Szpital wyglądał wyjątkowo obskurnie. Gdyby nie kilka zaparkowanych samochodów, można by odnieść wrażenie, że miejsce jest opuszczone od lat. Złuszczony tynk, który z białego koloru przybrał żółty, kilka niedbale załatanych dziur w elewacji i cały kunszt architektoniczny oparty na bazie klocka przypominały zamierzchłe czasy PRLu, w których szpital był zapewne w kwiecie wieku. Oprócz wymiany okien i ewentualnego malowania, wewnątrz nie zmieniło się od tamtego czasu absolutnie nic.

Łukasz stał przy wejściu, obracał w ręku szklaną kulkę i kontemplował nad możliwymi przyszłymi skutkami swojej decyzji. Im bardziej o tym myślał, tym głupszym pomysłem wydawało mu się dobrowolne spędzenie dwóch tygodni w zamknięciu żrąc jakieś gówniane tabletki. Z jednej strony chciał to już mieć za sobą, wrócić do szamba w którym mieszka i napawać się udanym „leczeniem”, by móc uchodzić w końcu za normalnego. Jednak z drugiej strony wyczuwał zagrożenie wiszące nad jego zdrowiem psychicznym i pomimo że bał się samemu sobie tego przyznać, to jednak szukał specjalistycznej pomocy. A Taszczykowski oprócz pierdolenia i wypisania tabletek na uspokojenie, nie mógł mu nic więcej zaoferować.

Przedziwna presja i ciągłe napięcie w oczekiwaniu na kolejne zaniki pamięci, omdlenia i halucynacje, które teraz niby uśpione, czekały zapewne na dobry moment by zaatakować. Samodzielne próby pomocy nie przynosiły oczekiwanych rezultatów, więc trzeba było dać sobie pomóc. I chociaż Łukasz miał od dawna wyrobioną opinię o psychiatrach i takich miejscach, to jednak miał cień nadziei, że wizyta w psychiatryku będzie owocna.

Otoczony przemyśleniami ocknął się na szpitalnym łóżku. Zapewne swoim. Przed nim stał dziadkowaty lekarz w białym kitlu i prawił jakieś kazanie. Łukasz powoli złapał ostrość i poczuł nagły atak wściekłości, który stopniowo zwiększał częstotliwość drgania dłoni i ich potliwość. Zaciśnięcie pięści i zębów wydawało się być dobrym posunięciem i miał wrażenie, że tylko dzięki temu udało mu się nie wybuchnąć furią, której powodu sam do końca jeszcze nie rozumiał.

To stało się znowu.

Gdy próbował wrócić do właściwej dla jego ciała czasoprzestrzeni, jednym uchem wyłapywał co mu prawi lekarz, a drugim wypuszczał ten bełkot zupełnie jakby był w obcym języku.

– Panie Łukaszu? Rozumiem, że to znowu się stało? – krzywo zaczesana siwizna lekarza pochyliła się w jego kierunku. Resztę głowy spostrzegł dopiero po złapaniu całkowitej ostrości.

– C-co? Co znowu się stało?

– Hmmm, pana omdlałość, jeżeli tak to mogę nazwać. Zamroczenie.

– Tak. Skąd pan wie?

– Pana źrenice powróciły do normalnej wielkości. Poza tym wydawał się pan zupełnie nieobecny. Niestety opinia doktora Taszczykowskiego wydaje mi się na pierwszy rzut oka zupełnie błędna. Myślę, że mamy u pana do czynienia z czymś zupełnie nietuzinkowym. Nie wykluczam uszkodzenie mózgu. Z tego co mi wiadomo, to jest pan uzależniony od narkotyków?

– Nie uzależniony. Brałem hobbystycznie, ale zapewne to pana nie przekonuje. Moment, jak długo już tu jestem?

– Hmmm, rozumiem, rozumiem. A co to był za narkotyk?

– Can-D. Podobno to mieszanka LSD i DMT, plus jakieś dodatki. Sporo dodatków.

