Zawsze chciałem mieć pracę, która w pierwszej kolejności będzie mi dawać satysfakcję i poczucie spełnienia, a w drugiej dopiero pieniądze. Niestety, takie rarytasy są dostępne tylko dla wybranych, dobrze ustawionych i wykształconych szczęściarzy. Ja ani wybrany, ani dobrze ustawiony, ani wykształcony, ani szczęściarz. Więc moja robota musiała być do dupy.

Wcześniej pracowałem w magazynie i zaklejałem kartony. Przestawiałem je z miejsca na miejsce, sortowałem i czasem wydawałem, gdy nie było drugiego pracownika na zmianie. Magazynowaliśmy kilkanaście firm, a po roku pracy byłem niemal w stanie rozpoznać każdy produkt po jego kodzie kreskowym. Szef nie chciał mnie wywalić, bo miałem dobry system ładowania kartonów na półki i zapamiętywania, gdzie je zostawiłem. Sam wymyślił, że najlepiej będzie sortować wszystko według firmy i wagi, ja jednak wolałem układać wszystko według własnego wzorca, co się bardziej sprawdziło, było znacznie wydajniejsze i oszczędzało miejsce. Kluczem do sukcesu w tym przypadku było pole podstawy ładunku. A zmiana mnie na kogoś innego, oznaczałaby gruntowną reorganizację magazynu, by świeżak mógł się we wszystkim połapać. Nie było to zabezpieczenie przed wylaniem, jak to większość pracowników myślało, a jedynie lepsza strategia segregowania, która dla wszystkich poza mną była chaosem.

W pewien dzień nie było gościa od wydawania paczek, bo zapewne leczył kaca po imprezie, czym uwielbiał się chwalić, szefowi natomiast wciskał kit o niewydolności nerek i wizytach lekarskich. Wtedy też ładowałem setki małych pudeł ze sprzętem na samochód dostawczy z ogromnym napisem „L&J”. Była to nowa firma goszcząca nasz magazyn, a kierowca lekko spłoszony i z głową w chmurach, starał się ogarnąć kolejne faktury i zamówienia.

– A te cyferki po ukośniku, to co oznaczają? – zapytał.

– To jest numer serii. Wyższy numer oznacza nowszą serię, a co za tym idzie dłuższy okres gwarancji producenta – tłumaczyłem ze spokojem i wskazywałem palcem kolejne pozycje. – Czasem są to po prostu daty bez kropek, ale tutaj numerują sprzęt zapewne od zera. Czyli od momentu, gdy fabryka ruszyła.

– A co to oznacza? – Absolutna niewiedza malowała się na jego twarzy.

– To oznacza, że najlepiej sprzedawać te sprzęty z niższym numerem po slashu, bo są starsze – odpowiedziałem najprościej jak umiałem. – Chociaż gwarancja w przypadku sprzętu i tak liczy się od daty zakupu. Często jednak nie ma wsparcia technicznego dla tak starych modeli, bo te tutaj mają ładnych parę lat. Wszystko zależy od polityki firmy producenta.

– Dobra, pieprzyć to. – Machnął ręką. – Ładuj jak leci. To akurat nie moje zmartwienie.

– Skoro tak pan mówi – mruknąłem pod nosem i kontynuowałem wsuwanie kartonów na tyły dostawczaka. Zostawiłem go gapiącego się w kilka stron cyferek i symboli.

– A ta literka? –  Podszedł do mnie, gdy zatrzasnąłem tylne drzwi i pacnął palcem w kartkę.

– To pierwsza litera kraju, w jakim zostało to wyprodukowane. T to Tajwan, C to Chiny, I to Indie.

– Czyli nie chodzi tu o żadną wersję produktu? – Zmarszczył brwi.

– Absolutnie nie. Najwidoczniej te modele sprzętu kuchennego produkowane są w trzech różnych krajach.

– Dość bystre spostrzeżenia. Pracuję w tej firmie od kilku lat, a wcześniej tego nie wiedziałem.

Zaczął grzebać w kieszeniach i wyciągnął małe pudełeczko przypominające miniaturową papierośnicę. Otworzył je z namaszczeniem i wyciągnął mały kartonik.

