– Wstawaj!

Od wewnątrz jego ciało przeszyło mocne uderzenie, które doprowadziło do natychmiastowego skurczu niemal wszystkich mięśni w ciele. Łukasz zamiotał się jak umierająca ryba.

– Jeszcze raz 360. Prawie go mamy.

Zapiszczało mu w uszach. Przeszywający ból był zaskakująco kojący. Jego ciało ponownie podskoczyło na skutek wstrząsu elektrycznego. Do jego uszu dobiegł zgiełk, hałas niewiadomego pochodzenia. Jego świadomość starała się wyodrębnić poszczególne dźwięki, by móc zinterpretować to zupełnie nowe doznanie. Zupełnie jak gdyby dostał jeden zmysł więcej, a mózg nie miałby pojęcia co z tym fantem zrobić i gdzie go upchać. Ułamek sekundy później jego płuca mimowolnie wypełniło przeraźliwie czyste powietrze, a źrenice świadomie wyłapały pierwsze rozmazane kształty i wyblakłe barwy. Zadrżał od natłoku doznań. Wszystko wydawało się nowe.

Pik… pik… pik…

– Brak migotania. Rytm w normie.

– Adrenalina?

– Nie. Ale dajcie matce coś na uspokojenie, bo nie mam zamiaru i jej reanimować – powiedział człowiek ze stetoskopem na szyi i machnął paluchem w kierunku białych drzwi. – Ucieczki od świata ci się zachciało, co kolego? Ciesz się, że nie zwiałeś na dobre, bo bym miał gnój na dyżurze. – Grube okulary w cieniutkich bladozłotych oprawkach lustrowały twarz Rejewicza. Lekarz ściągnął gumowe rękawiczki i rzucił je niedbale na defibrylator. – Spodziewałem się, że sobie coś dzisiaj pokroję, ale chyba nie tym razem… Cholera jasna, kawa mi przez ciebie wystygła.

Paraliż ze strachu powoli ustępował, a zmysły wróciły z powrotem na ziemię. Łukasz spróbował się podnieść.

– Leż. Cholera, kolego. – Spocona ręka przycisnęła go do łóżka, aż zaskrzypiało. – Tak ci się do domu śpieszy?

Wszystko go powoli zaczynało boleć. Czuł jak krew pulsuje do każdego najmniejszego mięśnia, jakby przy okazji dostarczając cierpienie w każdy zakamarek tego kotleta z białka, jakim się czuł. Chciało mu się jeść, pić, szczać, srać, płakać, krzyczeć, śpiewać, śmiać się i przede wszystkim – żyć.

– Gdzie… co się stało? – chciał zadać milion pytań na raz i próbował znaleźć to najważniejsze, warte jego pierwszych słów.

– No, kolego. Łukasz, zgadza się? Po twojej minie widzę, że nie masz pojęcia co jest grane – mówił lekarz krzątając się w tę i z powrotem.

– Nie wiem, czy mam.

– Przedobrzyłeś z narkotykami. Przedawkowałeś. Chciałeś mieć kosmiczny odlot, czy raczej to było seppuku? Co?

– To szpital? – Rozejrzał się wzrokiem po suficie, bo tylko tyle był w stanie zobaczyć.

– No a co? Przecież nie wesołe miasteczko. Co ostatnie pamiętasz?

– Przystanek autobusowy…

– To ciekawe, bo karetka zgarnęła cię prosto z pokoju. Masz szczęście, że żyjesz. Masz szczęście, że taki fajny lekarz, jak ja, ma dzisiaj nockę. Już byłeś w połowie drogi do światełka w tunelu, ale cię bezczelnie zawróciłem. Będziesz mógł kumplom opowiadać jak to jest w stanie śmierci klinicznej.

– W sensie, że umarłem?

– Trzy razy. Rwałeś się na tamten świat jak głupi. Zabrali cię z domu i przywieźli tutaj, byłeś w śpiączce. Zacząłeś kitować za każdym razem o tej samej godzinie. – Wskazał zegar ścienny. – Za osiem wpół do jedenastej. Różne jaja już widziałem, ale ciebie na pewno zapamiętam. Po trzecim razie się łaskawie obudziłeś, no i jesteś. Fajnie tu mamy na świecie, co nie, kolego?

– Proszę mi powiedzieć… czy zna pan może, kojarzy pan małą niewidomą dziewczynkę o imieniu Natalia?

– Tak, wypisywałem chyba jej kartę zgonu. Biedna mała, miała raka mózgu.

– Niewidoma?

