– Tato, dalej pójdę sama – oznajmiała z pełną powagą.

Niestety to, co niegdyś było teraźniejszością, teraz pozostaje jedynie nostalgicznym westchnieniem. Dlaczego wtedy tego nie doceniałem, tak bardzo jak teraz?

Zazdroszczę niektórym ludziom umiejętności łatwego zapominania. Pomimo że na ogół jest to negatywnie nacechowane słowo, w wielu przypadkach okazuje się zbawieniem i prawidłową koleją rzeczy. Człowiek zapominając oczyszcza się i nabiera sił na kolejne wydarzenia, mając przy tym niezbędne doświadczenie zakorzenione w świadomości. Emocjonalne odruchy, które wpoiły się poprzez bagaż przeżyć. Odruchy, których źródło można poznać dopiero po krótkiej refleksji lub wspomnieniu minionych złych i dobrych chwil. A mnie krąży w głowie wszystko na raz i nie daje wytchnienia. Każda myśl wzbija natychmiast setki innych, wraz z ich odczuwaniem, które wcale nie wyblakło, a ich wartość emocjonalna jest niemal tak samo mocna jak w momencie przeżywania. A świadomość, że dana chwila już nigdy nie powróci, zabija mnie od środka.

Większość szczegółów zarejestrowanych przez mój umysł i serce jest skrupulatnie składowana tylko po to, by powracać w najmniej oczekiwanych momentach, pod wpływem przypadkowych skojarzeń.

Nawet praca, która przy odpowiednim podejściu i zrutynizowaniu czynności powinna być neutralna dla emocji, przysparzała mi równie wiele negatywnych przeżyć co i życie prywatne. Nic nie dawało chwili wytchnienia przed powracającymi mirażami, równie wyraźnymi co teraźniejszość.

Znajdźcie mi człowieka, który by to wytrzymał.

Szedłem dalej. Z przystanku autobusowego, na którym wysiadłem, ruszyłem w kierunku wysokich budynków, na szczycie których migały czerwone światełka dla ostrzeżenia przelatujących samolotów. Nie nazwałbym ich wieżowcami, chociaż miały około trzydziestu pięter wysokości. Stały we trzy, dumnie reprezentując spuściznę po latach osiemdziesiątych, gdy Coveford jeszcze miało być miastem z przyszłością. Jeden z tych budynków był moim celem, i pomimo że nie miałem żadnego planu, wiedziałem, że wszystko mi się tej nocy uda.

Idąc zgodnie z trasą autobusu, po kilku minutach znalazłem się na przystanku, na którym miałem pierwotnie wysiąść. Potem wystarczyło minąć jeszcze dwie przecznice, wjechać windą na górę i zrobić co trzeba.

Za moimi plecami nadjeżdżał samochód. Po mruknięciu silnika domyśliłem się, że kierowca zredukował bieg do najniższego. Reflektory pojazdu malowały mój czarny cień na chodniku. W miarę jak cień czerniał, a moc świateł rosła, usłyszałem delikatny pisk klocków hamulcowych i zdałem sobie sprawę, że pojazd jeszcze bardziej zwolnił. Obejrzałem się za ramię i ujrzałem radiowóz. W tym samym momencie zamigał bezdźwięcznie kogutem na znak, że jest mną zainteresowany.

Czy słusznie, że darowałem temu pasażerowi życie? – pomyślałem. Tak mi się odwdzięczył, wzywając policję? Mógł być to równie dobrze przypadek, zwykły rutynowy przejazd. Ja jednak wolałem skierować całą swoją nienawiść na pasażera, który nie potrafił docenić mojego gestu.

Przygarbiłem się nieco i przystanąłem. Radiowóz zatrzymał się tuż za mną i stałem oślepiony światłami, próbując dostrzec intencje policjantów. Zobaczyłem jedynie wystawioną rękę kierowcy, luźno i ze znudzeniem zwisającą za opuszczoną szybą. Kliknięcie otwieranych drzwi oznaczało, że drugi z nich właśnie do mnie idzie.

