– Proszę, oto karta – dwie dłonie trzymające razem kartę przysunęły się do niego, gdy Łukasz odprowadzał wzrokiem Mariusza. Profesorowaty dziadek podał mu magiczny kawałek plastiku, który zdawał się być teraz najważniejszym przedmiotem Łukaszowego życia. – Tamten facet, Mariusz. Niezły paranoik z niego.

– Albo raczej schizofrenik.

– Uznajmy, że schizofrenik paranoidalny. – Broda wykrzywiła się w porozumiewawczym uśmiechu. – Jestem doktor Janusz Wilner, miło mi poznać.

– Łukasz Rejewicz, nawet nie magister. – Przyjął mocny oraz pewny uścisk ręki i uśmiechnął się nieśmiało.

– Wszystko przed tobą, młody człowieku. Ale takich jak tamten powinieneś unikać, przez nich dostaniesz na głowę jeszcze bardziej. Pacjenci tutaj szaleją bardziej przez swoich współtowarzyszy, niż przez własne choroby.

– Doświadczyłem już tego na pierwszej poznanej osobie. A w zasadzie drugiej.

– Wielu tutaj trafia do 112stki, bo nie wytrzymują szajby innych – kontynuował. – Taka Marta trafia tam częściej niż ktokolwiek inny. Rzuca się na pacjentów. W sumie to dzięki temu wszyscy nauczyli się jej omijać. I ma spokój. Trochę jej zazdroszczę.

– Tak, poznałem ją… – Łukasz zawiesił głos. Nie chciał opowiadać o jej ataku. – A pan co tu robi? To chyba nieodpowiednie miejsce dla doktora?

– Ukrywam się – odparł ze stoickim spokojem. – Nie mogę ci powiedzieć przed kim.

– Ścigają pana? – pytanie samo wypadło z ust, lecz nie wiedział czy aby na pewno chce drążyć temat.

– Jestem w posiadaniu bardzo ważnych informacji. Z oczywistych względów nie mogę ci zdradzić jakich. Dla własnego bezpieczeństwa i twojego. Niemniej, ktoś na górze nie wierzy na słowo, że będę trzymał język za zębami. Chcą mnie dopaść. Profilaktycznie. I wysłać w miejsce, z którego już nie wrócę.

– Rozumiem.

– Pewnie myślisz, że jestem chory jak cała reszta?

– Ciężko mi wydawać osąd po tak krótkim czasie.

– Już cię lubię, młody. – Klepnął go w ramię. – Większość ludzi pcha się do wydawania osądów, ot tak. – Pstryknął w powietrzu palcami.

– Niestety. Że też im nie wstyd.

Oboje porozumiewawczo westchnęli.

– Siema Maciek. Podaj mi numer do Wióra. Nie mam czasu na wyjaśnienia. – Rejewicz zadzwonił pod jedyny domowy numer, który siedział mu w pamięci. Pamiętał go z czasów, gdy ludzie jeszcze nie posiadali listy kontaktów w telefonach komórkowych i numery najzwyczajniej w świecie się zapamiętywało.

– O, stary. Szmat czasu cię nie słyszałem. Co się z tobą dzieje?

– Obiecuję, że się odezwę jak trochę sobie w życiu ogarnę. Na razie nie mogę gadać. Masz ten numer?

– Sprawdzę w komórce. Poczekaj.

– Błagam, streszczaj się. Zaraz mi karta telefoniczna zdechnie.

– Ale masakra. W jakie bagno wdepnąłeś, że dzwonisz z automatu?

Pytanie zawisło w powietrzu i powoli pozostawało bez odpowiedzi. Coraz bardziej i bardziej.

Tyk… tyk…

– 555189297. Zapisałeś?

– W pamięci.

– Zapamiętasz?

– Muszę. Masz u mnie piwo.

Ciężar słuchawki w końcu spoczął na widełkach.