– Tak, oślepła w czasie rozwoju nowotworu. Byliście spokrewnieni?

Serce, wraz z wszystkimi wnętrznościami, stanęło Łukaszowi w gardle. Bał się pytać dalej. Z powodu przerażenia, że dowie się tego, czego się spodziewał, oraz z powodu przerażenia, że uznają go za wariata. Po raz kolejny. A może po raz pierwszy?

– A Wilner? Janusz Wilner? – Ledwo mógł uleżeć w miejscu. Zimny pot zalał mu skronie.

– Także zmarł niedawno. Chyba nawet dziś w nocy – doktor silił się na uśmiech, jednak w kąciku jego ust namalowało się również lekkie przerażenie. – Posłuchaj… – podniósł okulary i przetarł oczy. – Czasami tak jest, że umysł w śpiączce wychwytuje różne losowe fakty z rozmów, które słyszy i wpycha je w swój świat snu. Być może usłyszałeś te imiona, a następnie nieświadomie użyłeś ich w tym przedstawieniu, które przez ten czas odgrywało się w twojej głowie. Zdarza się to, nie zawsze, ale czasem. Mówię ci to, byś mógł to na spokojnie przemyśleć, zanim zaczniesz nadmiernie filozofować.

– A co? Psychiatra nie ma nocnego dyżuru?

– No, kolego, humor się ciebie trzyma.

Łukasz uznał za zbędne opowiadanie szczegółów tego, czego doświadczył. Wcale nie czuł się bardziej żywy niż na przystanku. Wcale nie widział inaczej i nie postrzegał otoczenia w innych kategoriach jak to jest w przypadku snu, halucynacji czy innych omamów. Być może był to wynik niedawnej traumy i szprycy związanej z przywracaniem go do tej rzeczywistości – równie namacalnej jak ta poprzednia, o ile w ogóle mógł rozmyślać o różnych rzeczywistościach, co samo w sobie wydawało mu się śmieszną abstrakcją.

Zamknął oczy i po chwili poczuł zimno stetoskopu dotykającego jego klatkę piersiową. Chłodne pacnięcia zostawiały po sobie niemiłe uczucie, tak jakby dotknięte miejsce miałoby się już nigdy nie ogrzać. Ostatnie co tej nocy wpłynęło do jego zmysłów to ciche szuranie dodatkowej pary butów i niemiłe mrowienie w żyle na ręce, jakie towarzyszy zastrzykowi. Zasnął zaledwie rzut zegarkiem później.

Przetrząsanie jawy w poszukiwaniu prawdy było z góry skazane na porażkę. Brakowało mu narratora, który jako bezstronny obserwator byłby w stanie służyć bezwzględnymi faktami, które doprowadzą Rejewiczową duszę na skraj spokoju, bez względu na to, jaka zarysowałaby się odpowiedź. Każde możliwe rozwiązanie było go w stanie zadowolić, byleby tylko okazało się tym jedynym prawdziwym. Najczarniejsze scenariusze mogłyby się w oka mgnieniu ziścić, które przyjąłby bez pretensji, ponieważ konsternacja jaka towarzyszyła mu nieprzerwalnie zaczynała pęcznieć i boleć. Jakakolwiek odpowiedź byłaby lepsza, niż jej brak. Życzył sobie, by cokolwiek się działo, byle było prawdziwe. Godził się na wszystko. Pod warunkiem realności, którą odczuwał nie tylko on jeden, ale wszyscy dookoła.

To odosobnienie, to odseparowanie od rzeczywistości było jeszcze gorszym uczuciem niż samotność. Samotność to przykry stan umysłu, jednakże na tyle pocieszający, że doświadcza się go przebywając w tym samym wymiarze, co pozostali ludzie. Uczucie, które perforowało jego psychikę było po stokroć gorsze, ponieważ potęgowało poczucie zagubienia i dawało nieznośną pewność, że wszystkie jego przeżycia są bezwartościowe, jako osadzone w zupełnie innej rzeczywistości.

– Łukaszku? – Sen rozproszył mu ciepły uścisk ręki.

Matka stała nad jego łóżkiem i garbiła się nienaturalnie, by jak najszybciej złapać pierwsze spojrzenie syna. Tak jakby kilkanaście centymetrów stanowiło ogromną różnicę.

Łukasz Rejewicz spoglądał na rodzicielkę, która wydawała się jeszcze mniejsza niż zwykle, pomimo tego, że jej głowa znajdowała się wyżej od jego. Na wszelki wypadek ocenił na oko jej wiek, by przypadkiem nie okazało się, że spędził w śpiączce kilka lub kilkanaście lat. W końcu lekarz mógł go okłamać dla jego własnego dobra psychicznego, które już i tak było na skraju całkowitego rozpadu.

