Obudził się, a raczej ocknął. Nie spał przecież, jedynie na chwilę odpłynął. Nie zasłabł, nie zagapił się, po prostu odpłynął. Nawroty tripów były rzadkie. Can-D, jako narkotyk na bazie kwasu lizergowego miał to do siebie, że po tygodniach, a nawet latach mogły pojawić się jego epizodyczne efekty. Bardzo rzadko, ale jednak. Dla jednych była to darmowa jazda, dla innych udręka i bezsilność.

– Przecież nigdy mi się to nie zdarzało – odbiło się od wszystkich ścian i wróciło jako fala bólu głowy.

– Łukaszku, masełko i chlebek, proszę, bardzo proszę serdecznie. I serek.

– Przecież nigdy mi się to nie… – odbiło się od wszystkich…

Nawet nie zauważył kiedy upadł. Patrząc prosto w sufit widział jak powoli, niczym w kalejdoskopie, tworzą się symetryczne fraktale na białej powierzchni sufitu. Kolory delikatnie pulsują i nabierają barwy, a kształty po chwili rozszerzają się i przechodzą na ściany. Poczuł rozkosz i ulgę. Jeszcze nigdy tak pięknie nie wyglądał jego pokój. Jeszcze nigdy nie widział tak pięknych i idealnych wzorów, które teraz tańczą przed jego oczami i kuszą, by zająć się nimi. Kuszą w ten sam sposób, jak nowe i kolorowe przedmioty kuszą małe dziecko, by ich dotknąć, pomacać, pobawić się. Łukasz wyciągnął rękę, by sięgnąć sufitu, a dokładniej najbarwniejszego punktu w którym to wszystko się zaczęło. I wtem, jak na zawołanie, sufit powoli przybliżał się, a następnie, jak na złość, oddalał. Równo, stopniowo i płynnie. Gdy był najniżej Łukasz mógł dotknąć koniuszkami palców jego powierzchni, poczuć ją i pogładzić. Pod wpływem jego ostrożnych ruchów plejada fraktali rozmazywała się i bledła, a po odciągnięciu ręki, rysowała na nowo. Rozmazywał tak ten piękny pejzaż, jak chłopczyk malujący palcami. Rysował nowe kształty i mieszał barwy. Poczuł się jak spełniony artysta, który nagle odnalazł swoje powołanie. Swoje ostateczne zadanie, które wypełni jego natchnienie nową siłą, a następnie pozwoli umrzeć w spokoju i poczuciu wypełnienia misji. Tak musieli czuć się najwybitniejsi malarze, którzy patrząc na dzieło swojego życia stwierdzali, że nie będą w stanie nic lepszego stworzyć. A z drugiej strony przepełniała ich ogromna energia do dalszej pracy. Jednak przeświadczenie, że prześcignęli samych siebie, że szczyt ich formy skończył się wraz z ostatnim machnięciem pędzla na tym obrazie, blokował ich dalszą twórczą karierę, a natchnienie wówczas uzyskane kierowali w percepcję i postrzeganie.

Anemiczny dotyk nadziei skorumpowanej przez zło trafił do sedna Sprawy wywołując przedśmiertne drgawki u słabszych emocjonalnie i myślących alternatywnie wyrzutków z materialistycznych domów. Sprawy, która przebija się przez myśli i uderza w neurony blokując synapsy. Apatycznie prosząc o rozwiązanie i sprawiając wrażenie patetycznej pierdoły przeczy sama sobie w drodze do iskry myśli, która wywoła nieuchronny proces intelektualny, zwany potocznie gównem. Lecz pomimo że Sprawa jest niezgodna z instynktem przetrwania i bruździ w głowie jedynie pomyleńcom, którzy w przypływie desperacji decydują się na najtrudniejsze z najprostszych rozwiązań, czyli umyślne zakończenie swojego bytu. To jednak wywołuje szereg kluczowych pytań, które z powodu swojej bezsensowności znikają w natłoku potrzeb i popędów.

Nie ma nawet za co umrzeć…

– Łukasz, skup się – poczuł uderzenie w policzek. – Wstawaj natychmiast!

Kolorowe wzory płatków śniegu i nakreślona przez palec spirala powoli rozpływała się, a sufit oddalał. Za każdym mrugnięciem oczu pokój wracał do swojego gównianego, statycznego i szarego wyglądu. Jedynie matka nachylona nad nim wprawiała cząsteczki w ruch. Psuła dzieło, przeszkadzała.

– Coś ty, do cholery, brał? Do szpitala trzeba! Trzeba do szpitala!

Panika to sposób zachowania, którego nie rozumiał. Był to wyraźny przejaw słabości, niemożności poradzenia sobie z zaistniałą sytuacją. On w pełni panował nad swoją narysowaną spiralą, nad swoimi ruchami i emocjami.