– Proszę – rzekł ze sztucznym uśmiechem i wręczył mi wizytówkę. – Może chciałby pan u nas pracować? Mamy wolny staż na stanowisku przedstawiciela handlowego. Po trzech miesiącach próbnych, gdy pan się spisze, podpisujemy umowę.

– Ale ja się zupełnie na tym nie znam. – Spuściłem wzrok.

– Nikt się na początku na robocie nie zna. Oferujemy szkolenia. Wydaje mi się, że to lepsza praca niż na magazynie.

– W porządku, przemyślę to. Gdzie mam się zgłosić?

– Proszę zadzwonić pod ten numer na wizytówce dzisiaj po osiemnastej. Wtedy dogadamy szczegóły.

I tak oto dostałem rzekomo lepszą pracę. Bałem się jej i boję do dzisiaj, chociaż już nie powinienem. Cały czas miałem wrażenie, że nie potrafię ogarnąć wszystkich swoich obowiązków i balansuję na granicy całkowitej klęski. Ta robota na początku była dla mnie całkowitą nowością. A ja nie lubię nowości. Wolę to, co mi znane, gdzie potrafię się odnaleźć.

W każdym razie, „L&J” to firma zajmująca się sprzedażą sprzętu kuchennego. Nie produkuje, nie serwisuje, ale po prostu rozprowadza mniej znane i tańsze marki na rynek. Większość z tego wszystkiego to gówno, które rozleci się parę sekund po wygaśnięciu gwarancji. I to tylko wtedy, gdy ze sprzętem będzie się obchodzić tak delikatnie, jak z poparzonym dzieckiem. A jaka jakość towaru, taka i cała firma, a w szczególności zarząd.

Richard Lester to szef, sprawca sporej części siwych włosów na mojej głowie. Typ osoby ciągle niezadowolonej oraz ciągle twierdzącej, że można dać z siebie jeszcze więcej. Zarozumiały dupek, mający się za boga, który trafił w odpowiednią niszę na rynku w odpowiednim czasie. Podręcznikowy przykład osoby potwierdzającej powiedzenie, że głupi ma zawsze szczęście. Prócz ciągłego poczucia wyższości i przedmiotowego traktowania, które tak samo irytuje jak i wpędza w depresję, posiada także jeszcze jedną ogromną wadę – syna, który miał mi okazję wcisnąć wizytówkę.

Na pierwszej rozmowie, po przejrzeniu moich referencji, szef powiedział z szerokim uśmiechem:

– Robercie, to może być twoja szansa.

– Szansa na co? – zapytałem.

– Nie wiem na co, ale zajebiście motywująco to brzmi. – Wyszczerzył jeszcze bardziej kły, poklepał po ramieniu i podsunął do podpisania umowę na okres próbny.

Później dowiedziałem się w co wdepnąłem. Ta praca była niczym bagno, w którym człowiek zapada się centymetr po centymetrze, by na koniec ugrzęznąć po uszy. Ale nie miałem wyjścia, musiałem zarabiać w jakiś sposób pieniądze. Stale tłumaczyłem sobie, że jeszcze tydzień i rzucam tę robotę. Marzyłem o powrocie do magazynu, jednakże już znaleźli kogoś na moje miejsce. Przeglądałem także ogłoszenia w prasie. Nie chcieli nikogo z moimi kwalifikacjami, a raczej ich brakiem.

I tak też trwałem w pracy, która wysysała ze mnie najmniejsze radości. Wysysała nawet neutralne uczucia, zmieniając je w przygnębiające. I jeszcze ten syn.

Richard Lester Junior – bo tylko zarozumiały dupek może nazwać w ten sposób swojego syna – to z pozoru sympatyczny i skromny gość, zupełnie niepodobny do swojego ojca, zarówno z wyglądu jak i charakteru. Gdyby nie nazwisko, nikt nie byłby w stanie powiedzieć, że tych dwóch łączą jakiekolwiek więzy krwi. Mógłbym nawet podejrzewać, że jest adoptowany, ale zarozumiałe dupki nie adoptują dzieci.