– Kiedy będę mógł stąd wyjść? – wyrzucił z siebie.

– Niedługo.

– Ale kiedy dokładnie?

– No, Łukaszku, już niedługo.

Pomimo ciepłego i zatroskanego spojrzenia matki, zaczynało się w nim coś już lekko pienić.

– A możesz mi to w czasie określić? Ile to jest niedługo? Dzisiaj, jutro, za miesiąc? – starał się nie podnosić głosu.

– Spokojnie. Gdzie ci się tak śpieszy? Masz całe nowe życie przed sobą…

– Mamo! Odpowiedz!

„Skoro mówisz, że niedługo, to chyba, do cholery, wiesz kiedy to jest. Ja nie mam pojęcia ile to jest dla ciebie niedługo, dlatego się, kurwa, pytam. Czy to takie trudne do zrozumienia? Czy nie możesz załapać, że to może być ważne dla mnie? Może mam jakiś pierdolony plan, zamysł, czy też po prostu chcę poukładać myśli, więc niezbędna mi jest konkretna informacja ile to jest niedługo!”

Krzyczał do siebie w myślach, jednocześnie błagając by nic mu się nie wymsknęło w eter. Całe życie tak krzyczał i całe życie będzie się w nim gotować, gdy usłyszy od matki równie beznadziejną odpowiedź, która zamiast zaspokoić jedno pytanie, rodzi wiele następnych. Przeklinał świat na czym stoi, że każda próba wytłumaczenia jej tego, nawet na spokojnie, była warta niewiele więcej niż garść nerwów, które marnował, gdy wszystko odbijało się od matki jak od ściany. Możliwe nawet, że słowa przelatywały przez nią na wylot, a ich podmuch wywoływał jedynie złudny odruch skinienia oznaczający, że rozumie.

– Może pojutrze. Musisz zostać jeszcze na obserwacji. Nie można przecież cię tak puścić, jak gdyby nigdy nic.

– Tak, wiem. Zdaje sobie z tego sprawę.

– Nigdy nic nie wiadomo, coś się jeszcze może okazać, stać…

– Wiem… nie musisz mi tego tłumaczyć. Po prostu…

– Łukaszku, nie denerwuj się tak. Śpieszy ci się gdzieś?

„Kurwa mać…”

Zacisnął pięść na prześcieradle, lekko ściągając je do siebie. Mama natychmiast zobaczyła uciekający kawałek materiału i poprawiła.

– Po prostu chciałem wiedzieć kiedy będę mógł stąd wyjść. – Walczył z własnym opanowaniem, które uciekało mu z każdym wypowiadanym wyrazem. – Nic mi więcej nie musisz tłumaczyć. Kropka.

Zdawał sobie sprawę, że jednak powinien pozwolić jej się wygadać, jako że rzucanie banałami jest jedną z kluczowych cech każdego rodzica, niejako wpisaną w tę rolę.

Szybko wymazał bieżące niepotrzebne przemyślenia, które były obecnie marnotrawstwem trzeźwości psychicznej. A ta, ze względu na jego stan, mogła odlecieć w każdym momencie. Mały impuls wystarczał, żeby Łukasza jej pozbawić. Niewielka pierdółka, która rozsypie żmudnie stawiany karciany domek równowagi umysłowej.

Rozejrzał się po sali, by załapać wzrokowy kontakt z aktualnym światem.

– O swoje rzeczy nie musisz się martwić. Zabrałam je do domu – powiedziała matka, tak jakby starała się usilnie zinterpretować jego błądzenie wzrokiem. Ale nie o to chodziło, jak zawsze. – Twoja komórka została w domu, jeśli jej szukasz.

– Nie. Co miałem jeszcze w kieszeniach? – westchnął i w głębi duszy poczuł, że na odpowiedź jest zupełnie nieprzygotowany.

– Portfel. I szklaną kulkę.

Rozpadł się.