– Dowód poproszę – powiedział oschle patrząc mi czujnie w oczy. Drgnął niepewnie, gdy odpowiedziałem spojrzeniem. Nie piłem, ani nie zażywałem narkotyków. Mógł natomiast wypatrzeć iskrę szaleństwa wśród moich źrenic.

– Nie mam – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Zostawiłem portfel w mieszkaniu.

– No to jedziemy na komisariat. Proszę za mną.

– Panie władzo, proszę mi tego nie robić. Mam dwie przecznice do domu.

– Co pan tu robi o trzeciej nad ranem?

– Jeśli mam być szczery, to wyrzucili mnie wczoraj z pracy i moja narzeczona ode mnie odeszła. To dla mnie dość dużo jak na jeden dzień, więc chciałem odreagować – wyjaśniłem z wymuszonym uśmiechem.

– Narkotyki czy alkohol?

– Ależ skąd. Po prostu byłem odwiedzić znajomych. Dlatego też nie brałem portfela.

– Mam pana przeszukiwać czy pójdzie pan grzecznie do domu? – wypytywał dalej.

– Już prawie jestem u siebie. Nie ma takiej potrzeby. – Błądziłem wzrokiem po wieżowcach, by mu pokazać, że widzę swój punkt podróży.

– Gdzie pan mieszka?

– 2970 Perine Street.

– Tamten apartamentowiec? – Machnął ręką w kierunku wieżowców. – Nie wiedziałem, że ktokolwiek mieszkający tam chodzi na piechotę – powiedział całkowicie poważnie, mimo że to zapewne miał być żart. Albo kolejne sprawdzenie mnie.

Metaliczny kobiecy głos zaskrzeczał ze środka samochodu. Policyjna dyspozytorka kontaktowała się z radiowozem.

– Już wracamy – odpowiedział drugi policjant i wychylił głowę za okno. – Otrzymaliśmy zgłoszenie, że jakiś facet biega z nożem kilka przystanków stąd. Prawdopodobnie pod wpływem narkotyków – odezwał się do kolegi, a potem zwrócił się do mnie: – Widział pan może kogoś podejrzanego?

Lewą ręką delikatnie musnąłem miejsce, gdzie miałem za pasem schowany nóż. Był na swoim miejscu.

– Przykro mi, całe życie chodzę z opuszczoną głową – zażartowałem, by zyskać sympatię i chyba mi się udało.

– Proszę iść od razu do domu, tu może być niebezpiecznie – rzucił pierwszy policjant i truchtem wrócił do radiowozu.

Kogut na dachu jęknął i pojazd zawrócił na podwójnej ciągłej.

Dziękuję ci, pasażerze–druchu, pomyślałem. Długo zwlekałeś.

Policyjny Ford Crown Victoria zniknął za zakrętem.

Jeszcze kilka minut stałem w miejscu i próbowałem uspokoić walące serce. Byłem zbyt blisko celu, by przegrać. Byłem zbyt blisko, by się poddać. Każda bajka kończy się happy–endem i tak też miała się zakończyć moja.

Pomyślałem o Alice. Już niedługo się zobaczymy, kochanie.

Ruszyłem w kierunku wysokich budynków. Po przejściu kilkunastu metrów ciemność została zastąpiona przez blask neonów, witryn sklepowych i podświetlanych reklam.

Nocne światła zagłuszyły wszechogarniające cienie. Mój wzrok, przyzwyczajony do mroku, bombardowany był teraz fotonami, gdy źrenica nie zdążyła się na jeszcze przymknąć. Odruchowo zmrużyłem oczy.

Poczułem zamroczenie. Przystanąłem i przyparłem do muru jakiegoś hotelu, by rozejrzeć się dookoła i załapać z powrotem kontakt z normalnością.

Na ulicy niewiele się działo. Prócz maszerujących kilku zagubionych pijaków z barów i bezdomnego szurającego ospale przy krawężniku, jedna taksówka z delikatnym trzaśnięciem drzwi zapiszczała w stronę skrzyżowania.

Pewnie jedna z kochanek wracała z powrotem do męża, pomyślałem.

Lekki szum otoczenia rozdarł oddalony ryk syreny. Nigdy nie potrafiłem rozróżnić która to policyjna, a która karetki.

