– Urodziłem się w biednej i wielodzietnej rodzinie. Często jedno z drugim idzie w parze, bo wiesz, im więcej dzieci, tym więcej obowiązków na rodzicach i mniej czasu na pracę. No i oczywiście mniej pieniędzy na utrzymanie każdego z nas. Gdyby była nas dwójka, to jeszcze. Ale miałem czworo braci i dwie siostry. Ja byłem siódmy w rodzinie i ostatni. Nie jest dobrze, gdy jesteś najmłodszy, a każdy ze starszych walczy o teren i chce pokazać, że on rządzi.

Byłem więc popychadłem. Bracia mnie gnoili od małego, chociaż nie mogę powiedzieć, że nie stawali też w mojej obronie. Ale chronili mnie tylko przed obcymi. Kiedyś, pamiętam, jakiś starszy trzy lata dzieciak z podstawówki natarł mnie śniegiem, aż krew poleciała mi z nosa. Nie pamiętam czym mu zawiniłem, ale zapewne nie było to nic szczególnego. Starszy o trzy lata brat, Adam, widział to z okna w swojej klasie. Wiesz, mała wieś, jedna szkoła. Wszyscy w tych samych godzinach siedzieli w ławkach. Ja akurat wracałem do domu. Gdy zobaczył krew na śniegu, otworzył okno klasy, i wyskoczył z pierwszego piętra prosto w usypaną od odśnieżania górkę. W środku lekcji, wyobrażasz sobie to? Podbiegł do nas, ja już klęczałem zakrwawiony na kolanach i tylko słyszałem tupot, że ktoś biegnie. Następne, co słyszałem, to plaśnięcie, jak jego pięść uderza tamtego prosto w szczękę. Chłopak padł znokautowany i leżał jak martwy przez kilkanaście sekund. A może i minut, nie pamiętam dokładnie. Podniosłem wzrok i zobaczyłem Adama, jak patrzy na mnie z politowaniem i się głupio uśmiecha, że dostałem wycisk. Podniósł mnie i kazał spadać do domu. Tak się dbało o rodzeństwo właśnie. Wstawiliby się za mną zawsze i wszędzie, ale pośród nich dostawałem wycisk. No i ten wycisk jakoś na tyle często dostawałem, że wyrosłem na sierotę, mimozę i ciapę.

Swoją drogą, brata Adama zawiesili na dwa miesiące w szkole po tym incydencie. A chłopak chciał się zemścić, ale o tym później. Adam dziś jest kierowcą ciężarówki i jeździ po całej Ameryce. Mało mam z nim kontaktu. Ale jak jest duża rodzina, to i relacje są płytsze między jej członkami. Tak mi się przynajmniej wydaje. Najlepszy kontakt miałem z najstarszą siostrą. Była zarazem najstarsza w rodzinie. Gdy ja się rodziłem, ona miała już 18 lat, więc często mnie niańczyła i zastępowała matkę. Z nią się przez to najbardziej zżyłem i do dzisiaj mieliśmy normalny, chociaż i tak sporadyczny, kontakt.

A pozostali? Każdy powędrował w swoją stronę. Dwóch braci to pamiętam tylko z dzieciństwa, bo szybko się wynieśli z domu – Łukasz i Piotrek. Miałem jeszcze czwartego, ale zginął w wypadku motocyklowym, gdy miałem osiem lat. Bartek miał dwadzieścia. Uwielbiał szybkie motory i tak to się dla niego skończyło. Nie wyrobił na jednym zakręcie i uderzył w drzewo. Głupia śmierć, w środku dnia, pusta ulica. Przez kilka lat chodziło za mną poczucie winy. Jak dziś pamiętam naszą ostatnią rozmowę, gdy grzebał przy swoim motorze przed domem, a ja obserwowałem. Nie miałem pojęcia, co robi, ale jako dzieciak czułem, że to coś wspaniałego i magicznego.

– To jak młody, dowalamy do gazu? – zapytał merdając przy linkach i śrubkach.