„Szpital – z dala od pierdolonej patologii” – pomyślał. – „To byłby raj na ziemi. Z dala od alkoholu, od wyzwisk, nienawiści i przemocy. I jeszcze się człowiekiem zaopiekują.”

Jak za machnięciem magicznej różdżki przeteleportował się do znajomego gabinetu. Jedynie nieliczne przebłyski pamięci podrzucały mu fragmenty rozmowy z matką, drogi autobusem i ostatecznie otwierania białych drzwi przychodni.

– Łukasz, to prawda, że znowu bierzesz? Miałeś przestać, rzucić ten śmieć. Całe życie przed tobą, chcesz je sobie zniszczyć? To cię pogrąża tylko w bagnie – tłumaczył lekarz odwykowy do którego kiedyś często chodził.

Zniszczone życie to on już miał, bagno też miał. Miał ochotę wbić mu w czoło ten długopis, który doktorek obracał między palcami. Wbić, przebić mu czaszkę, pokręcić na lewo i prawo, a potem wyjąć i triumfalnie oblizać kawałki mózgu ociekające z plastikowej końcówki. Marzył o tym za każdym razem, gdy ignorancja, wydawać by się mogło, wykształconego człowieka przekraczała dopuszczalny przez niego poziom normy. A na dzisiejszym kazaniu sięgała zenitu.

– Dobra, przestanę brać – odpowiedział na zasadzie „ustąp głupszemu”. I tak planował robić swoje, bardziej dyskretnie. Ten raz i poprzedni były tylko wypadkami przy pracy, błędami w sztuce. Za wcześniejszym razem wziął za dużo i zachciało mu się integracji z rodziną. Od tamtego czasu wiedział, żeby odpływać samemu, we własnych czterech ścianach. Wnioski z najnowszego potknięcia przyjdą w swoim czasie. Muszą.

– Łukasz, będziesz przychodził do mnie na wizyty. Twoja matka się bardzo o ciebie martwi, jak możesz jej robić takie coś? Jesteś jej jedynym dzieckiem.

– Nie ma pan pojęcia co siedzi w głowie mojej matki.

– Znam ją od dawna. Wiem, że ostatnio się wam nie powodzi, ale to nie powód by zaczynać ćpać.

Łukasz nie ćpał. Degustował się co najwyżej. Ćpun łoi codziennie dragi, a na następny dzień jest gotów zabić dla kolejnej działki. On natomiast brał co najwyżej raz na tydzień, odliczoną dawkę. Nie był nawet w stanie się uzależnić fizycznie. Gównem się nie szprycował. A przynajmniej takie było jego mniemanie. Miał dosyć tej ignorancji.

– Nie mamy pieniędzy na wizyty.

– Zrobię to za darmo, dla twojej mamy. Jestem jej winny przysługę. Słuchaj teraz uważnie. Widzę cię tu w każde poniedziałki, środy i piątki o 17.00, do odwołania. Przepiszę ci coś na uspokojenie i trochę witamin. Każda wizyta będzie trwać czterdzieści pięć minut, a potem…

Spojrzał na sufit. Śnieżnobiały, niczym w szpitalu, teraz powoli przeistaczał się w zielonkawy, jednocześnie tworząc ciemniejsze oczka rosołowe, które powoli i ociężale przemieszczały się między sobą i przepychały, zupełnie jakby walczyły o teren. „Może to kwestia złego odżywiania?”, pomyślał. „W końcu w domu nic sensownego do żarcia nie ma”. Spektrum sufitowe zaczęło wypuszczać bańki, które lżejsze od powietrza – unosiły się tuż nad jego postacią.

– …wystarczy, że zdasz sobie sprawę jakie to jest niszczące dla ciebie i szkodliwe…

Chętnie uniósłby rękę, by znów zanurzyć palec w tafli półprzezroczystych fraktali, jednak zauważył, że również za pomocą wzroku jest wstanie wzburzać i mącić ten wspaniały pejzaż. Na wprost jego spojrzenia utworzyły się dwie małe żółte kropeczki, nieco ciemniejsze niż pożółkła farba na suficie. Podążały za jego wzrokiem gdziekolwiek nim nie wiódł i zawsze były w tym samym miejscu. Przeniósł dwie kropki z sufitu na starą drewnianą gablotkę swojego lekarza-terapeuty, obrysował nimi jej kształt i pokierował na twarz mówiącą do niego.

– …za każdym razem, gdy czujesz że musisz wziąć, po prostu…

Wzdrygnął się. Powrócił. Rozejrzał się po gabinecie jakby znalazł się w nim po raz pierwszy. Biurko przy którym siedział doktorek wydawało się być dominującym meblem. Nowe, polakierowane i czyściutkie z każdym przedmiotem na swoim miejscu, wliczając spinacze do papieru posegregowane kolorami i bloczek żółtych karteczek ustawiony idealnie równolegle względem przybornika. Totalne przeciwieństwo jego zagraconego sekretarzyka przypominającego biurko.