A co, jeśli to po mnie? Przeszło mi przez myśl, że być może już znaleźli ciała Lesterów i powiązali je ze mną. A potem przewidzieli mój następny ruch i wiedzą, że zaraz wejdę do tego apartamentowca i pojadę windą na ostatnie piętro.

– Nie, to niemożliwe – mruknąłem do siebie. – Policjanci nie są aż tak dobrzy.

Mimo wszystko zapalił się we mnie większy płomień niepokoju. Adrenalina od starcia z Richardem Lesterem powoli opadała i wracały strzępy naturalnego zachowania. Strachu, że zabiłem dwoje ludzi i zaraz zabiję kolejnych. Determinacja jednak pozostała i nie miałem zamiaru się wycofywać.

Gdy dotarłem do apartamentowca, nie mogłem oprzeć się pokusie wybuchnięcia gromkim śmiechem. Powstrzymała mnie przed tym jedynie konieczność niewzbudzania podejrzeń. Wdepnąłem na bogato zdobione płytki, które przypominały te z Alei Gwiazd i skręciłem za purpurowy filar. Przede mną znajdowało się kilka szerokich, marmurowych schodów oraz szklane drzwi, czyste jak łza, bez najmniejszego odcisku palca czy smugi.

Chciałem wbiec po schodach, by przestać słyszeć syrenę, jednak musiałem się powstrzymać i wejść niepozornie, jak jeden z mieszkańców. Pokonałem te kilka stopni, udając zmęczonego. Przygarbiłem się, by poluźniona z przodu koszula ukryła kontury noża. Wbiłem ręce w kieszenie i spojrzenie pokierowałem w podłogę na znak, że nie chcę z nikim rozmawiać.

W takiej pozie pchnąłem drzwi i skierowałem się do recepcji, którą musiałem minąć, by dostać się do wind lub schodów. Za wysokim, dębowym kontuarem siedziało dwóch mężczyzn. Jeden, już siwy i pełen zmarszczek, nosił schludny garnitur i siedział godnie wyprostowany. Wyglądał na recepcjonistę. Drugi z nich, to czarnoskóry tęgi chłop, konsumujący hamburgera. Mógł być ochroniarzem.

Starałem się wymyślić właściwe zachowanie, ponieważ szybkim krokiem zbliżałem się do kontuaru. Jednakże nie na tyle szybkim, by wzbudzić podejrzenia i zostać zaczepionym. Zastanawiałem się jakie panują zasady w takich bogatych apartamentowcach. Czy recepcjonista musi zatrzymać każdego? Czy zapamiętuje mieszkańców i tylko im pozwala wchodzić? Może mieć nawet jakąś kartę zaproszonych do konkretnych mieszkań i jedyną możliwością wejścia jest podanie numeru i nazwiska. Ścisnęło mnie w żołądku. Zwolniłem więc udając, że dla mnie jakiś kontakt jest oczywisty i czekałem na zaczepkę z recepcji. Gdybym za szybko przeszedł, udowodniłbym, że nie jestem mieszkańcem i nie znam reguł, tym samym wzbudzając dodatkowe zainteresowanie. A może to tylko moja nieznośna paranoja.

– Pan tu mieszka? – zapytał recepcjonista.

– Tak – odpowiedziałem i zastanowiłem się czy powinien coś jeszcze dodać. – Od niedawna.

– Nigdy pana tutaj nie widziałem – odpowiedział zdziwionym głosem i spojrzał na ochroniarza.

– Ja również – zgodził się ochroniarz.

– Od dwóch tygodni mieszkam tu, z moją dziewczyną. Wprowadziłem się do niej.

– Dziwnie Pan wygląda. Na pewno wszystko w porządku? Jest pan cały blady i spocony. – Spojrzał na koszulę. – I brudny.

– Wracam z imprezy. Trochę za dużo wypiłem.

– Moim zdaniem jest pan trzeźwy – powiedział recepcjonista.

– Moim zdaniem pan tu nie mieszka – powiedział ochroniarz i odłożył hamburgera na kontuar.