– Dowalamy! – krzyknąłem i uniosłem z radości piąstkę do góry.

– To przynieś mi skrzynkę z narzędziami.

Przez następną godzinę wymieniał układ wydechowy, a ja śledziłem każdy jego ruch. Podawałem mu po kolei narzędzia i trzymałem śrubki. Gdy skończył zdjął rękawice, otarł czoło od potu rękawem i zmierzwił mi włosy. Uwielbiał to robić zawsze kiedy się dogadywaliśmy.

– Pomogłem? – zapytałem z wypiekami na twarzy.

– Dzięki młody. Jasne, że pomogłeś.

Chwilę później wsiadł na motor po raz ostatni.

Czułem się winny.

Do dziś mam wyrzuty sumienia, że nie mogłem być na jego pogrzebie. Ze stresu miałem nerwobóle żołądka. Wszyscy myśleli, że to zapalenie wyrostka robaczkowego, ponieważ zwijałem się z bólu i płaczu. W szpitalu okazało się, że to zwykły stres i trauma. Dość gówniany powód, by ominąć pogrzeb brata, prawda? Ale moje życie składało się z samych takich nieudacznictw.

Jeszcze była jedna siostra, Zośka. Z nią też miałem dobry kontakt, bo była mi najbliższa wiekiem. Rok starsza, z nią się najbardziej dogadywałem. Z nią się mogłem bawić bez poczucia, że mnie niańczy albo chce zgnoić przy najbliższej nadarzającej się okazji. Obecnie prowadzi biuro rachunkowe w Warszawie. Mąż, dzieciaki, własna działalność. Czasem napisze kartkę na święta albo wyśle maila pytając co słychać. Rzadziej dzwoni, a jak już, to tylko z czymś bardzo ważnym. Myślę, że taki słaby kontakt między rodzeństwem wynikał, jak już mówiłem, z wielkości rodziny oraz skrajnej patologii, jaka u nas panowała. Brat czy siostra kojarzy się mimowolnie z dzieciństwem, do którego nie chce się wracać.

Matka zmarła na zawał gdy miałem dwanaście lat. Dla mnie to była śmierć z przepracowania, bo nie miała ani jednej wolnej chwili od pracy i zajmowania się dziećmi. Spała po kilka godzin dziennie i pracowała na dwie zmiany – w zakładzie krawieckim oraz sklepie monopolowym. Nie biła nas, nie krzyczała. W tym wyręczał ją ojciec. Dla dzieci była wiecznie wyrozumiała i spokojna. Zawsze wyglądała bardzo staro. Miała męskie spracowane ręce, ale pachniała kwiatami. Gdy byłem mały, uwielbiałem się do niej przytulać i chłonąć jej zapach, który kojarzył mi się z bezpieczeństwem. Niestety, nie miała na to wiele czasu. Wiadomo, dużo dzieci, praca.

A ojciec? Również człowiek pracy, ale z dyktatorskimi zapędami. Ustawiał wszystko i wszystkich pod siebie. Gdy coś nie chodziło jak w zegarku, bił i wrzeszczał. Uważał, że dyscyplina to podstawa. Ja go nienawidziłem, bo złamał mi rękę. Oczywiście przypadkowo, chcąc mnie porządnie sprać, czy jak to mawiał, wychować. Mimo wszystko uraz pozostał. Szarpnął mnie za mocno, gdy ze strachu złapałem się kaloryfera. Trzy miesiące w gipsie i duża blizna na prawej ręce. Potem nieco spuścił z tonu, ale nie na długo. Jednak, jakby nie patrzeć, był to porządny człowiek i miał dobre intencje. Powtarzał to, co było w jego domu i trzymał w przekonaniu, że zrobiło to z niego dobrego człowieka. Po śmierci Bartka, rozpił się całkowicie. Dzieci odchowane, dużo czasu dla siebie, ale dusza pełna goryczy. Gdy zmarła mama, zdarzało mu się wypić, ale tylko jak wszystko miał zapięte na ostatni guzik i nic mu nie siedziało na głowie.

