Zapyziała salka na której leżał na chwilę rozjaśniała, gdy księżyc wychylił się zza chmury. Łukasz leniwie i z trudem otworzył oczy. Domyślał się, że najprawdopodobniej robi to po raz ostatni. Pożegnalne łypnięcie wzrokiem skierował na brudne okno przez które prześwitywało gwieździste niebo, nie zwracając uwagi na mdłe postacie kręcące się po sali. Rodzina, przyjaciele, znajomi, ktokolwiek. Wszyscy oni już nie mieli całkowicie żadnego znaczenia. Żadnego z nich nie mógł zabrać ze sobą, gdziekolwiek zmierzał. Starał się więc docenić oraz pokochać stałą i cudowną rzeczywistość za oknem, z którą stopniowo stawał się jednością. Nie miał do nikogo żadnych pytań, nie chciał nic wiedzieć. Jeżeli byłby w stanie mówić, nie odezwałby się ani słowem. Czuł się spełniony w stu procentach. A może to raczej jego umysł w powolnym procesie umierania włączył mu program przyjemnej i spokojnej śmierci. Zapewne ten najgenialniejszy twór matki natury robił to samo z tysiącami istnień ludzkich, które konają spokojnie w tej właśnie chwili. Wszystkie niedokończone sprawy stały się błahostką, wszystkie problemy egzystencjalne i wszystkie zespolenia ze światem żywych zanikały, niczym podczas zapadania w sen. Jedyną różnicą było delikatne poczucie, że być może już zaraz nastanie wieczna ciemność. Nie bał się, nie wyczekiwał. Nie był nawet zaskoczony, że jego spokój jest całkowity i nienaruszony. Domyślał się, że ewolucja wyposażyła ludzkość w przyjemne odczuwanie śmierci, a wszystko następowało po sobie naturalnie, tak jak zwykło robić od setek milionów lat. Z każdym kolejnym ulatującym neuronem, nadchodził delikatny stan euforii przechodzący płynnie do nirwany. Bez żadnych światełek w tunelu, żadnych aniołów, żadnych problemów. Mimo, że cały proces trwa zaledwie kilka sekund, miał wrażenie, że przebiega powoli i bez pośpiechu. Stopniowo, i według zapewne jakichś określonych reguł, gasły kolejne światła w pokojach marzeń i wspomnień. Wszystkie możliwe myśli i procesy życiowe przykrywała chmurka śmierci, która zdaje się pozytywnie uwalniać od nędzy życia.

Powoli umierał myśląc o dalekiej przyszłości. Ze spokojem fantazjował co mogłoby być, gdyby niektóre sprawy potoczyły się zupełnie inaczej. Jednakże nie czuł już żadnej jedności ze swoim ego. Łukasz Rejewicz był tylko kolejnym mężczyzną, którego można spotkać na ulicy. Całe jego życie zdawało się być odległym wspomnieniem. Odległym wspomnieniem nie różniącym się od wczorajszego snu.

Ścienny zegar wskazał godzinę 22.22.

Trzy cyfry naklejone do drzwi sali oznajmiały numer 112.

Na ostatnią chwilę dostrzegł, że może ocenić cywilizację oczami osoby nieskończenie mądrej. Że spaja się z wyższą siłą, która delikatnie odbiera go ze świata doczesnego. Kawałek po kawałku przechodził na drugą niewiadomą stronę, niczym dziecko, które wychodzi z łona matki do nowego świata. Tak jak noworodek bez bólu bierze pierwszy łapczywy oddech i wpada w całkowitą jasność, tak i on wydał z siebie ostatnie tchnienie i zapadł w ciemność.

Nagle poczuł jakby się nigdy nie urodził.