Cała nasza trójka zastygła w gotowości. Obmyślałem na raz kilkadziesiąt planów awaryjnych, jednak nie miałem pojęcia który z nich wykorzystać. Jedno było pewne – nie miałem zamiaru się poddawać.

– Możecie do niej zadzwonić i zapytać – odpowiedziałem uprzejmie, jednakże w głębi serca prosiłem, by uznali, że nie chcą budzić mieszkańca w środku nocy.

Nie mogłem stać się agresywny, gdyż to stawiało mnie w gorszym świetle wśród dwóch już zaalarmowanych mężczyzn. Czułem jednak, że agresja się we mnie kotłuje, a rozwiązanie tego konfliktu może nadejść znacznie szybciej, gdy wyciągnę spod koszuli nóż. Niestety nie mogłem oszacować, czy ochroniarz posiada broń lub gaz, ponieważ do pasa był zasłonięty kontuarem. Uznałem jednak, że ominę to szybsze rozwiązanie, podobnie jak oszczędziłem niewinnego, postronnego pasażera.

Być może mieli jakieś winy, za które mogłem ich zadźgać, ale ich brzemię nie spoczywało na mnie. Skupiałem się tylko i wyłącznie na tych, którzy zniszczyli mi życie. W końcu to mnie różniło od zwykłego wariata, który morduje bez celu. Celu, który sobie sam wyznaczyłem i postępuję zgodnie z nim, by zakończyć wszystko tak, jak sobie ustaliłem.

Jednakże, czy ci dwaj mężczyźni nie zniszczą mi życia, gdy pozbawią mnie możliwości osiągnięcia celu?

– Nie ma takiej konieczności, by dzwonić – powiedział recepcjonista. – Po prostu proszę podać nazwisko i numer apartamentu.

Byłem utopiony. Żadne kłamstwo ani żadna prawda nie mogła mnie teraz uratować od zniszczenia planu. Nic, co mogłoby paść z moich ust, nie pomoże w dostaniu się na górę. Mogłem równie dobrze wybrać losowy numer z jakiegoś racjonalnego przedziału i strzelić w popularne w Ameryce nazwisko. Uznałem jednak, że nigdy w życiu nie miałem farta, to i teraz nagle nie nadejdzie. Zwłaszcza, że według moralnego sumienia, szczęście ma ten, kto jest dobrym człowiekiem.

Myśli wpływały do mojej głowy i natychmiast z niej wypływały, nie podsuwając żadnego sensownego rozwiązania. Ich było dwóch, ja byłem jeden. Gdzieś tam pod kontuarem musiał znajdować się magiczny czerwony przycisk, który sprowadziłby na mnie kłopoty. I zapewne recepcjonista muskał go już delikatnie opuszkami palców.

– Nazwisko i numer? – zapytałem udając zastanowienie. – No dobrze, nie będę kłamał. Mieszka tu moja była żona z kochankiem. A z nimi moja córka. Chciałbym im coś ofiarować, ponieważ już niedługo mnie tu nie będzie.

– Może pan to zostawić tutaj – powiedział sucho ochroniarz. – Wystarczy podać nazwisko.

– Nie da rady, muszę przekazać to osobiście.

– Proszę stąd wyjść. Jeżeli szuka pan miejsca do spania, to źle pan trafił – odparł recepcjonista.

– Aż tak źle wyglądam? – Pochyliłem głowę i spojrzałem na siebie. Faktycznie wyglądałem odpychająco. Wygniecioną koszulę i spodnie zdobiły plamy od potu i krwi. Na dłoniach miałem malutkie ranki, jakbym przedzierał się przez jakieś krzaki. Moment później dotarło do mnie, że to krew Lesterów.

Oboje przypatrywali mi się w milczeniu.