Mój pierwszy dzień w pracy wyglądał zupełnie tak samo jak każdy następny, z tym wyjątkiem, że do każdej sekundy dochodził stres związany ze strachem przed pogubieniem się w nowych obowiązkach. Stopniowo nikł w miarę poznawania tajników sprzedaży i księgowości, ale narastał kolejny, wynikający z podłości szefa oraz jego syna. Jako że firma nie mogła sobie pozwolić finansowo, przez pazerność szefa, na oddzielne stanowisko księgowego, za niego robiłem ja. Zajmowało to przeciętnie połowę dnia, podczas gdy drugą poświęcałem wyszukiwaniu klientów i oferowaniu im naszego asortymentu. Z racji swoich niechęci do nachalności oraz oszukiwania ludzi, traktowałem tę drugą połowę jako dodatkową malutką premię, ponieważ za tę część płacił tylko prowizją od sprzedaży. Za księgowego robiłem na pół gwizdka, co też nie spodobało się Richardowi Lesterowi i przydzielił mi dodatkową funkcję tworzenia raportów sprzedażowych. Z początku wydawało mi się, że szef chce mnie uchronić od męczącego mnie dzwonienia do ludzi, ale ostatecznie okazało się, że nie widzi mu się fakt, że nic nie robię przez pół dnia, a skoro siedzę w pracy, to mógłbym też robić coś pożytecznego.

– Harys, pozwól na chwilę. – Skinął na mnie głową, co przypominać mogło wykonanie dziwnego uniku.

Biurko Lestera było podwójne, pomimo że większą jego część stanowiła pusta płaska przestrzeń. Nic szczególnego na nim nie trzymał, w przeciwieństwie do zawalonych klastrami i papierami pracowników. Domyślam się, że specjalnie kupił wielki kawał mebla, by podkreślić swoją rangę szefa. Zza niego wyglądał nieco jak sędzia, który nie ma specjalnie nic do roboty, oprócz ponaglania i rzucania okiem na wyniki. Oprócz segregatora z umowami pracowników, na blacie znajdował się zszywacz, rolka taśmy klejącej i kilka długopisów wetkniętych w przybornik pełen spinaczy. Stał tam jeszcze komputer, który przez większość czasu pokazywał wygaszacz ekranu. Przedstawiał tworzące się i układające kolorowe rury. Lester od czasu do czasu poklikiwał na komputerze, przeglądając fora myśliwskie i bliżej nieokreślone strony z terenowymi samochodami.

Na maile odpisywał dopiero po kilku godzinach, a wszystkie raporty, sprawozdania i dokumenty życzył sobie w formie papierowej, pod warunkiem, że zawartość jednego nie przekraczała pięciu stron. Był na tyle oszczędny, by do tego kupować ryzy papieru najgorszej jakości, które mogły z powodzeniem przypominać papier toaletowy A4, a także rozkazał drukować wszystko w jakości roboczej. Nie był jednak na tyle nowoczesny, żeby przestawić się na formę elektroniczną – tańszą, szybszą i wydajniejszą.

Sam drukarki nie posiadał. Podejrzewam, że to z powodu jego minimalnych umiejętności obsługi komputera, sprowadzającej się do obsługi przeglądarki internetowej oraz klienta poczty e-mail. Za niego drukował Junior, który miał u siebie kserokopiarkę i drukarkę w jednym. Wystarczyło jedno skinięcie Lestera i już miał na papierze wszystko, czego potrzebował. Wysiłek mniejszy niż kilka kliknięć myszką.

– Tak, szefie? – po chwili byłem już przy jego biurku.

– Praktycznie codziennie od drugiej po południu siedzisz i nic nie robisz – odparł z grymasem. – Dłubiesz w tej książce telefonicznej i nigdzie nie dzwonisz.

– Ja—

– Ja zdaje sobie sprawę – kontynuował – że możesz kiepsko dogadywać się z klientami. – Obleciał mnie wzrokiem od stóp do głów. – Ale twoje wyniki sprzedażowe są tragiczne.

– Rozumiem, szefie – odpowiedziałem poruszony jego krytyką.

– Tragiczne! – podniósł głos. – Poznałem się trochę na tobie, Harys, i widzę, że ze względu na twój styl bycia nie ma szans, żebyś coś sprzedał.

Spoglądał na mnie z pogardą i uniesionymi brwiami. Jego oczy nie wyrażały nic więcej poza wywyższeniem i ocenianiem z góry.

