Szum wody go uspokajał. Wiedział, że tak będzie. Wiedział, że gdy tu przyjdzie, wszystkie jego zmartwienia rozpłyną się wraz z nim w rwącej rzece, która od tysięcy lat płynie przez jego rodzinne miasto, dzieląc je na dwie równe części. Lekki wiatr, charakterystyczny dla otwartej przestrzeni, przyjemnie muskał mu twarz. Jego szpakowate włosy, teraz nieco przetłuszczone i posklejane, falowały wraz z kolejnymi podmuchami, w tej niemej współpracy siły przyrody i jego ciała. Zamknął oczy i trawił całe swoje przeszłe życie, które przed momentem zostało odkreślone brunatną linią krawędzi mostu.

Stopy do połowy dociskały świat doczesny, jednakże druga połowa, wraz z palcami, była absolutnie wolna i gotowa na ostatni rozdział jego trzydziestosiedmioletniej tułaczki. Gdy o tym pomyślał, ciarki spłynęły po jego plecach. Ciepłe ciarki radości i oczekiwania oraz zimne – wspomnień i związanych z nimi goryczy. Jeszcze przed chwilą adrenalina kotłowała mu miliony myśli, rozliczeń i analiz co do kolejnego kroku. Teraz jednak, po przekroczeniu barierki mostu, był w stu procentach pewien, że podjął najlepszą decyzję w swoim życiu. Najlepszą i najprawdopodobniej jedyną, bo jak daleko sięgał pamięcią, jego żywot składał się z pasm porażek przeplatających się z sukcesami innych ludzi, które niejednokrotnie odnieśli jego kosztem.

Nie był gamoniem czy niezdarą. Nie był popychadłem, na ramiona którego można zrzucić niepotrzebne bagaże problemów, ani nie był ciamajdą, która ma dwie lewe ręce. Odkąd stał się świadomy własnego ego, poznał też zasady działania tego świata i zgodnie z samym sobą stwierdził, że nie ma zamiaru w nim uczestniczyć. Z początku było to tylko nieśmiałe wycofanie się za kurtynę najważniejszych spraw. Później natomiast, ze względu na wir wydarzeń w jakich się znalazł, dotarło do niego, że jedyną możliwością jest podjęcie radykalniejszych działań.

I tak oto stał na skraju rozwiązania umowy ze światem.

Jego blade, poplamione krwią dłonie ściskały barierkę mostu. Nie rozglądał się i patrzył z determinacją w swoje przeznaczenie. Oderwał chwyt i stanął z rozpartymi ramionami, jak ukrzyżowany. Sekundę później strach dał o sobie znać i złapał się z powrotem.

Zaszlochał.

Wystarczyło się lekko odepchnąć i oddać się w niełaski rwącej rzeki. Granatowa koszula wzburzyła się od wiatru i urwała guzik, który z namaszczeniem przyszywał kilka dni wcześniej, siedząc na taborecie w kuchni. I chociaż była nierówno włożona w spodnie, poplamiona i nieco przepocona, uznał, że mógłby bez problemu udać się na spotkanie z szefostwem swojej firmy, gdyby nie wydarzenia poprzedniego dnia i nocy. Te dwie zepsute, fałszywe i próżne szuje nazywające się pieszczotliwie zarządem spółki „L&J” – specjalizującej się we wciskaniu ludziom kitu – spotkała właściwa w jego mniemaniu kara.

– Wszystko w porządku? – usłyszał głos przekrzykujący szum wody i wiatru.

Nie reagował, trwając w zamyśleniu.

Brak sił psychicznych popychał go w ostateczność. Spodziewał się, że póki jest w miarę młody i silny, to wszelkie przeciwności da się jakoś ominąć. Przez lata karmił się nadzieją, że być może już jutro wzejdzie słońce w jego życiu. Zakończą się mroczne wieki i ostatecznie jego duszę wypełni radość. Radość tak ogromna, która potęgowała się na jego duchowym koncie i rosła w odsetki, a on mógłby całość ostatecznie wypłacić. Wraz ze zwrotem za wszystkie krzywdy i niesprawiedliwości. Odszkodowanie od świata.

Bo przecież tak się dzieje w bajkach, prawda?

Naiwność.

Zbyt głęboko czuł, zbyt wiele postrzegał i zbyt dużo rozumiał, by istnieć bez przeszkód na tym świecie. Brnął jak w bagnie we wszystkim co go spotkało ze względu na swoją skrywaną emocjonalność, a wszystko to sprawiało, że stopniowo wyparowywały mu wszystkie siły i radości. Teraz był wrakiem, który ostatecznie osiadł na dnie, by móc tam spocząć na wieki. Słabe ogniwo ewolucji, które dawno temu powinno już wymrzeć w epoce romantyzmu. Dzisiejszy świat podcierał się takimi jak on. Żuł. Wypluwał. Deptał.