– Dobrze. Więcej szczegółów będę od pana wyciągał podczas terapii. A jeżeli nie ja, to zapewne któryś z lekarzy się panem zajmie. Tak w ogóle, jestem ordynatorem tego oddziału.

– Może mi pan powiedzieć jak długo już tu jestem?

– Gdybym powiedział panu, że trzy dni to by pan mi uwierzył?

– Słucham? To niemożliwe. Moje utraty kontaktu trwają co najwyżej kilka godzin.

– Rozumiem, rozumiem. Jest pan tu od trzydziestu minut.

– Dlaczego w takim razie wspominał pan o trzech dniach?

– Element analityczny. Niemniej jednak, będę chyba musiał powtórzyć to, co mówiłem. Jak pan zapewne wie, jest pan tutaj na dwa tygodnie, jednak w razie komplikacji czy dodatkowych problemów, wizytowanie może ulec przedłużeniu. Stopniowo będzie się pan zapoznawał ze wszystkimi zasadami panującymi w naszym szpitalu. Nie stanowi pan zagrożenia, więc wolno panu chodzić po całym terenie budynku przeznaczonym dla pacjentów. Świetlica i biblioteczka są na końcu korytarza. Łazienkę ma pan tutaj za tymi drzwiami. W razie pytań proszę śmiało pytać kręcący się tu personel. Obchód jest codziennie o godzinie dziewiątej. Reszty sam pan się dowie z czasem. Teraz muszę lecieć, bo mnie czas goni. Aha, i jeszcze jedno. Do każdego pacjenta mówimy po imieniu dla lepszego kontaktu. Tak więc, Łukaszu, do widzenia.

Wyszedł. Odgłosy jego szybkich kroków powoli cichły i Łukasz poczuł, usłyszał i dotknął wszechogarniającej ciszy. Ciszę sygnalizującą nadchodzące zło. Kraty na oknach, łóżko przypominające rozłożony leżak i dwie odrapane szafki wieńczyły maksimum szarości. Szarości, która rekord intensywności zdawała się pobić właśnie tutaj.

„Przynajmniej klamka jest.”

Coraz częściej zauważał, że czarny humor z maksymalną ilością sarkazmu i ironii poprawiał mu nastrój. Niczym szaleniec, który w momencie przerastającego go stresu zaczyna się śmiać. A raczej właśnie w tym momencie dopiero staje się szaleńcem.

W tej chwili nie pozostawało mu nic innego jak pozwiedzać to osobliwe sanatorium. Dopiero wstając z namiastki łóżka spostrzegł, że jest już całkowicie przebrany w kostium wariata. Wyblakłe dwuczęściowe kimono wisiało na nim jak na gwoździu. Kolorem przypominało jasną spraną zieleń. Bardzo, bardzo spraną zieleń. Jak gdyby ktoś do białego roztworu dodał trzy maleńkie krople seledynowego. Na nogach dla odmiany leżały jak ulał czarnawe bambosze, żałośnie przypominające czasy przedszkola.

Gdy wychylił głowę z pokoju od razu dopadł go lekki szum. Ciche, jak gdyby ukrywane rozmowy, niosły się delikatnym echem na niemalże pustym korytarzu. Myśl, że takie miejsce potęguje jeszcze zaburzenia psychiczne napełniła jego przełyk goryczą. Świrom, które słyszą głosy, zapewne odpierdala jeszcze bardziej pośród szeptów wydostających się jak gdyby z nicości. Rozejrzał się w obie strony jak gdyby chciał przechodzić przez jezdnię i w końcu pewnie, aczkolwiek trochę nieśmiało, postawił pierwszy krok i ruszył w stronę świetlicy. Jak mniemał, było to centrum tutejszego wariatkowego życia. W drodze do ostatnich drzwi mijał kolejne pokoje z numerkami i dużym zasuwanym wizjerem. Między pomieszczeniem 119 a 120 zauważył na ścianie wyryte czymś ostrym literki. Przy odrobinie masochizmu mogły to zrobić nawet paznokcie:

GĘŚ
– oliwka z oliwek           – skórki jabłka do środka
– musztarda franc.        – tyle ile waży tyle piecz
– czosnek                    – 180°
– majeranek
– zioła prowansalskie
– sól

