Na każdym kroku widywałem ludzi bez wewnętrznych namiętności, bez cnót. Byli próżni, płascy, pozbawieni głębi. Jak napisani ołówkiem na kartce papieru. Żyjąc między nimi miało się wrażenie, że całe twoje życie to tylko tani film, nie mający nic wspólnego z czymś prawdziwym. Czymś, co mogą przeżywać inni ludzie, którzy lepiej trafili z obsadą i znajdują się w wygodniejszym psychicznie miejscu na świecie. O takich krążą historie, które przekształcają się później w anegdoty, artykuły, czy nawet książki i filmy. Natomiast moje dotychczasowe życie to tylko nędzna kalka scenariusza, który został powielony parę milionów razy i rozrzucony po świecie. Niektórym dostało się dodatkowo, jakby na złość, złudne przeświadczenie, że coś może kiedyś ulec zmianie na lepsze. Dostają nadzieję, że kiedyś ich wewnętrzne namiętności, też dodane jakby na złość, znajdą ujście w pełnym i bujnym życiu. Dostają marzenia.

A gdy cała nadzieja topnieje, chwytają się z powrotem za marzenie, które jest jak nienaruszony pal w ich oceanie lodu i słońca.

I tak właśnie mogłem istnieć, przez całe życie, z tą kalką scenariusza, wykrzykując w głębi ducha zasadnicze dla wszystkich pytanie – dlaczego ja? I co ja takiego zrobiłem? Nie dość, że brak odpowiedzi wpędza w jeszcze większy marazm, to na dodatek wywołuje stany, o których tym próżnym i płaskim nawet się nie śniło. O ile są w stanie śnić.

Próba zmiany tego stanu nie kończy się dobrze. Zazwyczaj jest to ślepy skok w przepaść. Sam lot być może i wzbudza nadzieję, ale kontakt z ziemią jest zawsze bolesny i często śmiertelny, o czym będę mógł się na ułamek sekundy przekonać, zanim osiągnę spokój.

Ten świat jest dla tych, którzy nie przejmują się nędzną kalką, oraz dla tych, którzy trafili na oryginalne historie. Cała reszta przesnuje się kilkadziesiąt lat, raz po raz życząc sobie śmierci, aż w końcu, tak jak mnie, uda się uciec w próżnię.

Alice, gdy była mała, bardzo lubiła rysować. Jej pierwszy kontakt z kredką był jeszcze kiedy nie potrafiła mówić ani chodzić. Pamiętam jak dziś, gdy siedziała na swoim kocyku w pokoju z porozrzucanymi dookoła zabawkami. Nie miała zbyt dużo własnych maskotek, takich przeznaczonych dla dzieci. Jednym z powodów był brak pieniędzy na ogromne domki dla lalek czy zestawy Lego. Drugim powodem był fakt, że wcale dziecięcych zabawek nie potrzebowała. Często wystarczyły jej przedmioty codziennego użytku, które mogła oglądać i przebierać w rączkach całymi dniami, przeinaczając ich przeznaczenie według własnej wyobraźni.

I tak dookoła Alice i jej kocyka leżał tandetny drewniany wazon, koszyk wiklinowy, stara gazeta, włóczka oraz kilka talerzy i plastikowych owoców z jakiegoś dziecięcego zestawu. No i oczywiście kartka papieru oraz kilka świecowych kredek. Nie trzeba było jej tłumaczyć jaki efekt daje połączenie tych dwóch różnych przedmiotów. Zawsze lubiła stukać i trzeć o siebie dwie rzeczy. Tak też zrobiła i tamtym razem, chwytając piąstką czerwoną kredkę i uderzając nią o czystą kartkę. Pierwsze jej zdziwienie nastąpiło, gdy kartka została przebita na wylot, jako że leżała na miękkim dywanie. Spojrzała na mnie pytająco i zagaworzyła jakąś losową sylabę, która w tamtym przypadku brzmiała „ge”. Chcąc jej pomóc poszedłem do kuchni i wziąłem deskę do krojenia, pośpiesznie zmiatając z niej okruszki, a następnie podłożyłem pod nową kartkę, która już za chwilę miała stać się portalem do świata jej wyobraźni. Pacnęła w nią ponownie, ale tym razem zamiast dziury pojawiła się na niej mała krzywa i czerwona kreska. Po jej spojrzeniu pełnym zmieszania poznałem, że jest w wielkim szoku. Tak wielkim, że aż kredka wypadła jej z rączki i poturlała się w stronę regału. Alice nachyliła się nad kartką i z niedowierzaniem wpatrywała się w swoje dzieło, podczas gdy ja cicho podeptałem po kredkę i wsunąłem jej z powrotem do dłoni. Piąstka ponownie zacisnęła się, jakby automatycznie, i za chwile nastąpiły kolejne pacnięcia. Przybyło kilka dodatkowych kresek i kropek, ale Alice wiedziała, że powinna się bardziej postarać. Przyłożyła wtedy kredkę do karki i bez odrywania nabazgrała kilka pozawijanych kształtów zadowolenia. Spojrzała znów na mnie rozpromieniona. Zamachała łapkami z radości oraz podskoczyła parę razy tyłkiem, aż świecowa kredka znów wypadła jej z dłoni.

Przez kolejne kilka minut podawałem jej kredkę z powrotem, co chwile wymieniając ją na inny kolor. Potem rozłożyłem wszystkie przed nią i pozwoliłem wybierać. Mimo wszystko jej ulubioną pozostała ta pierwsza, czerwona – wtedy już złamana od oznak radości, co chyba wcale jej nie przeszkadzało.

Ten rysunek był jedna z pierwszych rzeczy jakie zapakowałem podczas wyprowadzki. Trzymam go do tej pory w swojej szafce zadedykowanej wyłącznie Alice, gdzie inne przedmioty nie mają żadnego wstępu.

Gdy Alice dorastała beze mnie, dostawałem rysunki od niej przez jeszcze pół roku. Potem matka najwidoczniej uznała, że nie ma sensu karmić mnie złudzeniami i płacić za przesyłkę na poczcie. Ostatni jej rysunek przedstawiał ją samą, z pomarańczową twarzą i trójkątną niebieską sukienką. Jej ręce stanowiły kreski z czterema palcami, z których jedna trzymała dłoń swojej mamy, a druga trzymała dłoń jej nowego, bogatego ojca. Poznałem go po niskim wzroście i czerwonym samochodzie, który stał koślawo w tle, obok drzewa z sowią dziuplą.

To był najwidoczniej znak, że o mnie zapomniała.

Szkoda, że tak wiele dobrych wspomnień się zaciera. Przyjemnie byłoby je później wspominać.

* * *

– Czyli nie wstydzi się pan za swoje czyny?! – krzyknął jakiś reporter z dyndającą na szyi legitymacją prasową. W jednej ręce trzymał mikrofon, a drugą przytrzymywał się barierki, miotany popchnięciami i przekleństwami, gdy wepchnął się na sam początek gapiów.

Robert spojrzał na niego z politowaniem i opuścił wzrok.

Przyziemność to przykra wada ludzka, pomyślał.