Przez chwilę czekał i rozmyślał, czy aby na pewno chce to zrobić. Odpowiedź studenta farmaceutyki, którego życiową pasją były psychodeliki i inne substancje chemiczne orające świadomość, mogła dać mu rozwiązanie jego problemu na talerzu lub też zatrzasnąć je na trzy spusty. Trzecią możliwością, której się najbardziej spodziewał, było to, że gówno się dowie. Wszak dziwne byłoby, gdyby nagle doznał olśnienia po informacji co wżarł i od kogo. Niestety podwyższone bicie serca, które uznał za objaw skrywanego przeczucia, mogło mieć w tym przypadku rację.

Z namaszczeniem wybrał numer, wsłuchując się uważnie w tony wybrzmiewające w słuchawce, i czekał na magiczny sygnał połączenia.

– Halooo? – Wiór swoim gardłowym przydługawym głosem oznajmił, że jest na haju.

– Tomek? Tu Łukasz, mam cholernie pilną sprawę i muszę się streszczać. Pamiętasz jak ostatnio brałem od ciebie Can-D? Wcześniej wspominałeś, że to była jakaś nowa partia z dodatkami…

– Siemaaaa, pamiętam, pamiętam. Ale nie ma mnie teraz w domu – przerwał mu w połowie zdania tym dziwnym i nie mającym związku z niczym oznajmieniem.

– Możesz gadać? Gdzie jesteś?

– W Warszawie.

– Co tam robisz?

– Siedzę w samochodzie.

– Jedziesz gdzieś?

– Tak.

– Gdzie?

– Do domu, z powrotem.

– To nie mogłeś mi, kurwa, od razu powiedzieć, że wracasz do domu?

– Odpowiadałem na twoje pytania.

– Dobra! Nieważne, do cholery! – Łukasz otwartą dłonią przejechał po twarzy, by ogarnąć się myślowo i wymazać zażenowanie. – Skąd miałeś tamten towar? Co w nim było?

– A co? Skopał ci czoło? – świński śmiech poleciał po kablu.

– Tak… tak! Mów!

– Aleś ty nerwowy… tamten produkt był eksperymentalny. Sam go miałem spróbować, ale dałem ci całość, bo byłeś w potrzebie. Wiesz, ty byś mnie poratował to i ja ciebie…

– Błagam, mów szybciej! – Rejewicz poczuł, że jest cały zlany potem.

– Ale co chcesz wiedzieć?

– Skąd, do kurwy nędzy, miałeś ćpanie!

– Jezu, spokojnie, stary. Drzesz się jak czubek jakiś. Draga miałem od Anonima. Stary chemik z osiedla Piłsudskiego. Kojarzysz? Zgarnęli go jakiś czas temu, odjebało mu i trafił do psychicznych. Myślę, że to…

Karta telefoniczna z niezmąconym spokojem, jak gdyby nigdy nic, wysunęła się z automatu. Łukasz przez chwilę z niedowierzaniem patrzył na podajnik i czekał – zupełnie jakby karta nagle miała cofnąć się z powrotem, by mógł dokończyć rozmowę.

– Kurwa – zaklął cicho, zacisnął mocno oczy i przetarł czoło z potu. – Przecież mogłem mu podać numer tutaj, żeby zadzwonił. Zrozumiałby… Ja pierdolę.

Niczego się nie dowiedział. Jedyna wskazówka, a raczej jedyne słowa klucze, „Anonim” oraz „chemik” nie prowadziły jego myśli w żadnym zgodnym kierunku. Stał tak przez parę minut, wyprany z uczuć i jakichkolwiek emocji. Starał się racjonalnie rozważyć wszystkie możliwości, jednak im dalej brnął w temat, tym bardziej wariował. Świat, który nauczył go logicznego myślenia, nagle wypiął się tyłkiem i kazał się soczyście pocałować. Wszystkie wartości, wszystkie rozrachunki i całe jego analityczne myślenie zdawało się być w tej chwili nic nie warte. Łukasz natknął się na barierę, której jego rozumowanie przebić nie mogło.

Czy tak właśnie wygląda defekt mózgu?