Pierwsza żona zostawiła go po sześciu latach małżeństwa twierdząc, że miłość dawno się wypaliła. Pozwoliła mu zatrzymać wszystko, oprócz jedynego szczęścia jakie go w życiu spotkało – sześcioletniej córeczki Alice. Zapewniając, że tak będzie dla wszystkich lepiej, zniknęła w ciągu paru dni z jego życia, znajdując azyl w apartamencie bogatego inwestora. W jego portfelu, łóżku i samochodzie. Kobiety takie jak ona cały czas wybierają pomiędzy dwojgiem kandydatów, nawet będąc w związku.

Druga żona, która tak naprawdę nigdy ostatecznie nią nie została, obrzuciła go obelgami wraz z pierścionkiem zaręczynowym, gdy zwolnili go z pracy przez cięcia budżetowe. Nie taką wizję siebie w przyszłości miała, nie takie życie sobie narysowała. Nazwała go nieudacznikiem, kretynem i beznadziejnym kochankiem.

Córka, obecnie dziewięcioletnia dziewczynka, przestała przykładać uwagę do spotkań z ojcem, jako że przydzielono jej nowego tatusia. Bogatszego, weselszego, cwańszego. Odpuścił, by nie ranić siebie widokiem jej pięknych złotych włosów i by nie ranić jej, łzami nieudacznika, kretyna i beznadziejnego kochanka. Jedynie garstka zdjęć, które przechowywał na dnie serca i komputera pozwoliły mu na chwilę wzlatywać w górę, by chwilę później z bólem serca osiągać z powrotem dno. Przez kilka miesięcy dostawał nawet pocztą rysunki – koślawe, pogniecione, ale jakże piękne. Adres nadawcy wskazywał na bogaty apartamentowiec.

Przeklinał każdy dzień swojego bytu, który rozpruwał mu serce z powodu osamotnienia, żalu i rozpaczy. Żadne prochy nie pomagały, żaden uśmiech nie trwał dłużej niż ułamek sekundy. Wspomnienia, które tak w sobie celebrował – te piękne i dostatnie – pożerały go od środka, jak groźny narkotyk. Dawały chwilowy zastrzyk piękna, które rozmazywało się po otwarciu oczu.

Brak bliskości, brak bratniej duszy, brak emocjonalnego oparcia był nie do zniesienia. Co dzień kładł się do łóżka w pozycji embrionalnej, tuląc się do poduszki, od czasu do czasu pochlipując. Zasypiał szybko, jak dziecko zmęczone płaczem. Skowyt połamanego serca odbijał się we wszystkich zakamarkach jego ciała i ostatecznie powodował wyłączenie świadomości oraz zapadnięcie w sen. Były to jedyne chwile, gdy nie cierpiał, gdy wspaniałe koloryty przybliżały mu rzeczy utracone, mamiły go pięknem.

Długo myślał nad sposobem odebrania sobie życia. Chciał mieć pewność, że pozbędzie się siebie raz na zawsze. W ostatecznym rozrachunku padło na skok z dużej wysokości. Na romantyczny lot wprost w taflę wzburzonej rzeki.

Uśmiechnął się delikatnie, jakby z ulgą. Wypiął dumnie pierś, pewien siebie i świadom własnej poczytalności, którą mu stopniowo odbierano od najwcześniejszych lat dzieciństwa. Był gotów.

Puścił stalową konstrukcję.

Mocny podmuch uderzył go mocno w twarz tak, że stracił na chwilę oddech. Uznał, że wraz z kolejną falą wiatru, delikatnie przechyli w stronę płynącej kilkanaście metrów niżej rzeki. Resztę za niego załatwi fizyka.

Rozmyślał o samobójstwie od kilu lat, z roku na rok upewniając się co do podjęcia tej ostatecznej decyzji. Każda kolejna życiowa porażka była zarazem krokiem w kierunku tego mostu, ale to ostatnia noc sprawiła, że teraz stopy chciały delikatnie przechylić ciało do przodu.

Celebracja.

– Proszę tego nie robić! – usłyszał głos rwany wiatrem.

Wystraszony naparł na barierkę, zdzierając chwytem kilka płatków rdzy.

– Odsuń się! To przemyślana i świadoma decyzja. To moje życie i mam prawo decydować – odkrzyknął.

– Z pewnością nie jest aż tak źle, by od razu kończyć z sobą. Proszę dać ze sobą porozmawiać – prosił głos.

– Nie ma o czym rozmawiać! Zostaw mnie. Błagam, odejdź.

– Zraniona miłość? Długi? Śmierć bliskiej osoby?

– Odejdź, bo skoczę. Zresztą, i tak skoczę. Tylko to przyśpieszysz i będziesz miała mnie na sumieniu. Daj spokój, nie potrzebujesz tego. Uznajmy, że zrobiłaś co mogłaś – odpowiadał z coraz większym poirytowaniem.

