Kątem oka dostrzegł autobus jadący w kierunku przystanku. Wyglądał jak dwukolorowy kloc z kołami, który wyróżniał się z okolicznej szarzyzny z powodu swojej wyrazistości i barwności. Przypominał fatamorganę. Bezszelestnie, tak jakby nie miał żadnego silnika, zajechał pod przystanek i bez żadnego sapnięcia otworzył drzwi. Z bliska wyglądał jak całkowicie nieznany nikomu model nieistniejącej marki. Stanowił projekcję standardowego, domyślnego autobusu, który przychodzi na myśl każdemu wyobrażającemu sobie ten pojazd.

– Już wiesz? – zapytała stara kobieta nie ruszając się z miejsca.

– Wiem.

Łukasz z pewną dozą nieśmiałości wstał i poczuł, że jego nogi uginają się w kolanach ze strachu, mimo że mózg był opanowany i spokojny. Nie tak to wszystko sobie wyobrażał, nie tak pisali o tym wielcy poeci i nie tak dywagowali na ten temat filozofowie. Przez chwilę pragnął by móc się cofnąć i powiedzieć im wszystkim jak bardzo się mylili. Włożył rękę do kieszeni i mocno ścisnął szklaną kulkę w nadziei, że poczuje się tak samo jak niemowlę zaciskające rączkę na palcu matki.

Kto będzie w autobusie, zależało jedynie od jego własnego umysłu. Oprócz kierowcy był tam także oczywiście jego ojciec. A raczej to, co stanowiło wyobrażenie ojca – nierealny twór, który został całkowicie subiektywnie i nieuczciwie stworzony przez kilkudziesięcioletnie wyobrażenie, wykreowane na przestrzeni życia Łukasza Rejewicza. Poza nim była jeszcze niewidoma dziewczynka, którą spotkał na placu zabaw. Siedziała grzecznie z rączkami założonymi na kolana. Jej drobne nogi huśtały się bezwładnie w powietrzu.

Niemal przymusowo wszedł do środka i usiadł tuż koło kierowcy, tak by mógł go dokładnie widzieć. Intrygowała go bardziej ta postać, niż siedzący kilka miejsc dalej ojciec, Arkadiusz Rejewicz, który był oczywistą wizją, przewidzianą jeszcze przed wejściem. Autobus ruszył z delikatnym bezszelestnym szarpnięciem i z każdym przebytym metrem pogłębiał ogromną ciszę.

Ciszę, która sygnalizowała nadchodzące zło.

– Jesteś gotowy? – odezwał się kierowca nie spuszczając oczu z drogi. Był to starszy siwy mężczyzna o spokojnym i wyrozumiałym głosie. Jego pełne młodego wigoru spojrzenie odbijało się w przedniej szybie.

– Muszę – odparł krótko.

– Wiem, że musisz. Ale przymus nie potrafi tak przygotować jak własna wolna wola.

– Jestem gotowy.

– To dobrze. Ten przystanek, na którym byłeś, był ostatni.

– Pan jest zwykłym kierowcą?

– Zależy co rozumiesz przez pojęcie „zwykły” – odezwał się charakterystycznym tonem, który Łukasz bardzo dobrze pamiętał. Gdy kierowca wziął ostatni zakręt, odwrócił się i uśmiechnął. Kąciki ust uniosły się do góry, a zasygnalizowała to siwa broda odkształcająca się w miejscu warg. Doktor Janusz Wilner i Łukasz Rejewicz spojrzeli sobie w oczy.

– Będzie bolało?

– Nie, już jest po wszystkim.

Coraz mniej myśli przelatywało przez jego głowę, i czuł się coraz bardziej otępiały. Podświadomie spodziewał się tego, jednak nie zdawał sobie sprawy, że nie zdąży z próbą zrozumienia otaczającej go pseudorzeczywistości. Wiedział jedynie, że przebrnął przez strach, rozpacz, zaprzeczenie i akceptację – zupełnie nieświadomie. Wszystko w tej chwili wydawało się być doskonale ułożonym planem, który został zrealizowany bez jego wiedzy i zgody, jednak bez najmniejszego oporu. Zupełnie tak, jak gdyby on i cała ludzkość byli nic nie znaczącym pyłkiem, którzy mimo pozornej dobrowolności są zamknięci w ramach i schematach, o których nigdy nie będą mieć pojęcia. Aż do momentu, w którym znajdą się w tym samym punkcie metafizycznym, co Łukasz. Przez chwilę żałował, że spostrzegł się za późno, lecz niestety świadom był tego, iż nawet to stanowiło część odgórnie zaprogramowanego planu.

Ni wcześniej, ni później. Dokładnie w tym momencie.

Ciemność.