Tak jak się nie da porównywać Avengersów i Batmana, ze względu na całkowicie odmienne wizje superbohaterstwa, tak ja to zrobię – bo mi wolno.

2012 rok zasilił nasze dziecięce wyobraźnie dwoma blockbusterami o zamaskowanych gościach ratujących świat. Spidermana oczywiście nie liczę, bo to lamus, zwłaszcza po zmianie głównego aktora, przy którym Toby Maguire to symbol seksu. Czas  na starcie Mścicieli i Nietoperza.

“Some men just want to watch the world burn”

Christopher Nolan zawsze należał do reżyserów skrupulatnych, przywiązujących uwagę do szczegółów. Cała jego kariera składała się z większych lub mniejszych hitów, za zyski z których można byłoby zbudować nową planetę. Nic dziwnego, że po nowym Mrocznym Rycerzu można było oczekiwać nic poniżej zajebistości. I takie samo podejście miały miliony widzów, którzy natrzepali Nietoperzowi 1.075.177.660 baksów przychodu.  Nie znam się na tak dużych liczbach, ale to coś w pobliżu pierdyliona, a to i tak nieco mniej od Avengersów. A jak wypadła ostatnia część trylogii?

Reżyser być może lekko nie podołał, ale to tylko i wyłącznie wina głównego oprycha gnębiącego Bruce’a Wayne’a. Do Jokera, jak wiadomo, nic się nie umywa i jakikolwiek inny przeciwnik będzie tylko zwykłą popierdółką. Joker niszczył system, Joker wymiatał, Joker z nikim się nie równał. Basta.

A Bane, nieco słabo zarysowany, został zbyt zubożony wobec komiksu, a na dodatek mówi z przesłodkim akcentem oraz głosem pieska z poderżniętym gardłem. To akurat nie wina aktora, a artystycznej wizji Nolana, który pozbawił Bane’a mroku. Tom Hardy wypadł na tyle świetnie, na ile mógł.  Niemniej ja wolałem psychopatę nabijającego mózgi na ołówki.

Zaskakujące było również pierwsze wejście Batmana w akcję. Wyjątkowo miałki wjazd na motorze i sklepanie mord bez fajerwerków to nie było to, czego dziecko we mnie oczekiwało. Przez chwilę nawet myślałem, że to jakiś przebieraniec, podczas gdy prawdziwy Bruce Wayne przyleci w akompaniamencie wybuchów i pożogi, wpadając w sam środek akcji. A tu dupa.

Mroczny Rycerz za to wypadł zdecydowanie lepiej pod względem obsady i fabuły. Morda sama mi się uśmiechała widząc kolejne postacie  grane przez wielkich i wybitnych, którzy wcale nie byli eksploatowani w zapowiedziach i trailerach. No i czy ktoś widział Desmonda Harringtona z Dextera na końcu? Ja widziałem. He made my day.

“You put those people together, you can’t expect what’s going to happen”

Z kolei Avengersi wypluci zostali przez nikomu nieznanego reżysera, który mając na koncie kilka kiepskich produkcji rzucił się na stworzenie jednego z najtrudniejszych combo w historii kina. Bo jak tu połączyć Capitana Amerykę w gejowskim wdzianku z kozackim Iron Manem tak, by oboje byli zrównoważeni pod względem pierdolnięcia? Dla mnie Stark mógłby równie dobrze wykosić wszystkich, a do pomocy mieć jedynie Gwyneth Paltrow, która podawałaby mu kolejne cele. I od czasu do czasu użyczyłaby swojego gniazdka by mógł naładować baterie.

Jednakże największą porażką całego filmu był wybór aktora do roli Hawkeye’a. Nie tylko nie trawię gościa za wredny wyraz twarzy, ale i za pogwałcenie swoją osobą jednej z najlepszych serii szpiegowskich – trylogii Bourne’a. Prócz osobistych niechęci, stwierdzam (i to nie tylko ja), że panu Jeremiemu Rennerowi wyrażanie emocji na twarzy zmieniły jedynie efekty komputerowe, a i to jedynie dlatego, że jego oczy zmieniły kolor po opętaniu przez Lokiego. Z dupka, któremu nie można ufać przeobraził się w dupka, któremu NA SERIO już nie można ufać. Brawo.

Podobnie było z Kapitanem Ameryką i grającego go Chrisem Evansem. Lalusiowatość do niego jak najbardziej pasuje, ale można było wybrać kogoś innego od gościa kojarzącego się z komedią dla nastolatków.

Mimo wszystko Avengers sprostało arcytrudnemu zadaniu wyważenia mocy superbohaterów, a charaktery każdego z nich zostały przedstawione w sposób wręcz idealny. Nawet efekty dorównały serii Transformers, nie rażąc swoją plastikowością. A czyż nie ma nic piękniejszego niż rozwalanie budynków Nowego Jorku przez wielkie zmutowane morświny?

Sensualny remis

Ciężko porównuje się dwa tytuły, w którym jeden ma pociąg ku realności i skupia się na historii, podczas gdy drugi jest wesołą rozpierduchą z bandą mutantów i kosmitów w przebrankach. No tak, mamy jeszcze Scarlett Johansson. Ale ona wystarczy, że jest. Wraz ze swoimi piersiami.

Świat Gotham został  wykreowany tak pieszczotliwie, że w zasadzie dałbym wiarę, gdyby akcja rozgrywała się dwa miasta obok. Taka to zasługa braku przesycenia rzeczami nadprzyrodzonymi. Do Avengersów natomiast podchodzi się z większym dystansem, gdzie jedynymi głębszymi emocjami podczas seansu są konwulsje z zachwytu wywołane widokiem kolejnych wybuchów. Taki był zamiar, więc nie ma za co łajać. A i żarty rozluźniające atmosferę są bardzo przyzwoite.

Największą ironią obu produkcji jest fakt, że Batmana już nie będzie w wykonaniu Nolana, pomimo że zakończenie wyraźnie otwierało drzwi na kontynuację. Avengersi natomiast pojawią się w 2015 roku, podczas gdy finał zamykał wszystkie wątki. Być może i miał to być jednorazowy wyczyn, ale producenci widząc 1.511.409.272 dolarów na swoich kontach zadecydowali, że da się jeszcze z tej ekipy kozaków coś wycyckać. Tym razem niech wymienią Hawkeye’a na kogoś, kogo da się polubić.

A Nolan może da się jeszcze namówić na Batmana.

PS. Sorry Spiderman!