Usłyszałem pojedynczy odgłos dzwoneczka. Nieśmiały i lichy, jednakże towarzyszyło mu głośniejsze zgrzytnięcie dobiegające z końca korytarza. Odwróciłem głowę i zobaczyłem swój upragniony, najbliższy cel – rozsuwającą się windę. Wyglądało to jakby sama z siebie zjechał do mnie, wysłana przez nienazwaną opatrzność. Winda zadzwoniła ponownie, zamykając drzwi za wysokim i przystojnym mężczyzną, który zjechał na dół oparty o tylne lustro. Był wyraźnie młodszy ode mnie. Miał garnitur szyty na miarę i zalotny, kilkudniowy zarost, jaki można zaobserwować u większości modeli z wielkich plakatów reklamujących ubrania.

Na jedną chwilę uwaga wszystkich zwróciła się na niego, tak jakby został tu zesłany, by rozładować nasze napięcie i zsunąć palec recepcjonisty z przycisku alarmu. Mężczyzna dopiął koszulę pod szyją i poprawił marynarkę. Na jego szyi było widać różową malinkę od namiętnego pocałunku, którego nawet zapięcie ostatniego guzika nie zasłoni. Bez spoglądania na nas, przejechał po całusie ręką, jakby chciał go zamazać, i skrzywił się z dezaprobatą. Zapewne myślał, co powiedzieć żonie po powrocie od kochanki. Zapewne wiedział, że będzie musiał wymyślić kolejne kłamstwo, które tym razem musi być wymyślniejsze niż standardowe „musiałem zostać dłużej w pracy”. Nie powinienem go oceniać, ale wiedziałem to wszystko. I widziałem. Widziałem obrączkę na jego dłoni, widziałem jego zatroskany wzrok z domieszką wyrzutów sumienia i widziałem, jak mija nas bez słowa, bez żadnego „do widzenia”.

Gdy wyszedł, cała rzeczywistość powróciła na nowo, tak jakby mężczyzna zastępował przerwę na reklamy w kiepskim filmie. Nie czułem już żadnego napięcia. Odwrócenie uwagi od myśli zmierzających do zabicia recepcjonisty i ochroniarza wyszło mu perfekcyjnie. Uratował dwa istnienia. Czy to jakiś znak, bym spróbował innej drogi?

– No dobrze, nie potrzebuję teraz kłopotów – powiedziałem i skierowałem się do wyjścia.

– Jeżeli chce pan gdzieś przenocować, to na Evergreen Lane jest tani motel – krzyknął z mną ze współczuciem recepcjonista. – To tylko dwie mile stąd. W stronę mostu Roosevelta.

– Dziękuję – rzuciłem.

Znam ten most bardzo dobrze, dodałem w myślach. Niedługo się tam wybieram.

Wyszedłem w oświetloną neonami noc i odprowadziłem kochasia wzrokiem do zaparkowanej pod apartamentem zamówionej taksówki. Musiała przyjechać już po tym jak wszedłem do środka, ponieważ wcześniej jej nie było. Mężczyzna zniknął w mroku wnętrza, a kierowca zajrzał w tylne lusterko, by przyjrzeć się, czy nowy klient na pewno nie będzie sprawiał kłopotów.

Wbiłem ręce w kieszenie. Żaden ochroniarz i żaden recepcjonista mnie nie powstrzyma. Ruszyłem dalej w stronę końca budynku i zajrzałem niepewnie w ciemny zaułek oddzielający apartamentowiec od jakiegoś wielogwiazdkowego hotelu.

W mroku walały się puste kartony, porozrywane czarne worki na śmieci i kilka podłużnych desek przykrytych styropianem. Była tam również wielka sterta różnokolorowych szmat sczerniała od brudu. Wszystko było porozrzucane dookoła kilku przepełnionych kontenerów na śmieci.

Rozejrzałem się dokładnie i nie zauważyłem żadnego monitoringu.

Świetnie.

Było natomiast wysokie ogrodzenie z siatki, a za nią schody przeciwpożarowe zapraszające mnie na górę.

Wspaniale.

Skręciłem w zaułek i na chwilę przystanąłem, by przyzwyczaić oczy do mroku. Gdy już wszystko zaczęło się rysować wyraźniej, zrobiłem kilka kroków i usłyszałem szelest pomieszany z cichym jęknięciem. Rozejrzałem się dookoła i stanąłem jak gazela gotowa do ucieczki. Nasłuchiwałem. Rozum podpowiadał mi, że to tylko zwierzęta buszujące w śmieciach, jednakże jęknięcie było zbyt ludzkie.