– Wszystko w porządku? – doktor wytrzeszczył oczy na widok obłąkanego wzroku Łukasza, który teraz wpatrywał się intensywnie w każdy detal jego gabinetu. – Jednak cię przebadamy.

– Jak to „przebadamy”? Na obecność narkotyków? – zmarszczył brwi.

– Psychiatrycznie – padło w odpowiedzi z ust doktora. – Dziwnie się zachowujesz, a już nie jesteś odurzony. Powiem szczerze, może te kwasy już ci przeżarły mózg. Trzeba cię przejrzeć profilaktycznie. Zapiszę cię jutro na wizytę u doktora Taszczykowskiego. Pasuje ci na jedenastą? – doktor nie oczekiwał odpowiedzi, musiało pasować.

„Będzie mi kleksy pokazywał jakiś pedał jebany. Niech leczy moją starą, która cały dzień potrafi gapić się w okno. Albo starego moczymordę, kurwa. Ewentualnie tych palantów spod klatki, którzy potrafią tylko gnoić słabszych” – wściekł się, a burza myśli na możliwość wylądowania w psychiatryku przyśpieszyła bicie serca i spociła ręce.

– Zobaczymy co ci tam w główce siedzi, a potem pomyślimy jak postępować dalej.

Jego niechęć do świata wywołana była całkowitym brakiem perspektyw przy przeroście zdolności intelektualnych. Odkąd pamiętał, towarzyszyło mu uczucie wyobcowania, tudzież celowego wrednego umieszczenia w groteskowym komiksie, do którego nie pasował i trafił do niego na siłę. Jakby scenarzysta myśląc, że doznaje twórczego natchnienia, popełnia bubel swojego życia lub czerpie chorą satysfakcję z abstrakcyjności pobytu Rejewicza na ziemskim padole.

Poczucie wyobcowania towarzyszyło mu od przedszkola. Jedno z pierwszych jego traumatycznych wspomnień zabierało go do czasów, gdy mógł mieć co najwyżej pięć lat. Wtedy też, w przedszkolu, siedząc zawsze na uboczu, starając się pilnować własnego nosa i nie przeszkadzając nikomu, doznawał ciągłych zaczepek ze strony dwóch nieco wyższych dupków. Nieraz nim popychali oraz celowo zachodzili drogę, by poczuć swoją wyższość, gdy z racji słabszej postury musiał ustąpić. Zdarzało się także, że zabierali mu przedszkolne zabawki udając, że nadeszła ich kolej na bawienie się. W rzeczywistości chwilę później rzucali je w kąt.

Przedszkolanka wcale nie była lepsza. Ciągle zamartwiała się o małego Łukasza i zgłaszała rodzicom jego problemy z dopasowaniem się do otoczenia. Denerwowało go to niemiłosiernie, ponieważ jedyne czego pragnął to chwile cholernego spokoju we własnym kącie. Czuł się podle ze świadomością, że sprawia komuś problemy samym swoim spokojnym i wyizolowanym istnieniem, podczas gdy dwa dupki – idealne dzieci idealnych rodziców – były notorycznie ułaskawiane ze względu na argument, iż „dzieci takie są”. Któregoś razu wylądował z krwawiącym nosem u dyrektorki, gdy nie wytrzymał kolejnych zaczepek i zepchnął jednego dupka z drabinek na placu zabaw, a drugiego natarł piaskiem. Zamiast poczucia skruchy i złego uczynku, wypełniało go przekonanie o wyegzekwowaniu sprawiedliwości i wyrównaniu rachunków. Po tym wybuchu agresji powrócił do bycia spokojnym i cichym, z tą różnicą, że otoczenie dorosłych martwiło się o niego jeszcze bardziej.

Miał wrażenie, że w tamtej bolesnej chwili coś się w nim zakorzeniło i nadało postrzeganie świata, które przetrwało w nim do dziś. Przez całe dalsze życie sytuacje patowe się zmieniały, dupki się zmieniali, otoczenie się zmieniało – jednak poczucia beznadziejności świata, niesprawiedliwości i niezrozumienia trwały nieustannie. Doprowadzało go to często do skrajów załamania psychicznego, jednak za każdym razem przyozdabiał się w jak najbardziej obojętną minę, by nikomu nie sprawiać problemów własną osobą. Emocje puszczały w samotności, gdy mógł spokojnie, bez cudzych i niepotrzebnych zamartwień, wypłakać się z powodu gównianej rzeczywistości, w jakiej przyszło mu żyć. A gdy łzy się kończyły, wychodził w świat przywdziewając swoją maskę i czasem, gdy zdołał się zapomnieć, wyłapywał chwilę radości.