Cios zadany oczekiwanym, lecz niechcianym faktem rozdął jego percepcję do karykaturalnych rozmiarów. Nagle spostrzegł, że jest już dzień, w okolicach południa, co łatwo dało się stwierdzić po słońcu niemo grzejącym za oknem. Przypuszczenia potwierdził wielki ścienny zegar z okrągłą białą szklaną tarczą oraz aluminiową kopertą. Wyłapując zmysłami wszystkie niuanse, a jednak nie ruszając wcale przy tym głową, dostrzegł współtowarzysza w sali – starego i świszczącego mężczyznę oddychającego przez rurkę z dwiema życiodajnymi kroplówkami z przeźroczystym, lecz mętnym płynem. Szpitalna sala była inna od tej, w której obudził się poprzedniego wieczora. W tej unosił się aromat cierpienia, który wpychał się siłą w jego receptory duszy. Przez moment starał się walczyć z negatywną stymulacją nieznanego mu zmysłu przez nieznany bodziec, jednak ogrom energii potrzebnej do zakamuflowania wpływu otoczenia okazał się zbyt duży dla wymęczonego przez każdą najdrobniejszą rzecz organizmu. Gdy przestał hamować donosy z salki, ból w skroniach nieco się zmniejszył. W zamian przyszła maleńka kropla wody formująca się znikąd na białym suficie. Gdy padła tuż koło jego łóżka z miniaturowym rozbryzgiem, tuż za nią poleciała jeszcze jedna. Potem kolejna.

Kap… kap… kap…

Kilka kropel później, wytworzył się duży zaciek, a wraz z nim kilkanaście kolejnych. Zapełniły cały sufit i w całym pomieszczeniu zadżdżyło delikatnym letnim deszczem. Łukasz pozostawał suchy. Zupełnie niewzruszony dziwnym zjawiskiem, wyciągnął rękę przed siebie, jednakże krople zdawały się go omijać. Coraz mocniej zaczynało docierać do niego, że z sytuacji w jakiej się znajduje nie ma łatwego wyjścia.

„Gdybym znał powód, przyczynę… cokolwiek. Mógłbym próbować szukać rozwiązania. A tak to jestem w czarnej dupie, głęboko, po samo jelito. Czy cokolwiek czego doświadczam jest pewne, rzeczywiste?”

Matka zastygła w bezruchu, w połowie jakiegoś upierdliwego zdania. Zastygły wyraz jej twarzy odzwierciedlał zakłopotanie, troskę, bezsilność i nieodpartą pierwotną potrzebę pouczania. Łukasz przez chwilę próbował w jej grymasie odszukać jakąś pozytywną cechę, ale szybko zrezygnował. Pewnie nawet ta odrobina radości w zamrożonym błysku oka wynikała nie z tego, że przebudził się ze śpiączki. Po prostu miała kogo terroryzować psychicznie przez kolejne nędzne lata życia. Spełniać swoją matczyny instynkt, który z biegiem lat został groteskowo skrzywiony i wypaczony, przez co narobił więcej szkód niż pożytku.

Czekał. Czekał jak przestanie padać i wzejdzie słońce w jego halucynogennym świecie, który go już męczył na tyle, że śmierć jawiła się jako wybawienie. Niemniej jednak zakończenie wszystkich spraw jak ojciec napawało go obrzydzeniem. Bał się także, paradoksalnie, wyrzutów sumienia związanych z samobójstwem. Wykpił jednak sam siebie, jako że po śmierci nie można mieć wyrzutów sumienia. Czyżby?

Wstał. Zerwał delikatnie wenflon, dwie elektrody przymocowane do piersi i wsunął ze zmęczeniem kapcie. Wszystko było suche, całkowicie pozbawione wpływu absurdalnego deszczu. Nie miał zamiaru o tym myśleć, analizować i wkurwiać się jeszcze bardziej. Zrezygnowany poszurał w stronę wyjścia. Bez jakiegokolwiek planu. Przedzierał się przez powietrze, uświadamiając sobie, że skoro wszystko zastygło w bezruchu, to i cząsteczki straciły swą naturalną cyrkulację. A może po prostu jego zwiotczałe i nieużywane mięśnie płatały mu sensoryczne figle. Miał to w dupie. Po prostu szedł. Otworzył drzwi na korytarz bezszelestnym pchnięciem i wystawił asekuracyjnie głowę.

Pusto.

Tak pusto, że zabrakło nawet reszty szpitala, który dopiero po chwili zaczął się wyłaniać z czerni. Pierwszym jego skojarzeniem z chorą wizją było zbyt wolne wczytywanie się tekstur w grze komputerowej. Wyglądało to zupełnie tak, jakby „coś”, co mu funduje halucynacje miało chwilę opóźnienia. Niewielki błąd w sztuce świrowania, który ewidentnie wskazywał na fakt, że „coś” nieco niedomaga. Jako „coś” obstawiał swój mózg. Gdy cały szpitalny korytarz wyłonił się do końca, Łukasz drepnął delikatnie na szare płytki. Chciał się upewnić, czy opóźniona projekcja jest na tyle realna, że można postawić na niej nogę i nie zapaść się w nicość, która była w tym miejscu jeszcze chwilę temu. Udało się. Poczuł szorstką frakturę pod kapciem i stąpnął znacznie pewniej.