Zamiast wyskrobanego liścia marihuany, penisa, czy klasycznego „jebać policję”, znajdował się przepis kucharski na sporządzenie gęsi. Gorzka ironia uświadomiła mu, że przy nagryzmolonym koślawym członku czułby się bardziej swojsko. Przepis jednakże stanowił dla niego świetną metaforę tego miejsca. Tu przebywają ludzie, którzy nie pasują do rzeczywistości. Z szacunku dla autora przejechał opuszkami palców po wgłębieniach tworzących litery i zalały go delikatne, strachliwe dreszcze. Nie miał pojęcia czego się dalej spodziewać.

W pewnym momencie dotarł do skrzyżowania z innym korytarzem i momentalnie ogarnęło go poczucie zagubienia. Czuł się niemalże tak samo jak wtedy, gdy zginął na pół godziny w lesie podczas ostatniej wspólnej rodzinnej wyprawie na grzyby. Sposób postrzegania podeszczowego lasu, gdy miał 9 lat, kwalifikowałby go do tego wariatkowa. Drzewa przypominały mu olbrzymie potwory, które używają gałęzi jako kończyn. Wielkie oko było dziuplą, oznaczające drzewo wyższe rangą, rozkazujące innym i mówiące gdzie szukać. Każdy większy kamień zdawał się być wychylającą głową gotową by go pożreć. Każdy trzask gałęzi wywołany jego krokiem był zdradzieckim sygnałem dla czegoś, co miało go dopaść.

Podczas projekcji tego uczucia skrzyżowanie korytarzy rozciągnęło się tak nieproporcjonalnie, że każdy z czterech końców zdawał się być co najmniej sto metrów dalej. Wszystko poszarzało jeszcze bardziej, mimo iż wydawało się to niemożliwe, a ściany nieco wybrzuszyły się i skurczyły do środka. Szum ustąpił miejsca całkowitej ciszy, która swoją intensywnością wywoływała piszczenie w uszach. Był gotów się rozpłakać, jednak brutalnie zdławił tę chęć z tego samego powodu dla którego bał się krzyczeć będąc zagubionym w lesie. Nie chciał zdradzić swojej pozycji czemuś. Czemuś całkowicie nieokreślonemu, jednak dającemu się wyczuć, niemalże przyłapać. Działał ten sam zmysł, który wykrywa u dzieci potwory pod łóżkiem i mordercę w szafie. Garbił się coraz bardziej, jakby obawiając się nacisku wybałuszonych ścian. Skulił ręce i podkurczył nogi, tak że przypominał postawą starego chudego dziadka, który ledwo potrafi stać i prawdopodobnie robi to ostatni raz w życiu.

Wzdrygnął się natychmiast gdy poczuł uścisk na ramieniu.

– Wszystko w porządku? – zapytało dobrotliwym kobiecym głosem i natychmiast świat odzyskał swoje codzienne właściwości.

– Tak… tak. Idę do świetlicy sobie – wyrzucił z siebie drżącym głosem, jednak pełnym wdzięczności, że wszystko wróciło do normy.

– Dobrze, w razie czego wołaj.

Siostra oddziałowa odwróciła się i pognała w drugą stronę tak szybko, że nawet nie zanotował w pamięci jej twarzy. W tej samej chwili zdał sobie sprawę jak bardzo żałośnie musiało to wszystko wyglądać z perspektywy trzeciej osoby, która nie doświadczała tego samego co on. Zaraz po tym dotarło do niego, że jednak trafił tu całkowicie słusznie…

Tuż przy drzwiach świetlicowych usłyszał szept.

– Nie zrobię tego, nie zrobię tego, nie zrobię tego, nie zrobię tego… – Łukasz gwałtownie odwrócił i spostrzegł jednego z pacjentów, który zdawał się wyrosnąć tuż za jego plecami.

Mężczyzna ze zniszczoną zmęczeniem twarzą i lekkim garbem zapewne wynikającym z faktu, że jego ulubioną pozycją jest bycie skulonym, patrzył się w pustkę z przestraszonymi, wyłupiastymi oczami i zdawał się całkowicie ignorować otoczenie.