– Ale ja nie mam płacone od godziny po drugiej po południu. Traktuję to jako małą prowizję, gdy uda mi się coś sprzedać. Chciałbym być księgowym na cały etat, ale firma jest za mała, żeby…

– Harys, kurwa! – parsknął. – Kogo ty próbujesz oszukać? Popatrz na niego – wskazał grubym i żółtym paluchem na pracownika z siwymi skroniami, noszącego tęgie okulary. Rozmawiał przez telefon. – Patrz, jak napierdala! Gęba cały dzień mu się nie zamyka. Mój najlepszy sprzedawca. Pozostali są średniego gówna warci. Ty natomiast jesteś gówno wart. – Zrobił nieokreślony gest w powietrzu. – I nie zwalaj na to, że firma jest za mała.

– W takim razie po drugiej będę szedł do domu? – zapytałem i kaszlnąłem z zakłopotaniem. – I tak szef nic nie traci, że ja tu siedzę

– Tracę! Bo się nie spisujesz cały dzień. Jesteś w wieku produktywnym! Marnujesz się, Harys.

– Skoro tak szef uważa… – zawiesiłem głos.

– Dlatego dostaniesz nowe zadanie! – orzekł z triumfem w głosie. – Będziesz robił raporty sprzedażowe. Takie jak ci napiszę.

– Nie wiem, czy będę umiał.

– E tam, kurwa. Nauczysz się. Do tej pory tworzył je Junior, więc zrobi ci szybkie szkolenie. Ja go będę wcześniej do żony i dzieciaka puszczał, żeby trochę z nimi posiedział – zarządził stanowczo.

– Dobrze, a jak z…

– Wynagrodzenie jak księgowego. A roboty na góra dwie godziny – wyszczerzył się.

Kilka dni później wcale mnie nie zdziwiło, że stworzenie tylu wymaganych przez niego raportów i monitorowanie wydajności pracowników to zajęcie na dłużej niż dwie godziny. Gdy zrobiłem się w tym naprawdę dobry, zajmowało mi to średnio około trzech. A pracowałem na etat i płatność za nadgodziny była niemożliwa. Tak więc na początkowym etapie zostawałem nawet do wieczora, byle tylko spełnić to, czego ode mnie oczekiwano. Wszelkie prośby o zmniejszenie zakresu obowiązków albo płatność za nadgodziny była zbywana przez Lestera machnięciem ręką, a przez Juniora parsknięciem. Oboje za to byli zgodni w tym, że jak mi się nie podoba, to mogę wypierdalać. Raz mi nawet Lester pokazał ilu miesięcznie aplikuje osób do firmy „L&J”, udowadniając mi tym samym, że nie będą za mną płakać.

Wdrożenie mnie w tworzenie raportów sprzedażowych było momentem przemiany sztucznie uśmiechniętego Juniora, w prawdziwie podłego Juniora.

Niedaleko spada jabłko od jabłoni, pomyślałem wtedy. Pomimo całkowicie innej aparycji, Lesterzy byli bardzo podobni charakterem. Junior miał wyostrzone wszystkie te cechy, które stary Lester ukrywał pod arogancją i naburmuszeniem.

– Czytać i robić. – Junior rzucił mi na biurko książkę i jakiś skoroszyt. – To poradnik do arkuszy kalkulacyjnych i prezentacji. – Pacnął palcem w książkę. – A to przykładowe raporty, które kiedyś robiłem. – Pacnął w skoroszyt.

– A nie pokażesz mi jak to się robi? – zapytałem wyciągając rękę po materiały i patrząc na niego ze zdziwieniem.

– Nawet małpa to załapie – parsknął. – Zrób mi od razu monitoring Bernarda. Z wczoraj i z zeszłego tygodnia. I dwa raporty sprzedaży firmy Ergo-Net. Potraktuj to jako test.

– Dobrze, postaram się, chociaż nie wiem, czy mi się uda, skoro mi nie pokazałeś.

– Mówię ci, nawet małpa to ogarnie. Melduj się do ojca jak skończysz, ja spadam do domu – rzucił już wychodząc, odwrócony plecami.

