Kilka drzew rosnących tuż przy korycie rzeki zaszumiało. Ich gałęzie zafalowały delikatnie, zrzucając przy tym parę liści, które to swobodnie, bez pośpiechu, dotknęły tafli wody. Robert odprowadził je wzrokiem, gdy spływały wraz z nurtem i zatrzymał spojrzenie na czubkach swoich butów. Dostrzegł na nich odpryski krwi zmieszane z piachem. Całość tworzyła zaschnięte gródki przypominające mizerne rodzynki na ciastku.

– Czy ja mogę coś powiedzieć? – próbował się wtrącić Crick. Podszedł o kilka kroków bliżej, by nie krzyczeć na odległość. Stanowczym ruchem odtrącił rękę Dwayne’a, który próbował go powstrzymać.

– Proszę iść do domu – odpowiedział Robert urzędniczym tonem.

– Ja tylko chciałem powiedzieć, żebyś tego nie robił. Jeszcze dużo życia masz przed sobą, jeszcze dużo może się zmienić. – Crick zdjął okulary, przetarł je o koszulę i nałożył z powrotem. – Mam siedemdziesiąt pięć lat i wciąż jestem pewien, że w moim życiu może się dużo zmienić. Straciłem już większość rodziny, większość zdrowia i większość życia, ale pomimo tego trzymam się kurczowo tego padołu i nie mam zamiaru tak łatwo się poddawać. Życie jest jedno i prędzej czy później się zakończy! Po co to przyśpieszać? Nawet jeżeli cierpisz, jest to po tysiąckroć lepsze, niż wieczna czarna pustka!

– Dlaczego? – zapytał Robert.

– Bo coś się dzieje!

– Jak chce skakać, to niech skacze! – krzyknął ktoś z południowym akcentem. – Po co marnować pieniądze podatników?!

Robert wyłowił opaloną twarz podstarzałego osiłka. Oceniając jego zwalistą posturę stwierdził, że człowiek całe życie zarabiał pracą fizyczną. Gdy otwierał usta widać było zepsuty, czarny ząb.

Dopiero teraz spostrzegł, że jego skok przyszło pooglądać jeszcze kilku gapiów. Policjant Dwayne kręcił się niemrawo z wyrazem całkowitego zdezorientowania na twarzy i próbował wygonić kilka osób na chodnik po przeciwnej stronie drogi, by nie podchodzili za blisko. Wymienił z gapiami kilka stanowczych słów, a następnie cofnął się na pięcie i podszedł w kierunku samochodu. Dało się słyszeć skrzeczenie krótkofalówki.

– Zaraz sprawdzę, czy są – wypowiedział do urządzenia i otworzył bagażnik.

Grzebał dłuższą chwilę, przewracając sterty rzeczy wydających metaliczny dźwięk. Robił to zamaszyście i ze zniecierpliwieniem, co Robertowi przywodziło na myśl mieszanie wielkiego gara zupy. Po chwili Dwayne wyciągnął kilka drogowych pachołów i zaczął je rozstawiać tuż pod nogami gapiów, znacząc teren i dając do zrozumienia, że dalej jest wstęp wzbroniony.

– Do cholery, przywieźcie mi tu jakieś barierki, bo widzę, że kolejni się schodzą – powiedział niemal plując na krótkofalówkę. – Poza tym nie ogarnę tego wszystkiego sam!

– Dobra, już jedziemy – zaskrzeczało urządzenie. – Bez odbioru.

Dwayne Murphy był świeżo po szkółce policyjnej. Był to trzeci miesiąc jego prawdziwej pracy i pierwsze takie wielkie zdarzenie, które wywołało u niego całkowitą konsternację i zakłopotanie. Nigdy nie uczono go jak postępować z samobójcami. Nie znał nawet obowiązujących procedur. Patrzył się tępo w Roberta, jak w jakiś nowy gatunek zwierzęcia, którego nie da się sklasyfikować i myślał nad tym co powinien teraz zrobić. Zanim przyjadą posiłki, to on musiał kontrolować cały ten rozgardiasz i grać rzetelnego policjanta, który wie co robi. Zastanawiał się w jaki sposób wypełnić protokół w przypadku, gdyby Robert skoczył, i jak to zrobić, gdyby jednak zdecydował się zejść z barierek mostu. Pewną ulgę wywoływała u niego świadomość, że nie będzie jedynym świadkiem całego zajścia, bo jak uczono go w szkółce – bycie jedynym świadkiem oznacza trzy razy więcej pracy.