– Czego nie zrobisz?

Z prędkością światła nowy współtowarzysz odwrócił głowę w jego stronę i skupił swoje spojrzenie na spojrzeniu Łukasza. Poczuł jak wielkie wybałuszone oczy świdrują go na wylot. Rejewicz natychmiast opuścił wzrok.

– Dlaczego to mnie musiało się przytrafić, dlaczego mnie wybrali?

– Nie rozumiem o co ci chodzi. Zapewne nikogo nie da się tu zrozumieć.

– Nie masz racji. Oni dali mi sygnał, przyszli do mnie. Byłem normalny, teraz mnie wkurwiają. To przez nich tu jestem! – Obłęd w jego już obłąkanych oczach rysował się coraz bardziej.

– Kto taki? – Łukasz zadał to pytanie zdając sobie sprawę, że rozpoczynanie rozmowy w ogóle nie ma sensu.

– Ludzie z innej planety. Kosmici, obcy, ufoki, kurwa mać. W pewnym momencie zaczęli sobie do mnie gadać!

– Podobno pierwszym krokiem do wyleczenia jest zdanie sobie sprawy ze swojego problemu i…

– Kurwa, nie o to chodzi! Oni są naprawdę! Byłem normalnym człowiekiem, nigdy by mi tak nie odjebało! To niedorzeczne!

– To każ im cię zostawić w spokoju.

– Próbowałem, nie chcą słuchać. Wiesz co mi powiedzieli na samym początku? Jak jeszcze wydawało mi się to śmieszne? – Tu nieco ucichł, a jego głos przybrał stonowany i flegmatyczny tembr. – Powiedzieli w mojej głowie: „Przepraszamy, że tak długo. Musieliśmy odkryć w jaki sposób działają wasze fale mózgowe, więc niektóre nasze próby mogły skutkować niepożądanymi halucynacjami i omamami. Wszak wasz umysł wszelkie zakłócenia i odchyły próbuje znormalizować w jedną całość, co skutkuje często absurdalnymi wizjami.” A potem mi kazali zbierać informacje. A gdy nie chciałem, to stawali się coraz bardziej nieznośni. – Pomimo względnego uspokojenia się, oczy mężczyzny przeszkliły łzy.

– Też mam halucynacje, ale przynajmniej wiem, że mi w mózgu się coś… spierdoliło. Przed chwilą miałem jedną i prawie się zesrałem. Ale po pewnym czasie dociera do człowieka, że to tylko wizja i udaje się wrócić do rzeczywistości. To tak jak we śnie. By go kontrolować, musisz zdać sobie sprawę że śnisz. W najgorszym przypadku się obudzisz.

– Gówno prawda. To nie to samo. Oni są prawdziwi i ja to wiem. Ale nikt mi nie wierzy!

– To może spróbuj się ich zapytać… – nie dokończył. Na horyzoncie pojawił się pielęgniarz.

– Oj Mariusz, Mariusz – cmoknął z dezaprobatą. – Kiedy ty przestaniesz męczyć ludzi o tych obcych? Musisz rozmawiać z panem doktorem to ci pomoże. Przecież już ostatnio już było lepiej, co? – Głos miał nieco zniekształcony piskliwością, jakby zwracał się do dziecka. Brakowało jedynie zdrabniania i seplenienia.

Pielęgniarz chwycił go pod rękę i delikatnie dał znać szarpnięciem, żeby poszedł za nim. Mariusz zachwiał się i odzyskał swoje puste spojrzenie wgapione w nicość. W miarę jak się oddalał, prowadzony przez opiekuna, jego głowa odchylała się coraz bardziej sygnalizując całkowite odpłynięcie od rzeczywistości.

– To zapewne teraz do niego gadają – powiedział do siebie Łukasz i w końcu poczuł spełnienie, że może bez dodatkowych przeszkód wejść do świetlicy.

„Może właśnie dostaje opierdol za to, że się wygadał.”