Kaszlnięcie.

Spojrzałem na stos kolorowych szmat i dostrzegłem w nich parę oczu wpatrującą się we mnie ze strachem i zarazem nadzieją.

– Proszę mi nie robić krzywdy – wychrypiał bezdomny i skulił się z przerażenia. Dzięki temu, że się poruszył, mogłem zobaczyć całą jego sylwetkę. Wyglądał kameleon wyłaniający się ze swojego kamuflażu.

Stałem bez ruchu i patrzyłem na niego z uwagą, zastanawiając się kto, lub co, go tak przeraża.

On natomiast leżał skulony, jakby był środek zimy i wiedziałem, że jedyne o czym marzył w tamtym momencie, to by po prostu zniknąć. Wszystkie jego dotychczasowe popędy, instynkty, myśli i prośby zmieniły się w jedno wielkie błaganie o znalezienie się w innym miejscu.

Czy spostrzegł coś w moich oczach? Napięta cisza intensyfikowała jego strach, a ja zaczynałem powoli rozmyślać, czy ten brudny i śmierdzący człowiek stanowi dla mnie przeszkodę w realizacji planu. Czy przypadkiem za chwilę, gdy zniknę za siatką i będę wspinał się na schody przeciwpożarowe, czy wtedy nie wyciągnie telefonu i nie zadzwoni po gliny. Bóg jeden raczy wiedzieć jakie gadżety posiadają dzisiejsi bezdomni.

Wystarczyłby jeden cios pod serce. Uwolniłbym go od tego marnego życia i zaoferował wieczny spokój. Być  może sam wiele razy chciał ze sobą skończyć, ale nigdy nie miał tyle odwagi, by wykonać ostateczny krok. Być może wtedy marzył o kimś, kto go w końcu uwolni od cierpienia i szamba, w jakim się znalazł.

Z lekkim przerażeniem, jednak zarazem z dużym zadowoleniem, zacząłem sobie wyobrażać jak podchodzę do niego i wkłuwam mu w ostrze w żebra po sam trzonek. Jego kolorowe, brudne szmaty, którymi się przykrywał, zalałyby się ciepłą i lepką mazią, a on sam w ostatnim tchnieniu jęknąłby z wdzięczności. Patrzyłbym mu w oczy, jak źrenice maleją i gubią ostrość, by ostatecznie spojrzeć gdzieś w niewiadomą przestrzeń.

Ciekaw byłem w którym momencie swojego życia popełnił błąd. Z pewnością miał kiedyś normalnie życie.

A gdzie ja popełniłem błąd? W którym miejscu straciłem panowanie? Nie wiem. I tak to wszystko miało się dla mnie po tej nocy skończyć.

– Proszę mnie nie krzywdzić – powtórzył bezdomny. – Jestem biedny, nic nie mam, nawet drobnych. Ja nic złego nie zrobiłem.

– Skąd ta pewność, że chcę pana skrzywdzić?

– Ma pan nóż – odpowiedział lekko oszołomiony pytaniem. – I ma pan koszulę brudną od krwi.

– Doprawdy? – Byłem pełen podziwu i odruchowo złapałem się w miejsce odkształcenia koszuli. – Brawa dla tego pana za spostrzegawczość. Niedawno zatrzymała mnie policja i nic z tym nie zrobili – rzuciłem ironicznie, gestykulując oklaski.

Bezdomny jęknął ze strachu.

Przez chwilę byłem zbity z tropu. Tylko ten człowiek, w ciemnym zaułku zauważył, co chowam pod koszulą. Pomyślałem, że być może jest wyczulony na takie szczegóły, bo tego od niego wymaga zawód bezdomnego. Codzienna walka o przetrwanie i baczne przyglądanie się każdemu, kto może mieć zbyt wiele wolnego czasu i postanowi pozabijać paru kloszardów. Pamiętam jak kilka lat temu w sąsiednim mieście było głośno o grupie nastolatków, którzy tak długo kopali bezdomnych, póki ci nie wyzionęli ducha. Prócz tego zabijali bezpańskie koty i tłukli butelki na głowach podpitych mężczyzn wracających nocami z pubów. Dla nich również przydałby się jakiś samobójca z nożem, pomyślałem z goryczą i chorym rozbawieniem.