I tak oto wyglądała i wygląda moja rodzina. Pierwszy krok do tego jaki się stałem. Jedna z wypadkowych mojego pobytu tutaj, na tym moście. Już wtedy byłem nieudacznikiem i popychadłem, ale jakoś nie miałem wewnętrznych sił, by było inaczej. Ślepo godziłem się na taki los i uznałem, że tak już musi być i nie da się tego zmienić. Być może, gdybym nie cierpiał na depresję i miał więcej energii, wszystko potoczyłoby się inaczej.

A tak mam znowu sobie za złe, że nie zmieniłem się w porę. Młody człowiek, charakter się kształtuje, można wszystko. Wystarczyło chcieć. Teraz też tak sobie mogę wmawiać, ale wiem, że depresja zakorzeniła się we mnie zbyt głęboko. Stała się mną. Wniknęła we wszystkie sfery mojego życia, zastąpiła całkowicie moją osobowość i charakter. Gdyby jej nie było, nie byłoby i mnie. A ja, bez tego co mi znane, byłbym jeszcze bardziej na tym świecie zagubiony…

Depresja jest przeświadczeniem, że życie jest pełne podłych marzeń, pomyślałem. Pewnego rodzaju nieuświadomioną ideologią, która nie pozwala się porzucić.

Jak człowiek raz umiera, to nie da się go potem wskrzesić, ani psychicznie, ani fizycznie. Z ciepłego robi się zimny, nigdy odwrotnie. Tak właśnie zabiła mnie depresja, tak jak wypadek zabił mojego brata.

Pierwszy raz u psychologa byłem jakoś w podstawówce. Chichy, spokojny, zawsze małomówny i dający sobą pomiatać. Trafiłem tam, bo mnie najstarsza siostra zaciągnęła. To było krótko po tym incydencie ze złamaną ręką, ponieważ pamiętam jeszcze jak ze stresu stukałem gipsem o blat biurka pani psycholog. Była to bardzo miła i dobra kobieta, o ile tak można mówić o wszystkich psychologach, którzy tacy właśnie muszą być, by ludzie się przed nimi otworzyli. Słuchała mnie, dopytywała, udawała zainteresowanie. Teraz domyślam się, że mógł w to być zamieszany kurator. Wizyty miałem dwa razy w tygodniu, i przez te kilkanaście spotkań opowiadałem jej o swoim życiu szkolnym i rodzinnym, czasem zagłębiając się w marzenia i fantazje, o których nie mówiłem nikomu innemu. Bałem się wyśmiania i szyderstw. Chciałem zostać pilotem odrzutowca, więc pod łóżkiem chowałem zdjęcia, plakaty, naklejki z gum i wszystko inne związane z lotnictwem. Pamiętam też, że trzymałem tam książkę Fiedlera „Dywizjon 303”, którą przeczytałem chyba z dziesięć razy.

Matka zawsze mi powtarzała:

– Dorośnij w końcu. – Brzmiało to jak rada i skarcenie zarazem.

– Po co mam dorastać? Starość jest taka fajna? – pytałem.

Każdy z nas pod łóżkiem trzymał swoje skarby. Była to nasza prywatna skrytka, do której nikt inny nie zaglądał. Panował między nami cichy układ, że tamtych rzeczy nie ruszamy, ani nie niszczymy – jako że wszystko inne było wspólne. Tak bardzo szanowałem tę zasadę, że nawet nie wiem co pozostała część rodzeństwa trzymała pod swoimi łóżkami. Może też po części się bałem, że jak sam zajrzę, to ktoś może zrobić mi to samo i wystawię się na pośmiewisko. Ja, taki gówniarz z biednej rodziny, a chce zostać pilotem odrzutowca – podśmiewałem się często sam z siebie, by porzucić te niemożliwe do spełnienia marzenia i zając się czymś normalnym. Matka pewnie wiedziała o naszych skarbach, ale uszanowała naszą prywatność. Musiała wiedzieć jak to ciężko nie mieć własnego prywatnego kącika, do którego nikt nie zagląda. Ojciec pewnie nie wiedział, bo od sprzątania była ona, a i tak pewnie jakby zajrzał, to miałby to gdzieś.