W całej jego trzymiesięcznej służbie miał do czynienia z zaledwie kilkoma włamaniami oraz dwoma pobiciami. Zdarzyło mu się również ściągać kota z drzewa, o czym wspominają mu ze śmiechem koledzy, przy każdej możliwej okazji. Jako młody rekrut, w pierwszym tygodniu pracy dostał rozkaz pojechania do histerycznej staruszki, której z wiekiem uciekło kilka klepek. Dyspozytor przyjmujący telefon powiedział mu, że z pobliskiego ZOO uciekł tygrys i obecnie przebywa na terenie posesji osiemdziesięcioletniej przygłuchej starowinki. Jako że „całkiem przypadkiem” wszyscy inni policjanci byli bardzo zajęci pracą, Dwayne dostał od szefa strzelbę z pociskami usypiającymi, a od dyspozytora parę przyjacielskich klepnięć w plecy i różaniec. Przeklinając cały świat, a w szczególności swojego ojca, który go zachęcił do pójścia do policji, pojechał na sygnale na obrzeża miasta, gdzie w furtce czekała na niego rozhisteryzowana staruszka bez paru klepek. Gdy zobaczyła jak Dwayne wyciąga nerwowo strzelbę z tylnego siedzenia, zaczęła histeryzować jeszcze bardziej, machając rękami w stronę drzewa i prosząc o litość dla biednego kotka.

Teraz Dwayne podśmiechuje się na samą myśl o tym wydarzeniu, jednak wtedy czuł się jak skończony idiota, który z wiotkimi nogami i walącym sercem jechał do kota na drzewie. Oczywiście po powrocie na komendę czekali na niego wszyscy. Powychodzili z pomieszczeń i stali z głupawymi uśmiechami na korytarzu, klaszcząc i gwiżdżąc, a w dyspozytorni czekał na niego pączek z wbitą świeczką i karteczką „Witamy w drużynie”.

Dwayne Murphy nigdy nie był tak zestresowany, jak wtedy w drodze do tygrysa. Aż do teraz. Pomimo umiarkowanej pogody i lekkiego wiatru, czuł jak spocona koszula przywiera mu do pleców, a pas policyjny z wyposażeniem opuszcza spodnie na dół, tak jakby znacznie schudł w ciągu tych kilkudziesięciu minut od przyjazdu.

Rozglądał się nerwowo sprawdzając, czy wszystko, co powinien był zrobić, zostało zrobione oraz unosił głowę niczym surykatka, by wypatrzeć nadjeżdżający radiowóz z kolegami. Oznaczałoby to dla niego, że może w końcu odetchnąć z ulgą.

– Proszę pana, ja już dawno umarłem – powiedział Robert.

– Mów mi William – Crick machnął ręką. – Albo najlepiej mów mi Bill.

– Dobra, Bill. Ja już od dawna jestem trupem. Teraz to tylko formalność. – Wskazał w kierunku rzeki.

– Masz problemy z dopasowaniem się do ludzi – wtrąciła się Laura. – Nic poza tym. Pomożemy ci.

– Ludzie się do ciebie nie dopasują, tylko ty musisz dopasować się do ludzi – przytaknął Dwayne, chcąc pomóc.

– Przecież wy w ogóle nic nie rozumiecie! – wrzasnął Robert.

– Życie jest piękne! A to, że niektórzy nie potrafią żyć, to już ich problem! – krzyknął z chodnika osiłek. – Miłego lotu i twardego lądowania!

Dwayne natychmiast ruszył w jego kierunku szybkim krokiem, przytrzymując swój pas ze sprzętem.

– Ja rozumiem, że człowiek jest zawsze sam w swoim bólu… – zagadał Crick.

– Dość! – Robert zacisnął dłonie na skroniach. – Zamknijcie się wszyscy. Nic nie rozumiecie.

Jego umysł pulsował od natłoku pustych słów, które dla niego nic nie znaczyły, mimo że posiadały logiczną wartość. Miał wrażenie, że nic nie przekłada się na jego życie, nawet jeżeli inni pokładają w tym całą swoją wiarę i pewność.

– A ty, Anno? – Obrócił głowę i skupił wzrok na niej. – Ty mnie rozumiesz?

– Oczywiście, że cię rozumiem. Nie przejmuj się nimi. Za dużo się przejmujesz ludźmi.

– Nic już na to nie poradzę. To chyba przez to, że miałem tak dużo rodzeństwa i nie mogłem wyrosnąć na rozkapryszonego egoistę. Lester Junior, syn szefa, był jedynakiem – westchnął. – Założę się, że sam dupek Lester też nim był.

– Jak to był? – Anna nachyliła się, by złapać uciekający wzrok Roberta.

– Był, ale już nie jest. Nie żyje, tak jak i jego ojciec – zawiesił głos. – Zmarli z przyczyn naturalnych.

– Co im zrobiłeś?!