Gdyby nie pomoc Bernarda, mógłbym siedzieć wtedy i do rana, a powinienem się wyrobić przed wyjściem starego Lestera. A Lester spojrzał, pokręcił nosem i powiedział, że się nada, jeżeli dodatkowo zrobię wykaz nieudanych sprzedaży i spis potencjalnych firm oraz klientów w danym regionie, by podsuwać je innym pracownikom. A osób marnujących swoje życie tam gdzie ja było około dziesięciu.

Junior to typ konfidenta, który połową gęby uśmiecha się do ciebie, a drugą połową nadaje za twoimi plecami o wszystkich potknięciach. I niech by to były chociaż jakieś faktycznie warte uwagi sprawy, ale gość robił problem z krzywo złożonego podpisu, pogniecionej faktury czy braku papieru toaletowego w kiblu. I mówię poważnie, a to moja ulubiona historia, która wzbudza we mnie śmiech z rozpaczy.

To zdarzyło się w zeszłym roku, jakoś na początku lata. Junior ciągle kręcił się po korytarzu, jakby miał sraczkę, a chyba miał, i co chwilę widziałem go jak szybko przemyka koło mojego stanowiska. Nie nazwę tego pokojem, ponieważ firma mieściła się w biurze w stylu „nowoczesnym” i zamiast ścian wszędzie były wstawione szyby. Ten, kto był ważny i się liczył miał na szybach żaluzje, ja z oczywistych względów nie miałem. Posiadali je tylko Lester i Junior.

Niemniej jednak, Junior latał w tę i z powrotem co kilkanaście minut i kątem oka obserwował czy się przypadkiem ktoś się na niego nie gapi. A ja się gapiłem, jako że każdy szybki ruch mnie często rozprasza i mimowolnie skupiałem na nim uwagę. Junior zapewne odebrał to na opak, że niby go obserwuję i się z niego nabijam, bo musi latać co chwila do kibla się wypróżnić.

Ale w końcu i mnie potrzeba złapała. Poszedłem do toalety i zrobiłem co musiałem. Przepraszam, że o takich rzeczach ci mówię, ale to dość zabawna historia. Zrobiłem, oraz niefortunnie zużyłem do końca jedyną rolkę papieru, która i tak była zabiedzona przez tego gościa srającego płynami. Nie przejąłem się tym zbytnio, ponieważ dla mnie starczyło i wróciłem z powrotem wypełniać faktury, drukować umowy i robić raporty.

Nie minęło kilka minut i znowu zobaczyłem Juniora jak cały czerwony i spięty zasuwa drobnym kroczkiem do kibla. Już domyślałem się, co może się stać, jako że stary Richard Lester to straszna sknera i oszczędza nawet na srajtaśmie. A ta rolka, którą wykończyłem wyglądała mi na ostatnią.

Zleciało dobre kilkanaście minut i zadzwonił mój telefon.

– Jeżeli to miał być żart, to może cię on pozbawić roboty – usłyszałem w słuchawce głos Juniora odbijany echem z kibla.

– Jaki żart?

– Nie rób ze mnie głupka. Przyjdź i podaj mi jakiś papier.

– A skąd ci wezmę? Trzeba iść i kupić. Polityka oszczędności w firmie, pamiętasz? Nawet umowy drukuję teraz w najgorszej jakości roboczej.

– Drwisz sobie ze mnie? Zapierdalaj do sklepu albo pogadamy inaczej! – wywrzeszczał do słuchawki. – Myślisz, że taki jajcarz z ciebie?

– Co ty się do mnie przyczepiłeś, człowieku? Mało ci pomiatania mną na co dzień? Mam robotę. I tak będę musiał zostać pewnie po godzinach, jak zawsze, i nikt mi za to nie zapłaci. Więc, cześć.

Mogłem mu iść po ten pieprzony papier, ale zamiast tego wolałem podsunąć mu pod drzwi jego skoroszyt ze starymi raportami.

– Pokazałbym ci kim dla mnie jesteś, ale jesteś nikim, więc ci nic nie mogę pokazać – usłyszałem stłumiony głos za drzwiami, pełen wstydu i rozpaczy.

Chyba załapał aluzję.

Wróciłem do stanowiska i zwiększyłem głośność w radiu, które stało u mnie biurku, nastawione na stację ze starymi przebojami. Właśnie leciało All You Need Is Love.