Tak czy siak, u tej pani psycholog dowiedziałem się, że mam zaburzenia depresyjne, jestem typowym introwertykiem i reaguje na wszystko emocjonalnie, wypalając się od środka. Pomimo że z zewnątrz tego nie widać. Dała skierowanie do psychiatry, a ten wypisał mi jakiś lek. Od tamtego momentu, z niewielkimi zaledwie przerwami, dzień w dzień łykałem jakieś prochy, które sztucznie pobudzały mi chęci do życia. Przy każdym obiedzie kładłem koło szklanki z kompotem małą magiczną tabletkę, zmieniającą mi chemię w mózgu na czas jej działania. Tak jak zacząłem w podstawówce, tak skończyłem się faszerować wczoraj, gdy uznałem, że dalsza egzystencja nie ma sensu.

Tabletki nie powodowały jakichś ogromnych zmian. Raczej czułem, że potrafią wytworzyć we mnie nieco mocniejsze i intensywniejsze chwile radości oraz pomagały zapomnieć o całym świecie. Chwil radości nie było dużo. Wszystkie te sytuacje mógłbym zliczyć na palcach jednej ręki. Ale też nie ma w tym nic dziwnego, bo przecież jeżeli miałbym szczęśliwsze życie, to i najprawdopodobniej nie popadłbym w depresję.

Pierwsza szczęśliwa chwila, jaką pamiętam, to gdy ojciec kupił samochód. Starego poloneza, w którym wszystko trzeszczało. Nigdy nie miałem ciągot do motoryzacji, ale chętnie obserwowałem jak Bartek i ojciec grzebią, albo udają, że grzebią w silniku i wymieniają się mądrymi komentarzami. Widziałem okruchy szczęścia na ich twarzach, dzięki czemu sam stawałem się uśmiechnięty. Może to głupie, ale o świecie zapominałem także, gdy przy dużej prędkości wystawiałem głowę za otwarte okno i pozwalałem rozpędzonemu powietrzu smagać mi twarz. Teraz, gdy o tym myślę, to było w tym nieco z poczucia wolności, tak jak to jest w przypadku latania odrzutowcem.

Druga szczęśliwa chwila to moja pierwsza miłość, z którą spędzałem po lekcjach w liceum każdą możliwą wolną chwilę. Jestem pewien, że nie było to tylko zauroczenie. Różnica pomiędzy miłością, a zauroczeniem, polega na dostrzeganiu wad. Miała na imię Justyna i była kobietą o pięknych szarych oczach. Nie była to taka szarość, jaka jest widoczna jesienią za oknem, smutna i ponura – ale szarość piękna, która sprawiała, że była faktycznym kolorem, a nie jego brakiem. Nigdy później takiej pięknej szarości nie widziałem, mimo że przez całe życie było jej dookoła mnie pełno. Ale tym, co najbardziej pokochałem w Justynie, była jej wyrozumiałość i akceptowanie mnie takiego, jakim byłem. Nie zadawała niepotrzebnych pytań, nie próbowała mnie zmienić, nie dziwiła się nigdy moim zachowaniem. Była to jedyna, poza rodziną, osoba, która kochała mnie takiego jakim byłem i jestem. Byliśmy razem pół roku, potem niestety przeprowadziliśmy się do Stanów Zjednoczonych, gdzie ojciec wyleciał miesiąc wcześniej za lepszą pracą. Jeszcze przez półtora roku pisaliśmy do siebie przynajmniej raz w tygodniu i obiecywaliśmy sobie, że się spotkamy. Potem jednak kontakt słabł, aż w końcu na zawsze umarł. Zabiła go odległość i zimno tekstu pisanego. Telefonu niestety nie mieliśmy.