– Przysięgam, że nikomu nie powiem.

– Był już taki jeden szczery. Spotkałem go w autobusie. I zadzwonił po policję.

Skulił się jeszcze bardziej i zaczął dygotać. Rękoma objął kolana i opuścił wzrok jak skrzywdzony pies.

– Ja nie mam nawet telefonu. – Głos mu drżał. – Proszę nic mi nie robić. Może pan myśleć, że nie ma ze mnie pożytku, że nie mam po co żyć, że lepiej będzie się mnie pozbyć. Co roku w Ameryce mordują setki bezdomnych. Ja chciałbym żyć. Tak mi się po prostu życie ułożyło, nie z mojej winy. Proszę.

– Widzę, że znalazłem bratnią duszę – powiedziałem szczerząc zęby. Wyglądałem jak obłąkany. – Mnie również nie wyszło tak, jak bym chciał. I równie dobrze mógłbym być tu razem z panem, przykryty kartonami i starymi szmatami. Ale wybrałem skok w przepaść.

Bezdomny leżał nieruchomo. Jedynie szelest jakiegoś materiału wskazywał na to, że się trzęsie. Nie chciał mnie niczym prowokować. Widocznie uznał, że brak odpowiedzi jest lepszy niż zła odpowiedź.

– Pomoże mi pan – powiedziałem w końcu. – Proszę mnie podsadzić. Muszę dokończyć swój skok w przepaść.

Wskazałem palcem na metalową siatkę, a mężczyzna podniósł się z trzaskiem stawów i szelestem reklamówek porozrzucanych dookoła niego. Był wysoki i przeraźliwie chudy. Miałem wrażenie, że jego bujny zarost jest przytwierdzony bezpośrednio do gołej czaszki.

– To dla pana za fatygę – Dałem mu do ręki siedem dolarów i parę drobniaków, które miałem luzem w tylnej kieszeni. – Smacznego.

Mężczyzna popatrzył na mnie z wdzięcznością i schował pieniądze w popękanym portfelu. Gdy go otwierał, wewnątrz mignęło mi zdjęcie jakiegoś chłopca. Następnie splótł dłonie, bym mógł postawić na nich stopę. Chwyciłem go za ramię, by utrzymać równowagę i poczułem straszny odór. Wykrzywiłem się z obrzydzenia i szybko złapałem siatkę, która zadrżała z delikatnym brzękiem. Podciągnąłem się i przeskoczyłem na drugą stronę. Upadając, poczułem strzyknięcie w kostce i promieniujący ból podążający w stronę łydki. Zakląłem pod nosem i po chwili ból ustał. Gdy się obróciłem, zobaczyłem jak bezdomny cofa się powoli mierząc mnie wzrokiem, a następnie zatapia się z powrotem w swoim legowisku.

Mam nadzieję, że kupi sobie coś do jedzenia, pomyślałem. Mogłem wziąć ze sobą więcej pieniędzy. I tak nie były mi już potrzebne.

Ruszyłem w stronę schodów przeciwpożarowych, lekko kuśtykając.

– Harys, chodź no tu – kiwnął kiedyś na mnie Richard Lester, gestem zawołania kelnera.

Odłożyłem na bok dokumenty i podszedłem najszybciej jak mogłem, zahaczając bokiem o kant biurka. Spotkało się to ze spojrzeniem pełnym odrazy.

– Szybciej, nie mam całego dnia – warknął.