Dla zaspokojenia swojej ciekawości pchnął pierwsze lepsze drzwi do jednego z pomieszczeń. Czarno. I także nic się nie wczytywało. Za drugimi i trzecimi drzwiami było to samo – bezkresna pustka, niebyt. Być może był tam jakiś grunt, jednakże jego narastający strach sugerował mu nieskończoną przepaść.

Ruszył wzdłuż korytarza kierunku jedynego możliwego wyjścia, nie zastanawiając się nad niczym. Zbiegł po zmaterializowanych schodach, przeszedł jeszcze dwa korytarze i dotarł do wyjścia na zewnątrz.

Nie musiał nawet szukać drogi, którą trzeba iść. Jedyna słuszna była wykreowana i nie było nic poza nią. Całą resztę stanowiła czerń. Dookoła żadnej żywej duszy, żadnego podmuchu wiatru, żadnego dźwięku, szumu drzew, gwaru ulicy czy warczenia samochodów. Równie dobrze otaczający świat mógł być trójwymiarową pocztówką. Migawką rzeczywistości, w której nic się nigdy nie wydarzy, nie nastąpi żaden inny ruch, prócz jego paranoicznego błądzenia po opuszczonym ze wszystkiego mieście.

Najbardziej jednak przygnębiła go znajoma cisza, oznaczająca nadchodzące zło. Szedł niepewnie chodnikiem i ulicami, bacznie obserwując ciemność, która zaczynała się zaraz za końcem trawnika. Starał się coś w niej dojrzeć. Miał już dosyć. Chciał umrzeć. Jeszcze niedawno był pewien, że za chwilę śmierć go dopadnie, jednakże ktoś zapragnął go uszczęśliwić na siłę, wbrew jego woli.

Idąc, jak po nitce do kłębka, wykreowaną drogą dotarł na przystanek.

– Domagam się wyjaśnień! Natychmiast! – krzyknął zanim jeszcze dobiegł do starej kobiety, która siedziała całkowicie nieruchomo.

– Ale co ja ci mogę poradzić, Łukaszu? Siła wyższa! – przez jej głos przemówił żartobliwy uśmiech.

– Przestań sobie jaja robić! Chce stąd wyjść… – Złapał się za głowę i zmierzwił włosy. – Chce wyjść z tego pieprzonego koszmaru, snu. Nie chce tej halucynacji! Co to w ogóle, kurwa, jest?

– Gdzie chcesz wyjść?

– Wyjść stąd! – wrzeszczał.

– To wiem. Ale gdzie chcesz wyjść? Czego oczekujesz po wyjściu? – kobieta mówiła ze stoickim spokojem, jednym niezmiennym tonem.

– Coś normalnego! Gdzie będę się mógł odnaleźć!

– W świecie się chyba nie potrafiłeś odnaleźć…

– Przestań! Kurwa! – Jego oczy błyszczały złością i łzami. – A gdybym cię tak zabił? Udusił cię?! Mogę to zrobić w każdej chwili, jeśli mi nie pomożesz!

– Przykro mi, nie mogę. Sam musisz sobie pomóc. Krzywdy też mi nie wyrządzisz.

Uniósł głowę wraz z rękami w górę, tak jakby próbował przywołać boga. Chwilę później jego ramiona opadły swobodnie, a dłonie pacnęły o uda. Starał się na siłę uspokoić. Zacisnął oczy by zebrać myśli. Chciał rozegrać cały spektakl tak, by wyciągnąć jak najwięcej informacji.

– Nie uda ci się to – powiedziała spokojnie.

Poczuł dziwny ból głowy, zupełnie jakby zaciskała się mu na skroniach metalowa obręcz.

– Co?

– To, co próbujesz zrobić. Dowiedzieć się.

Łukasz podszedł bliżej. Obskurny przystanek nabrał wyrazistości, by po chwili ją stracić. Jedynym ruchomym obiektem był on sam. Wszystko oprócz niego było zastygłym obrazem wykreowanym w chorej głowie. Statycznym malowidłem wyobraźni.

Spojrzał na wyblakłą kartkę.

MIEJSCE W SNACH DO WYNAJĘCIA

***