Przez to załamałem się całkowicie. Tłumaczyłem sobie, że przecież sto lat wcześniej ludzie potrafili na siebie czekać całymi latami, wysyłali gońców, gołębie pocztowe, pisali listy, tak jak my. Ale czasy się zmieniły, wszystko przyspieszało. Rozwój technologiczny, rozwój duchowy i emocjonalny. Kontakty między ludźmi się spłyciły, stawiając ilość ponad jakość. A ja tylko chciałem zamknąć się w pokoju i to wszystko przeczekać. Przeczekać, aż się ustabilizuje, zatrzyma. Aż nie będzie ciągłych zmian, ciągłej wędrówki w nieznane i podążania ciemnym tunelem, na ślepo, w całkowitą pustkę.

Wciąż pamiętam nasz pierwszy pocałunek, który był jednocześnie najromantyczniejszą chwilą w moim życiu. Wcześniej wydawało mi się, że takie momenty można spotkać jedynie na filmach. To było na skraju lasu, tuż przed zachodem słońca. Miejsce i godzina zupełnie przypadkowo złożyły się na idealny moment na pocałunek. Nie planowałem tego, jednakże pod wpływem impulsu otaczającej chwili, musnąłem jej wargi, by po chwili poczuć mocny i słodki smak jej ust.

– A wiesz, że to jest przypieczętowanie umowy? – zapytała szeptem.

– To ja poproszę kopię.

I pocałowałem ją raz jeszcze.

Trzecia szczęśliwa sytuacja to narodziny mojej córki. Ślub i pierwszą żonę pomijam, bo to, co mi zrobiła później, wytarło całe szczęście z naszego związku. Czułem się z nią szczęśliwy, ale tak naprawdę byłem ciągle oszukiwany i manipulowany. Wszystko okazało się sztucznym szczęściem, wartym tyle, co zapach sztucznych kwiatów na oknie. Narodziny, to coś zupełnie innego. Tworzysz nowe życie, które jest z tobą na wieki powiązane. Ta wykreowana więź jest najsilniejsza ze wszystkich. Alice była bardzo podobna do mnie. Jako dziecko prawie nigdy nie płakała. Gdy stało się coś dla niej przykrego, zaciskała piąstki i czerwieniała na twarzy. Oczka się jej szkliły, ale rzadko kiedy płynęły z nich łzy. Płakała jedynie w samotności, ale bardzo cicho i tak, by nikt nie widział ani nie słyszał. Płacz był dla niej czymś upokarzającym i bardzo dobrze to rozumiałem. Ojciec zna najbardziej swoje dziecko, kiedy widzi w nim samego siebie. Była bardzo samoświadoma, jak na swój młodziutki wiek. Chłonęła wszystko i wszystkich, świdrując otoczenie wzrokiem i analizując impulsy. Godzinami obserwowałem, gdy jeszcze jako niemowlak, stopniowo dowiaduje się, że ta kluska wystająca z niej, to rączka i jest w stanie nią poruszać. Powiesz zapewne, że każde dziecko takie jest, ale moja Alice była najwspanialsza i jedyna w swoim rodzaju. Jedyna osoba w moim życiu, dla której zrobiłbym wszystko.

Przez dziewięć lat trzymałem się dla niej przy życiu.

Teraz, gdy prawdziwy ojciec był dla niej tylko ciekawostką, a jej nowe życie nie miało nic wspólnego z moją beznadziejną osobą – nadszedł czas na pomyślenie o mnie. Jestem pewien, że gdyby nie współczucie, wszyscy zgodziliby się na ten rodzaj eutanazji, którą sobie serwuję. A ja nie potrzebuję współczucia. Poczucie, że ktoś ci współczuje jest równie upokarzające co publiczny płacz. Jestem pewien, że moja Alice mogłaby to potwierdzić.

Mogłaby.