Chodził nerwowo po korytarzu w tę i z powrotem, jakby ruch miał napędzać bardziej jego myśli. Układał wszystko do kupy, szukał interpretacji i jakiegokolwiek rozumnego wyjaśnienia. Do wszystkiego co zaszło od łyknięcia ostatniej dawki Can-D. Dreptał po płytkach podłogowych i starał się nieświadomie, w zamyśleniu, omijać spojenia. Gdy przyłapał się na parodiowaniu tej zabawy z dzieciństwa, nieznacznie się uspokoił i uśmiechnął pod nosem. Problem wciąż został nierozwiązany, jednak jego umysł starał się łapać czegokolwiek, by tylko nie odlecieć za bardzo od rzeczywistości. Miał dziwne przeczucie, że im bardziej on ucieka myślami gdzieś daleko, tym bardziej zmienia się wszystko, co go otacza. Typowe myślenie wariata.

Zawrócił na pięcie i omal nie wpadł na jednego z mieszkańców szpitala, który wyrósł spod ziemi. Niczym jakiś telepatyczny żartowniś, który odczytał jego paranoje i postanowił sobie z nich zadrwić, by pogrążyć jego neurony w jeszcze większym nieładzie. Łukasz mógłby przysiąc, że nikt go nie mijał, nikt nie wychodził z pomieszczeń. Także nie słyszał, by ktokolwiek się zbliżał. Jeszcze sekundę temu było wszędzie pusto.

Postać o ponadprzeciętnym wzroście stała jak figura woskowa i uważnie mu się przyglądała z kamiennym wyrazem twarzy. Blady, łysy, z ogromnymi sińcami pod oczami koloru granatowego. Niespodziewany gość był tym samym typem, który przeciął drogę Mariuszowi i poszedł dalej. Spośród kilkudziesięciu pacjentów, Łukasz nieświadomie zapamiętał właśnie jego. Ten fakt przepełnił jego wnętrzności nieznaczną dozą grozy, która skumulowała się i pomnożyła dopiero jak przypomniał sobie również reakcję Mariusza i jego wystraszone oczy, gdy bezwłosy patyczak szedł tylko w znanym sobie kierunku. Jak na złość lampa nad nimi delikatnie zabuczała i mrugnęła parę razy, jak w tanim horrorze. Po tym skojarzeniu postać przed nim wydała mu się łudząco podobna do wampira Nosferatu ze starego niemego filmu.

– Ty też to czujesz? – zabuczał, jakby jego głos wydawały wewnętrzne organy, a nie struny głosowe.

– A powinienem? O co chodzi? – Rejewicz nie unosił głowy, by uniknąć kontaktu wzrokowego. Przed sobą miał kredowo-bladą szyję i całkowicie nieruchome jabłko Adama.

– Czuję jak mi flaki powoli gniją. Nie odczuwasz tego smrodu?

– Nic nie czuję – skłamał. Jego receptory węchowe powoli zabijał zapach przepoconej stęchłej piżamy. – Jak mogą ci flaki gnić?

– Jestem martwy od kilku tygodni. Skoro jesteś w stanie mnie widzieć, to ty też. Wszyscy są. Doktorzy, pacjenci, pielęgniarze. Wszyscy czekamy na wyrok.

– Jakoś nie czuję żebym się rozkładał. Ani po sobie nie widzę. Nie wydaje ci się to dziwne, że umarłeś, stoisz tu i gadasz? I na dodatek jesteś w psychiatryku?

– Skoro tak właśnie jest po śmierci, to trzeba się z tym pogodzić.

– Bredzisz.

– Gadasz tak samo jak oni wszyscy. Zobaczymy. – Nosferatu odwrócił się i poszedł mamrocząc coś pod nosem. Wyglądało to zarazem przerażająco jak i komicznie. Obrał, wydawało by się, całkowicie dowolny kierunek. Szedł ukosem w stronę przeciwległej ściany, otarł się o nią ramieniem i niezmieszany powędrował przed siebie.

– Prawdziwy okaz – Łukasz usłyszał głos jednego z pacjentów, tuż nad swoim lewym ramieniem. Lekko wzdrygnął się ze strachu. – Zespół Cotarda.

– Jezu! Skąd wy się wszyscy wyłaniacie?!

– Właśnie wyszedłem ze swojej sali.

– Nieważne – westchnął. – Jaki okaz?

– Z tamtego – pokazał brodą na oddalającego się chodzącego trupa. – Lekarze z połowy kraju przyjeżdżają, żeby móc go sobie przebadać. Taka rzadka choroba.