Siedział wtedy na miejscu sprzedawcy Bernarda, którego zwolnił trzy dni wcześniej. A przed tym, praktycznie codziennie, wydzierał się na niego i obrzucał wyzwiskami. Bernard był dobrze wychowanym, lecz nieco prostym mężczyzną w okolicach czterdziestki. Zawsze do pracy przychodził schludnie ubrany, nigdy nie skarżył się na nic, nigdy nie mówił nic ponad to, o co go pytano. Przypominał nieco nadwornego lokaja, który po zdjęciu smokingu ubiera nieco luźniejsze ciuchy, czyli koszulę z krawatem. Zadanie w firmie „L&J” miał proste – sprzedać jak najwięcej ścierwa. Lester miał zawsze wyśrubowane progi i wymagania, dlatego też Bernard zawsze z trudem osiągał ten najniższy pułap, byleby tylko utrzymać się na stanowisku. Nie miał szkoły, nie miał znajomości. Ta praca była dla niego jedynym godnym zajęciem, które mógł wykonywać, jak na swoje kwalifikacje. Osiągał najniższe wyniki, ponieważ był zbyt miły i uprzejmy. Nie narzucał się, nie kłamał i nie był napastliwy. To były cechy pozostałej czwórki sprzedawców, którzy potrafili wepchnąć komuś sprzęt siłą, nawet starej i umierającej kobiecie, o czym się dowiadywałem się z przechwałek podczas przerw w firmowej kuchni.

– Musisz go rozliczyć go końca dnia – rzucił z odrazą Lester, kartkując jego umowy obślinionym paluchem. – Teraz będę szukał jakichś studenciaków po marketingu. Nie potrzebna mi kolejna grzeczna ofiara losu, która na dodatek mieszka z ojcem.

Faktycznie, Bernard mieszkał z ojcem. To właśnie ojciec znalazł jego ciało na strychu, gdzie powiesił się na pasku od spodni. Lesterzy o tym nie wiedzieli, ale i tak pewnie by to ich nic nie obchodziło.

W kieszeni Lestera zawibrował telefon. Odchylił się na krześle maksymalnie do tyłu, by fałdy tłuszczu odsłoniły dostęp do kieszeni. Parówkowatymi palcami wyciągnął komórkę i spojrzał na wyświetlacz. Zmarszczył czoło.

– Co chcesz? – mruknął naciskając zieloną słuchawkę. – Jestem zajęty.

W tle było słychać kobiecy głos.

– Nie wiem, nie obchodzi mnie to, mam to w dupie – podniósł głos. – Mówiłem, że tak będzie. To twoja cholerna wina! Sama tak wychowałaś gówniarę!

Metaliczny kobiecy głos również przybrał na sile.

– To powiedz jej, że wypierdolę ją z domu jak jeszcze raz zobaczę ją… jak jeszcze raz zobaczę ją i tego frajera! Wywalę ją na zbity pysk nawet jeśli jej cukiereczek zbliży się do naszego domu choćby na kilometr!

Lester otarł z potu czoło i rozmasował ogromną żyłę, która urosła na jego skroni. Rzucił telefon z pogardą na biurko i odsapnął jak stary parowóz.

– Nigdy się nie żeń Harys. To najgorsze co się może facetowi przytrafić – powiedział. – Babska są niewdzięczne i durne. Jeśli kiedykolwiek urodzi ci się córka, wywal ją od razu na śmietnik. Araby to jednak mądry naród. Trzymają te wywłoki krótko.

Spojrzał na mnie z lekkim rozbawieniem.

– Masz żonę?

– Nie mam – odpowiedziałem.

– Fakt, nie wyglądasz na takiego – wyszczerzył się, pokazując pożółkłe zęby. – To chyba w takim razie jedyne czego ci zazdroszczę. Dzieciaków pewnie też nie masz?

– Miałem… mam córkę.

– I pewnie ta suka ją zabrała? Ciesz się, Harys! Ile ja bym dał za taki przywilej – odsunął się od biurka i wstał. – A tak muszę hodować dwa darmozjady. Rozwód kosztowałby mnie majątek, zwłaszcza biorąc pod uwagę ile obie mają haków na mnie. – Klepnął mnie w ramię, co było raczej odepchnięciem, jako że torowałem mu drogę. – Dobrze, że chociaż syn mi wyszedł. Harys, kurwa, do roboty!

Lester zgarnął telefon z biurka i ruszył w kierunku wyjścia. O ile dobrze pamiętam, dzień później chłopak jego córki został pobity pod swoim domem.