W międzyczasie, pomiędzy tymi przełomowymi chwilami szczęścia, zdarzyły się moje prace, których nienawidziłem. No dobrze, może poza pracą na magazynie, która dzięki regularności, braku zmian i jednostajności wywoływała we mnie pewien rodzaj zadowolenia. Obecnie jestem… albo raczej byłem księgowym oraz przedstawicielem handlowym i sprzedawałem każde badziewie, jakie szef podsunął mi pod nos. Najczęściej sprzęt kuchenny, importowany z Chin. I teraz porównaj sobie mnie – ciapowatego magazyniera i sprzedawcę mikserów z zadbanym inwestorem nieruchomości, którego drugim hobby jest zbijanie majątku na giełdzie. Nic dziwnego, że moja żona mnie zostawiła. Wcale nie mam o to do niej pretensji. Wybrała lepszą opcję, zmieniła mnie na lepszy model.
Do dziś pamiętam jak mi powiedziała, że chce rozwodu. Wieczorem, gdy nasza córka smacznie spała, przyszła z kuchni, gdzie przygotowywała konfitury i usiadła na fotelu naprzeciwko sofy, na której siedziałem i przeglądałem jakieś papiery gwarancyjne do chińskiego szajsu.

– Robert, mam ci coś do powiedzenia – powiedziała zimnym i spokojnym tonem. Prawie tak, jakby nie miała duszy.

Zawsze zwracała się do mnie po imieniu, gdy chodziło o coś poważnego.

– Wal śmiało, kochanie – rzuciłem, nie odrywając wzroku od stosu kartek.

– Odchodzę.

Bałem się wtedy na nią spojrzeć. Wiedziałem, że gdy podniosę wzrok, ujrzę osobę, którą kocham, a ona mi tego nie odwzajemni. Jedno słowo sprawiło, że zacząłem się cały trząść. Trwało to najwyżej kilka sekund, ale walka z moim sercem, by nie pękło, wyczerpała mnie całkowicie. Na tyle, że chciałem się natychmiast położyć spać i obudzić tak, jakby nic nigdy takiego nie powiedziała.

– Zabieram Alice ze sobą – dokończyła, gdy nie dałem żadnej odpowiedzi.

Kiedy człowiek siedzi wieczorami, nie mając ani chwili dla siebie, bo chce związać koniec z końcem, ma prawo wybuchnąć po takim impulsie. I nie, nie był to emocjonalny wybuch, nie było awantury, krzyków ani rękoczynów. Po prostu implodowałem do środka. Wybuch, który nastąpił tylko i wyłącznie wewnątrz mnie, zostawiając zgliszcza, natomiast otoczenie pozostawiając nietknięte.

– Dlaczego? – zapytałem resztkami sił.

Tym razem musiałem na nią spojrzeć, by pożegnać dotychczasowe życie i żonę. Zapewne ostatni raz siedzącą w tym miejscu i odbywającą ze mną normalną rozmowę. A jeszcze rano wszystko wydawało się w porządku. Oboje wstaliśmy do pracy, pożegnaliśmy się całusem i zjedliśmy wspólny obiad, śmiejąc się z brykania naszej córki.

– Tak będzie dla nas lepiej. Wszystko już przecież dawno się wypaliło.

– Nie chcesz spróbować tego naprawić? Dać jeszcze jednej szansy?

– Nie chcę takiego życia. – Uniosła dłonie ogarniając nimi pokój. – To też nie życie dla Alice. Długo nad tym myślałam i tak po prostu będzie najlepiej.

– Masz kogoś na oku?

– Tak. Poznałam go na wyjeździe integracyjnym dwa miesiące temu.

Nie chciałem się unosić ani wyzywać jej od egoistycznych dziwek, jaką była. Nie chciałem jej dawać kazania o honorze, miłości, zasadach i innych abstrakcyjnych dla tej bezdusznej istoty pojęciach. I tak by nie zrozumiała, wciskając mi, że nie potrafię się pogodzić z tym, iż jestem zerem.
Moralność. Każdy ma swoją.

Osoby bez duszy mają lepiej w życiu. Potrafią się ustawić, nie zaprzątając sobie głowy jakimiś wyniosłymi frazesami. Potrafią na zimno zrównać człowieka z ziemią. Tego samego, któremu deklarowało się miłość i wierność do końca życia.

Całą noc płakałem. Sam, po cichu, tak by nikt nie widział.