– Proszę pana, jestem pewna, że można coś poradzić. Że może się coś pięknego jeszcze stać, wystarczy poczekać, uzbroić się w cierpliwość.

– Nie! Czekałem już wystarczająco długo. Dasz mi w końcu spokój? Chcę ułożyć swoje myśli po raz ostatni.

– Czy to oznacza przemyślenie decyzji? – zapytał po chwili głos.

– Nie, chcę tylko do końca podsumować swoje życie. Nekrolog już dawno sobie wystawiłem. Mówiłem już, to świadoma i pewna decyzja.

– Jak masz na imię?

– Powiedziałem odejdź!

Po chwili refleksji uznał, że wcale nie musi podsumowywać swojego życia. Nie musi przejrzeć migawek z trzydziestu siedmiu lat, nie musi tworzyć chronologii swoich wyborów, ani myśleć, co by zrobił inaczej. Musi za to spojrzeć oczami wyobraźni w piękne szmaragdowe oczy swojej ślicznej córeczki Alice.

Śmiejącej się z dartej kartki papieru. Uczącej się siadać na nocniku. Przewracającej się o piłkę i podgryzającej wszystko, co jej wpadło w ręce. Wraz z nią przewijać kolejne miesiące, spoglądać jak znika w drzwiach przedszkola, niosąc worek w kapciami na zmianę. Jak śpiewa pierwsze wyuczone piosenki i recytuje wierszyki. Podziwiać jej pierwsze dumne przedstawienie, gdy zestresowana stała w rządku dzieci, w koślawym stroju uszytym przez kobietę, którą niegdyś poślubił. Zatrzymać ten czas jak najdłużej, rzeczywistość zmieść pod dywan i w tej jednej chwili trwać.

Trwać. Stale.

Trwać. Całą wieczność.

Trwać. Aż do końca życia.

Zamknął oczy i ponownie oderwał dłonie od barierki. Wszelkie zmysły były już dawno wyłączone. Pozostała jedynie piękna wizja wykreowana w jego wyobraźni. Kąciki jego ust uniosły się mimowolnie.

Poczuł szarpnięcie. Mocny uścisk na ramieniu powstrzymał jego swobodne przechylenie. Zepsuł cały plan. Zniszczył wszystko.

– Nie możesz! – krzyknęła kobieta, do której należał uścisk. – Nie pozwolę ci.

– Puszczaj – powiedział płaczliwym tonem, jako że jak zwykle coś nie szło po jego myśli.

– Porozmawiajmy.

– Nie.

– Opowiedz mi co się stało.

– Nie.

– Puszczę cię, ale obiecaj…

– Nie.

– …że się przytrzymasz.

– Nie.

– I nic nie zrobisz zanim nie opowiesz mi wszystkiego.

– Nie.

– Proszę.

Odwrócił głowę i ich spojrzenia się zbiegły. Kobieta patrzyła na niego przeszklonymi, współczującymi oczami, które dla Roberta wydawały się być nieskazitelnie piękne. Ich błękit był jakby nie z tej ziemi. Jaskrawy i nasycony, w przeciwieństwie do szarości panującej dookoła. Jej gładką cerę pokrywały nieliczne zmarszczki w okolicach oczu i kącików ust. Mogła mieć co najwyżej trzydzieści pięć lat i starzała się nad wyraz pięknie.

Robert poczuł lekkie zamroczenie z powodu nieoczekiwanej sytuacji. Przesyt adrenaliny i stresu w jego ciele sprawił, że niemal mdlał. Przed jego oczami pojawiły się czarne plamki, a obraz stopniowo tracił na ostrości. Piękno oczu kobiety hipnotyzowało tak bardzo, że przez kilka długich sekund patrzył w nie z przerażeniem i zainteresowaniem. Lekkie oszołomienie spowodowało, że kątem oka dostrzegał śnieżnobiałe skrzydła pokryte piórami, które wyrastały kobiecie z pleców. Gdy uświadomił sobie, że to absolutnie niemożliwe, drgnął i powróciło mu trzeźwe myślenie. Po skrzydłach nie było ani śladu.

Jego dłonie mimowolnie chwyciły z powrotem barierkę i uścisk na ramieniu automatycznie zelżał. Kobieta powoli cofnęła rękę, nie spuszczając go z oczu. Robert zdał sobie sprawę, że jak na tak drobną istotę, która mogła mieć co najwyżej 165 centymetrów wzrostu i 55 kilo wagi, w jej uścisku drzemała potężna siła, która powstrzymała jego ciało przed śmiercią.

– Umowa stoi? – zapytała delikatnie.

– Dobrze, opowiem.

Robert cofnął nieco stopy i spoczął całym ciężarem ciała na krawędzi mostu. Oparł się o barierkę i wziął głęboki oddech, by móc zacząć swą opowieść.